wtorek, 29 listopada 2016

PRZY WSPÓLNYM STOLE

PRZY WSPÓLNYM
STOLE


słowo: fotografia


Staruszek bardzo dokładnie wycierał ośnieżone buty w wycieraczkę przed pomalowanymi na brązowo drzwiami do mieszkania. Starał się wychodzić codziennie, tak jak zalecił mu lekarz. Bez względu na pogodę albo wrodzone ludzkie lenistwo.
Tego dnia pogoda zdawała się mieć mordercze instynkty w stosunku do ludzi. Listopad, miesiąc wszystkiego okropnego, co w pogodzie może się wydarzyć. Wiatr, drobny, siąpliwy, zimny deszcz, scenograficznie szaro-buro, jakby słońce miało właśnie coroczny urlop od dbania o ludzi.
Mężczyzna zdjął palto, usiadł w przedpokoju na krzesełku,  z trudem rozsznurował buty i ustawił je na plastikowej tacce.
Kiedy jeszcze żyła Emma, zawsze zwracała mu uwagę na to, aby nie wchodził do salonu z mokrymi butami. Wtedy był nawet zły, na to jej ciągłe przypominanie i zrzędzenie, ale teraz czasem mówił sam do siebie:
-Michael, pamiętaj, zdejmij buty w przedpokoju!
Usiadł w swoim ulubionym fotelu i włączył telewizor. Lubił, kiedy ktoś coś mówi. Cisza działała na niego przygnębiająco.
Polityka nie interesowała go zupełnie. Był przekonany, że politycy to ciągle te same osoby, choć różnili się nazwiskami, wiekiem albo owłosieniem. Wolał programy o przyrodzie albo samochodach. Jeszcze pięć lat temu prowadził swojego wiekowego Forda, ale kiedy jego żółta plamka coraz bardziej zniekształcała obraz, postanowił nie ryzykować. Potrzebował jedynie czegoś do jedzenia, kilku produktów do higieny swojej i mieszkania i to wszystko. Wszędzie chodził na piechotę, a to jedynie poprawiało jego kondycję.
Jego syn Charlie od dawna mieszkał w Chicago. Wprawdzie do Indianapolis było niedaleko jak na amerykańskie odległości, ale nie widział go już chyba trzy lata. Ostatnio był na pogrzebie Emmy. Potem zabrał ojca do siebie do Chicago, aby nie czuł się tak bardzo osamotniony, ale Dan wolał stare śmieci, nawet bez Emmy.
To już trzy lata.  Tak jak teraz, tuż przed świętami.
Miasto oszalało jak co roku. Już od końca listopada, wszędzie choinki, dzwoneczki, światełka, pchały się do sklepów. Nawet w jego stałym spożywczaku,  właściciel Willy zapytał:
- No co Michael, pojedziesz do syna?
- Jeszcze o tym nie pomyślałem, ale jakoś nie mam ochoty.
- Dlaczego? Masz tam dwie piękne wnuczki! Zobacz jak rosną!
Michael jednak nie wykazał nadmiernego entuzjazmu.
- Ja ich prawie nie znam. Nigdy nie zadzwoniły do mnie. Tak jakbym dla nich nie istniał. Po co więc mam się interesować ich wzrostem? To jak obce dziewczynki, nawet nie z sąsiedztwa.
- No co racja to racja – powiedział Willy. – Ale to smutne.

