PUSTYNNY KRZEW
Pecos,
Texas, 20 czerwca 1989
Droga Lilly,
Nigdy nie sądziłem, że napiszesz do mnie list. Wprawdzie to
już nie ten adres, bo zmienili numeracje domów, ale znajomy listonosz wiedział,
gdzie mnie szukać. Pisząc do mnie byłaś jeszcze w tamtej epoce. Rozumiem, to
prawie trzydzieści lat. Trzydzieści suchych, wietrznych lat. Niewiele zmieniło
się w moim... naszym miasteczku.
Pamiętasz, stacja benzynowa mojego ojca. Za nią już koniec
świata. Stanową dwudziestką do Abilene, a potem dalej i dalej toczył się Twój
Dodge, jakby wiedział, że już tu nie wróci. Zakurzył drogę za sobą, puszczając
w niepamięć to małe, ciche i trochę gnuśne miasteczko. Pamiętam, stałem na
poboczu i nie mogłem uwierzyć.
Kurz się rozwiał, droga świeciła pustką, a ja wróciłem do
domu, który po części był stacją benzynową a zarazem, gdyby zasłonić
dystrybutory, gotowym elementem scenografii dla westernu.
Ojciec krzątał się jak zwykle tu i tam, w swoim niebieskim
kombinezonie, stwarzając wrażenie ruchu w interesie, który jednak drzemał sobie
spokojnie z braku chętnych na benzynę. Ci, którzy startowali z El Paso i
jechali do Dallas, wiedzieli, że w taką podróż trzeba mieć pełny bak już na
starcie. Przemykali przez Pecos jak ścigające się konie, nie racząc spojrzeć w
bok, gdzie stary, siwy człowiek w kombinezonie, gotów był nalać paliwa, pogadać
a może nawet umyć szybę.
Lubił cię bardzo. Cieszył się jak dziecko, kiedy mógł
poczęstować Cię własnoręcznie zrobioną lemoniadą, a Ty piłaś ją łapczywie
ocierając potem usta wierzchem dłoni. Mam ten obraz przed oczyma. Ten i wiele
innych. Przed moimi oczami przewijają się króciutkie filmiki z Tobą w roli
głównej. Wiele i niewiele zarazem. Zacznę od naszej stacji. Pamiętasz, obok
domu była huśtawka na dwie osoby. Kiedyś tato zrobił ją dla mamy. Lubili huśtać
się patrząc na zachód słońca nad Teksasem. Pamiętasz jeszcze te zachody? Jakby
niebo krwawiło idąc ku nocy. Potem już my razem, na tej huśtawce, podziwialiśmy
je, w ciszy. Powiedziałaś wtedy, że niebo chyba płacze krwawymi łzami za dniem,
który utraciło, ale jak się prześpi, odżyje.
Tak też myślałem o nas. Myślałem, że odjedziesz, ale przecież
musisz kiedyś wrócić, bo życie kołem się toczy.
Przecież byliśmy sobie najpierw jak brat i siostra, potem
oboje dotknęliśmy swoich rąk jakoś inaczej i przeraziłem się. Ty chyba też, że
coś się zaczęło, coś dziwnego i pociągającego zarazem. Twoje włosy nie były mi
już obojętne. One pachniały. Twoja sukienka mieniła się kwiatkami, które
tańczyły dookoła Ciebie, a ja coraz częściej stałem jak idiota, nie wiedząc, co
począć z tym odkryciem.
Pomogliśmy sobie oboje. Tego lata Pecos River była wyjątkowo
piękna. Chłodna woda, piasek plaży i pustka dookoła. Zmęczeni bieganiem w
wodzie, usiedliśmy w cieniu drzew. Rzeka szumiała, pluskała, przekomarzała się
z piaskiem brzegu.
Dotknęłaś mojego ramienia i spojrzałaś mi w oczy. Potem już
wszystko potoczyło się jak ta woda w rzece. Nieubłaganie narzuciła nam nasz
nurt, dała bezzwrotną pożyczkę czułego dotyku pierwszej miłości.
Jestem już starym człowiekiem. Mam czterdzieści trzy lata i
nadal czerpię z kapitału, jaki ofiarowała nam Pecos River. Ona ciągle udziela
mi następnych kredytów, nie pozwala zapomnieć tego popołudnia nad rzeką.
Czasami miałem chwilę zwątpienia. Zwłaszcza po śmierci ojca.
Od jakiegoś czasu narzekał, że się zbyt męczy. Wstawał coraz później a i za
dnia przysypiał w różnych dziwnych miejscach. A to na ławeczce przed stacją,
albo za domem w dawnej stajni, znajdywałem go śpiącego na beli słomy, albo przy
stole w kuchni.
Tego wieczoru, kiedy przygotowałem już dla nas kolację,
zauważyłem, że znowu zniknął. Znalazłem
go na huśtawce. Siedział w jej rogu, oplótłszy ręką sznur, zachował pozycję
siedzącą. Tylko głowa opadła mu nisko na pierś. Myślałem, że znowu zasnął.
Dopiero po jego śmierci, poczułem, czym jest samotność. Coraz
bardziej bladł Twój obraz. Zacierał się, niszczał jak farba z okien, o których
wiesz, że kiedyś były białe. Traciłem nadzieję, wiarę, że kiedyś jeszcze Cię
zobaczę. Przyjedziesz już z pewnością innym samochodem, drogą, którą odjechałaś
i powiesz:
- Wiesz widziałam już wszystko, a teraz chciałabym się
pohuśtać na twojej huśtawce!
Takie i inne głupie scenariusze plotła moja wyobraźnia, kiedy
siedziałem na ławeczce przed stacją i patrzyłem na toczące się, koziołkujące
po naszej drodze krzewy
biegacza pustynnego. Splątane gałązki swoją gmatwaniną tworzą idealną figurę,
kształt znany w kosmosie - kulę. Jak nikt w miasteczku, lubiłem je za spryt,
wytrwałość i godną podziwu umiejętność wędrowania. Gdybym nie był tak bardzo przywiązany do tego
miejsca, pewnie porwałby mnie wiatr z wołaniem:
- Hej Panie Tumbleweed, do roboty, toczcie się, zatarasujcie
tę drogę, aby już nikt nią nie wyjechał!
Nie mogłem opuścić tego skrawka ziemi nieprzyjaznej. To
przecież jedyne miejsce na ziemi, w kosmosie, do którego istnieje szansa, że
wrócisz.
Sprzedałem stację benzynową. Wydawało mi się, że idiota,
który ją kupi, będzie przędł tak cienko jak my z ojcem. Myliłem się. Dokupił
jeszcze kawałek ziemi i wybudował wielką stację Exxon. Z barem szybkiej
obsługi, toaletą i wiecznie brzęczącą muzyką. Dom zostawił mnie. Widocznie
stwierdził, że dom jest zabytkiem, ja też, więc przyciągniemy turystów. Jak
niedźwiedzie w Yellowston.
Siedzę więc, jak skamielina na naszej huśtawce i patrzę w
przestrzeń. Słońce zachodzi tak samo, jakby nic się nie stało. Noc nie przynosi
ochłody. Opuszczam rondo kapelusza niżej i spod niego patrzę przed siebie.
Nic tylko szeleszcząca cisza, żar lejący się z nieba i
pustka. Chrzęszczący w zębach piasek, kojący cień kapelusza i piekący skwar
poza nim. Namacalnie czujesz pustkę. Jest jak nieznośny smród, ale z czasem się
przyzwyczajasz.
Wtedy siedzisz, wpatrujesz się w drzewo i nie chcesz, nie
możesz nic zrobić i... nic nie robisz. Po prostu siedzisz, patrzysz i nic nie
czujesz.
I tak sobie trwam w beznadziei z wielką pustką w sercu.
Ehhh... ale, co ja będę więcej Ci pisać... przecież wiesz, o
co chodzi. Doskonale wiesz.
Pytasz, co u mnie? - Wszystko ok!
Pewnie to chciałaś usłyszeć.
Zawsze Twój Ben
opowiadanie powstało dla słowa PUSTKA