Michael wrócił do domu w innym nastroju niż wtedy gdy wychodził. Willy uświadomił mu, a może raczej upewnił go, że jest sam jak palec. Ponadto nie jest to już jego własne odczucie. Odezwała się w nim słaba chęć walki  o należne mu prawo bycia dziadkiem a nawet członkiem rodziny.
Postanowi, że wieczorem zadzwoni do Charliego.
Poczuł się pewniej. Nabrał ochoty aby wysprzątać mieszkanie, wstawił do zmywarki serwis obiadowy Emmy, aby lśnił czystością. Znalazł świece i wypolerował srebrny świecznik.
Kiedy stwierdził, że to już pora gdy Charlie jest  w domu, zadzwonił.
- Halo, dobry wieczór, tu Michael, czy jest już Charlie?
- Tato, jakiś pan do ciebie!
- Kto?
- Michael.
- To twój dziadek Amy! Nie poznałaś go?
- Halo tata? Tu  Charlie. Coś chciałeś?
- No tak, chciałem zapytać co będzie ze świętami. Czy moglibyście przyjechać do mnie? Dawno Was nie widziałem.
- Możliwe Tato, ale muszę to skonsultować z Dorothy i z moimi dziewczynkami. Dam odpowiedź jutro. A poza tym jak tam zdrowie?
- Stabilnie, jak na siedemdziesięciolatka, tylko musze uważać na serce. Sporo spaceruję i jakoś ciągnę!
- No to dobrze. – zakończył Charlie.
Michael odłożył słuchawkę. Popatrzył na fotografię Emilly, stojącą na kominku, wśród innych.
- No i widzisz, kochanie, nie jestem sam. Tylko ciebie tu brak. Bardzo.
Znów ogarnęła go tęsknota za tym co było. Włączył więc telewizor aby w programie Animal Planet popatrzeć jak ludzie ratują bezdomne, porzucone zwierzęta. To zawsze odbudowywało jego wiarę w szlachetność i dobro. Nawet ostatnio coraz częściej „chodziła” za nim myśl, aby adoptować psa lub kota. Wstrzymywała go jednak wizja, że kiedyś być może będzie musiał mieszkać z synem, a oni nie tolerowali zwierząt. Nie wyobrażał sobie, że musiałby oddać go z powrotem do schroniska.
Zabrał się za odkurzanie fotografii stojących na kominku. Pierwsza Emilly, oparta o białą balustradę jakiegoś mola. Uśmiechnięta. Śliczna jak anioł w białej rozwianej wiatrem sukience.
Charlie w stroju, w którym skończył studia prawnicze, z dyplomem w ręku.
Jego żona Dorothy, młoda ładna kobieta z pięknymi jasnymi włosami i wielkimi oczami.
Dwie dziewczynki: Amy i Jenny, bliźniaczki, obie na identycznych rowerach w identycznych pozach, jakby w lustrzanym odbiciu, z jedną nogą na pedale roweru, a drugą opartą na żwirowej ścieżce.
Jeszcze zdjęcie jego rodziców, z poważnymi minami, stojących na tle żywopłotu.  I wreszcie on sam. Jako żołnierz Marines w ciemno-granatowym, galowym mundurze ze złotymi zdobieniami i w biało czarnej czapce ze złotym znakiem Marines.
Miał wrażenie jakby ci wszyscy ludzie serdecznie go otoczyli. Ustawił je z powrotem, starannie, na gzymsie kominka. Potem zajął się samym kominkiem. Raz w roku, przy takiej okazji, ułożył misternie polana z podpałką, tak aby wystarczyła chwila, aby ogień zapłonął.  Choinki nie kupi ale taki stroik na stół już tak.
- Tyle uroku w planowaniu świąt. – pomyślał.
Kiedy do świąt zostały już tylko dwa dni, wieczorem zadzwonił telefon.
Dzwonił Charlie.
- Tato, nie wiesz jak nam przykro, ale dziewczynki chcą jechać na narty i to daleko, bo aż do Aspen. Musimy odłożyć wizytę u ciebie o jakieś dwa tygodnie. Przyjedziemy do ciebie w drodze powrotnej i wtedy urządzimy sobie święta. Co ty na to?
- No cóż, cieszyłem się…
- Ale to tylko dwa tygodnie, tato, chciałbyś aby nieszczęśliwe siedziały przy stole?
- Nnno nie… dobrze, jak chcecie. Do zobaczenia zatem za dwa tygodnie!
Chyba działał irracjonalnie, albo tak bardzo wpisał się w rolę gospodarza tych świąt, że mimo tego telefonu, zaczął nakrywać do stołu.
Wyciągnął biały obrus, haftowany we wzór richelieu jeszcze przez Emilly.  Ustawił siedem dużych talerzy, Siedem par sztućców, białe serwetki z koronkowym brzegiem. Na środku ustawił srebrny świecznik z białymi świecami, kilka gałązek świerkowych przybranych malutką srebrną bombeczką i kokardką.
Był jak w transie. Zdejmował z kominka poszczególne fotografie i ustawiał je na talerzach.
Swoją u szczytu stołu jako gospodarza. Potem Emilly, Charlie, Dorothy, przeciął nożyczkami zdjęcie dziewczynek i ustawił osobno Jenny i Amy. Jedno, siódme pozostało zwyczajowo puste, dla gościa.
Usiadł na fotelu, patrząc na swoje dzieło.
- W końcu niech to na nich poczeka te dwa tygodnie.- pomyślał.
Tego wieczoru, nie włączył telewizora. Nie zapalił lampy. Siedział długo w ciemności. Czuł się dziwnie, jakby uciekła z niego cała chęć życia. Jakby chciał tak się zamrozić i odmrozić, kiedy usłyszy dźwięk dzwonka u drzwi.
Usłyszał dzwonek, owszem, ale to była sąsiadka, dobra kobieta spytała, czy może mu w czymś pomóc. Chciał odpowiedzieć, ale usta przestały mu działać. Całe ciało zgięło się i już nie chciało się wyprostować. Sąsiadka wezwała karetkę pogotowia ratunkowego. Zamknęła jego mieszkanie i postanowiła zawiadomić syna.
- Co?!! Tato? O Boże! Jest w szpitalu… oczywiście przyjedziemy, za jakieś pięć godzin. Dobrze, znam adres szpitala… Dziękuję.
Sześć godzin później Charlie i jego żona, dowiedzieli się od smutnego lekarza, że jego ojciec Michael godzinę temu oddał duszę Bogu, i że to był rozległy wylew, nie dający szans na życie.
Byli bardzo zmęczeni, nie spali całą noc, podróż samochodem była okropna, padał deszcz ze śniegiem. Musieli odpocząć i jutro zacząć załatwiać ceremonię pogrzebową, a przy okazji zabrać szczątki matki aby wraz z ojcem pochować ich w Chicago. Nie chcieli już wracać do Indianapolis.
W strugach deszczu, zwiastujących ocieplenie na  święta, jechali do mieszkania ojca. Zapukali do sąsiadki, po klucz.
- Tak mi przykro! – powiedziała. To był taki miły starszy pan. Zawsze pytał co u mnie w rodzinie, a ja opowiadałam mu o synach i wnukach. Czasem o kłopotach, ale on mówił, że nie mam pojęcia co to jest samotność i że to chyba najgorsze co może spotkać człowieka.
Chciała jeszcze mówić dalej, ale Charlie pokazał wymownie na drzwi ojca.
- Ach tak, już proszę. – powiedziała dając klucz.
Od progu poczuli zapach jedliny. W jadalni Dorothy zapaliła światło.
Stół jakby czekał. Nie brakowało niczego, no chyba świece się nie paliły.
Patrzyli na fotografie chodząc dookoła stołu. Potem spojrzeli na siebie.
- A gdzie zdjęcie ojca? – spytał Charlie.

Talerz u szczytu stołu był pusty. 

sobota, 19 listopada 2016

PREMEDYKACJA

Powoli dochodziło do mnie, że już nie śpię. Zaraz zadzwoni budzik. Budziki powinny być rozstrzelane i zakopane na szczycie Kilimandżaro. Dlaczego Kilimandżaro? Nie wiem. To ładna góra, na dole Afryka a na górze alpejski śnieg. Lubię ją.
Wystawiłem nogę spod kołdry. Ciepła, wyspana… co ja dzisiaj robię! Noga, Kilimandżaro… stan zapalny mózgu? Auuu! Nie mózgu tylko zęba!
- Co mu się stało? Urósł? Auu, boli jak go uciskam i jak pulsuje! Koszmar!
Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do łazienki.
- Co tam się dzieje! Nie widzę… złe światło.
Pobiegłem po latarkę.
- No tak to ósemka! Rany boskie, najgorszy ząb do rwania. Bo pewnie mi go będą chcieli wyrwać. Co dzisiaj mamy? No tak S O B O T A !!! Dlaczego zęby zaczynają boleć najczęściej w nocy z piątku na sobotę? Czy ktoś może temu zaprzeczyć? Nie. Bo to fakt. Tylko gdzie ja pójdę w sobotę?
Rzuciłem się do komputera. Wpisałem: „gabinet stomatologiczny czynny w sobotę”. Jest. Telefon. Jest.
Stomatologów, banków i aptek jest u nas dostatek. A ci, którzy pracują w sobotę są chyba bardziej zdesperowani niż inni. Ja też byłem zdesperowany i na tym właśnie stomatolodzy sobotni zbijają majątek.
- Do piętnastej? Dobrze będę za pół godziny.
Śniadanie nie wchodziło w rachubę. Mógłbym chyba tylko wypić kleik przez słomkę, bo jedzeniu nie mam mowy. Ząb nie dał o sobie zapomnieć, pulsując w rytmie tętna, tym bardziej, gdy schylałem się, aby zawiązać sznurowadła. Masakra!
Nie wiem, czy powinienem prowadzić w takim stanie, ale jazda autobusem albo wędrówka nie była do zaakceptowania.
Recepcyjka była malutka, z bufetem, zza którego wyglądała główka malutkiej blondyneczki. Ściana za nią była pomalowana na jasno fioletowo-bzowy odcień wiosny, z obrazkiem wiosennego krokusa. Jakoś mnie to nie uradowało.
- To pan do nas dzisiaj dzwonił?
- Tak. Niestety. Przepraszam, że w sobotę, ale to nie ja wybierałem dzień.
- A, proszę nie przepraszać! Dzieci też się rodzą w weekend, jakby w tygodniu były czymś bardzo zajęte! Proszę do gabinetu.
Wszystko było nowiuteńkie. Wygodny fotel zapraszał, końcówki wiertarki i innych narzędzi tortur, grzecznie czekały w szeregu. Dyskretne światło padające z okna, przesączało się przez jasno fioletowe żaluzje.
Do gabinetu weszła ta sama malutka blondyneczka, która pewnie jako lekarz i recepcjonistka pełniła jednoosobowy dyżur, dla zmniejszenia kosztów.
- Proszę otworzyć usta… szeroko… no tak ósemka, lewa dolna, górne na szczęście panu nie wyrosły… dobrze pan trafił, bo to trudne rwanie. Zaraz zrobię panu zdjęcie tego zęba.
Po chwili zdjęcie jakimś dziwnym sposobem znalazło się w jej komputerze. Nigdy bym nie przypuszczał, że komputer podgląda moje zęby, ale może mój tego nie robi.
- Widzi pan? Korzeń zagięty. Jestem chirurgiem szczękowym, więc nie będzie problemu z usunięciem – powiedziała blondyneczka wielkości kanarka… no, trochę większego kanarka, stukając malutkim paluszkiem w ekran komputera. – Tylko nie w tym stanie. Dostanie pan antybiotyk i przyjdzie do mnie… w środę – powiedziała wertując terminarz.
- Dzisiaj założę panu opatrunek i miejscowe znieczulenie, ale powinno być dobrze. Proszę brać coś przeciwbólowego i… do zobaczenia w środę.
Miłe. Do zobaczenia… a ja mam trzy dni żyć z perspektywą chirurgii szczękowej! Przeżyłem. Czego człowiek nie przeżyje? Chyba samego siebie, a może i kilku długowiecznych znajomych.
Wreszcie przyszła środa. Poranek był pod znakiem uzębienia, śniadanie również, bowiem jadłem tylko prawą stroną, higiena jamy ustnej tylko prawostronna, aby nie usunąć opatrunku, i świadomość, że już dzisiaj ten cholerny ząb przestanie mną rządzić.
Miła blondyneczka była na stanowisku. Na dodatek zauważyłem, że ma na imię Nel… a ja to chyba nosorożec z zagiętym korzeniem!
- Pani doktor, czy ja mógłbym prosić nie tylko o znieczulenie, bo to chyba oczywiste, ale o coś więcej… o króciutkie uśpienie mnie. Czy to możliwe?
- Szkoda, że pan nie powiedział tego na początku, ale możliwe. Poproszę kolegę, jest piętro niżej w przychodni. To anestezjolog. Takie są przepisy…
- No to zaczynamy – powiedział męski głos. Proszę…
Nagle okno otworzyło się w silnym podmuchu wiatru. Do pokoju wpadł suchy pustynny wiatr pełen piasku i jakiś śmieci. Ktoś krzyknął przeraźliwie, a ściany zafalowały jak w namiocie.
- To burza piaskowa! – krzyknął jakiś głos. Ja trzymałem się poręczy fotela a ostre światło słońca uderzyło mnie w oczy, aż musiałem mocno zacisnąć powieki.
Ściany zostały porwane przez wiatr, w którym przetaczały się tony piachu, słońce ledwo przebijało się przez rudy obłok burzy.
Zorientowałem się, że jestem sam wśród rachitycznych krzaków. Bałem się otworzyć oczy. Słyszałem oddalający się krzyk ludzi. Widocznie wiatr porwał ich w górę i można się domyśleć co z nimi będzie. Ja zawdzięczałem życie chyba temu fotelowi, w którym leżałem. Trzymałem się siedzenia z całych sił.
Burza zelżała bo zobaczyłem stado antylop. Stały zbite w jedną bryłę, aby się uchronić przed morderczym, duszącym piaskiem.
Powoli zaczynało  się przejaśniać. Nadal leżałem na fotelu, ściskając go kurczowo. Antylopy rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Chyba wyczuły zagrożenie. Miały rację. Zobaczyłem trzy goniące je lwice.
Jedna z nich przemknęła prawie ocierając się o mnie, ale tak bardzo była wpatrzona w swój cel, że musiała mnie nie zauważyć. Pomyślałem, że skoro są lwice, muszą być i lwy. A ja nie mam żadnej broni. Nic co uchroniłoby mnie przed zjedzeniem. Jeszcze lwy, to kotowate, duszą ofiarę, śmierć jest szybka, ale hieny! To dopiero dramat! Jedzą żywcem!
Teraz zacząłem się bać. Skoro są antylopy, lwice i lwy, to muszą być hieny, sępy i szakale! Rany boskie! Muszę stąd uciekać. Może w stronę burzy. Wszystkie zwierzęta od niej uciekają! Będę bezpieczniejszy!
Wstałem i zacząłem biec. Trochę to irracjonalne – pomyślałem – bo niby gdzie biegnę? Usłyszałem jakiś tętent. Przykucnąłem, aby wydać się mniej widocznym i odwróciłem głowę w stronę dźwięku.
To pędził ogromny nosorożec. Poruszał się jak lokomotywa, z opuszczonym łbem, ogromnym rogiem i pancerną zbroją. Wyglądał nierealnie. Tylko ten łomot kopyt był realny. Kierunek, w którym biegł wskazywał, że za chwilę mnie stratuje. Rzuciłem się w bok, kiedy jego tylna noga kopnęła mnie w stopę. Brakowało centymetrów.
Leżałem twarzą w piasku, słuchając oddalającego się nosorożca. Musiałem przemyśleć swoją sytuację. Nie miałem żadnego pomysłu poza jednym, muszę się jakoś stąd wydostać! Muszę znaleźć ludzi. Jakąś pomoc.
Słońce już paliło skórę.
- Gdzie moja kurtka? Widocznie porwał ją wiatr. Trudno.
Wstałem i rozejrzałem się. Gdzieś na horyzoncie  zamajaczyła mi jakaś góra. Skoro jest góra to znaczy, że pustynia tam ma koniec. Postanowiłem iść w tym kierunku.
Burza była już daleko. Tylko pasmo brązowego nieba wskazywało jej miejsce. Szedłem i szedłem pochylony, spocony i wściekły. Tylko nie wiem, na co byłem tak bardzo zły. Bo nie na siebie. Przecież to wszystko, co się wydarzyło nie zależało od mojej dobrej albo złej decyzji.
Góra przybliżała się w miarę jak szedłem. Zauważyłem jej regularność stożka i … białą czapę na szczycie. Czyżby… to Kilimandżaro? Tak! Znam przecież tę górę! Tam są turyści, lekarze i woda! Skakałem jak szalony a radości.
Teraz już nie szedłem, biegłem jak pędziwiatr, szczęśliwy, że to koniec tego koszmaru.

- Panie Marku, budzimy się! – poczułem klepnięcia w policzek.

- Już po wszystkim, chce pan zobaczyć ząbek? – z bieli śniegu Kilimandżaro wynurzyła się główka blondyneczki.

nowy DYSONANS

Nad miską z naczyniami, opasana fartuchem stała kobieta, wycierając ścierką rondel. Robiła to starannie nie spiesząc się zbytnio. Czasem nieruchomiała, jakby gwałtowne nagromadzenie myśli zatrzymywało ruch mięśni. Kiedy myśli stawały się lżejsze, ruch ręki i ścierki przyśpieszał, aby nadrobić stracony czas.
Przyzwyczajona do samotności, mówiła półgłosem sama do siebie, pytając o coś i jednocześnie udzielając sobie odpowiedzi.
- Od kiedy jestem u Ravelów?
- No, będzie z pięćdziesiąt lat… tak miałam siedemnaście, a teraz mam już sześćdziesiąt osiem. Stara jestem.
- No popatrz, od pięćdziesięciu lat jestem gospodynią, służącą, pokojową, sprzątaczką i czym kto chce. Nawet pomagałam przy porodzie małego Maurice’a. Byłam wtedy młodziutka, ledwie coś koło dwudziestu a już musiałam tyle wiedzieć! Malutki Maurice, był jak moje dzieciątko.  Mieszkaliśmy w małym miasteczku, niedaleko mojej wsi. Dom Ravelów był jak dla mnie wtedy ogromny! A Madame bardzo spokojna, ale umiała prowadzić dom. Tylko Pan Ravel był jakiś dziwny. Jak posąg w ogrodzie. Chodził sztywno i godnie. Nigdy się nie cieszył, nawet synkiem. Patrzył na niego jak na  kogoś z rodziny, ale nie tak… serdecznie. Nigdy go nie przytulił, biedaczek malutki…
Znowu znieruchomiała, z wytartym do sucha rondlem w dłoni.
- Przecież nie byli tacy młodzi jak urodził im się synek. To ona modliła się o dziecko, bo Pan chyba nie był zbyt skory do zmian. Wreszcie udało się! Nie wiem jakim cudem!
- Co mnie dzisiaj naszło na te wspomnienia! Chyba mam za dużo czasu wolnego. No tak! Pan Maurice nie ma rodziny i całe dnie gdzieś się podziewa! Tylko jak pada albo jest zimno siedzi przy fortepianie i pisze, zapisuje muzykę co ja ma w sobie. Czasem coś brzdąka. Dzisiaj znowu gdzieś bywa, a obiad w piecyku.  I tak czekam i czekam na niego. Nawet dobrego słowa nie powie.

Dzień zbierał się do ustąpienia nocy. Cienie kamienic wydłużały się coraz bardziej kładąc się w końcu na bruku i zanikając w szarości ulic. Maurice Ravel jak zwykle spotykał się ze znajomymi w herbaciarni. W ich paryskim mieszkaniu panował półmrok, kot spał na fotelu czekając albo nie. To zależy od kota. Ten chyba lubił gosposię, ocierając się często o jej nogi albo układając się na jej podołku, kiedy chciała posiedzieć w fotelu. Kot w przeciwieństwie do Pana nigdy nie marudził.
Geraldine, bo tak miała na imię, znów zamyśliła się patrząc na dogasający żar w kuchni węglowej.
- Ależ to było słodkie dziecko! Miał ledwie siedem lat, jak już grał na fortepianie! Zawsze wesolutki i śliczny! Chyba matka nie kochała go bardziej ode mnie. I jestem z nim jak matka, a oni już pomarli. Tylko mnie ma mój śliczny chłopaczek…
- Tylko widać dużo ma z ojca. Nie potrafi podziękować, tak od serca! Jest jak jego ojciec, taki sztywny pedant. Ciągle marudzi, szuka pyłku na fortepianie albo zmarszczki na koszuli. Surdut ogląda przed wyjściem sto razy, czy nie ma na nim sierści kota, albo czy buty błyszczą… zupełnie jakby to było najważniejsze. Co za pedant! To chyba ciężko tak żyć!
- Żeby sobie jakąś panienkę znalazł! Ale on chyba nigdy nawet nie szukał! Dzieci by były, dom weselszy, a tak to smutek i czekanie. Tylko to mi zostało na starość.

Powoli zapadał zmierzch a Ravel zapodział się chyba na dobre. Geraldine dorzuciła węgla pod kuchnię, żeby jedzenie w piecyku nie wystygło. Upiekła królika z ziemniaczkami, jak lubił.
Geraldine usiadła w końcu przy kuchennym stole, spoglądając w okno, a kot natychmiast przeniósł się na jej kolana. Aby przerwać potęgującą się ciszę, znowu mruczała do siebie, a może do kota, który zdawał się wszystko rozumieć.
- No tak… Chyba znowu muszę odgrzewać jedzenie. Gdybyż on miał żonę! Może miałby do kogo wracać! A tak, to do kogo? Do mnie? Albo do kota? Ze mną nie musi się liczyć. Jestem tu, bo byłam z nim zawsze. Chyba umarłby z głodu i brudu, gdyby nie ja! Nawet myślałam, że może on… no z tych co nie lubią kobiet, ale nie! … no nie sądzę. Ma kolegów, też kompozytorów. Pan Debussy i Fauré byli nawet kiedyś na kolacji. Żartowali, nawet sobie trochę popili… było wesoło. Pan Debussy grał na fortepianie, potem Maurice. robili takie zawody – muzyka na temat. Nie wiem dlaczego nie zabrali swoich żon. Tylko męskie kolacje. Oni chyba tylko muzykę kochają…

Padające z okna światło zachodzącego słońca, ubarwiło jej pulchną twarz złotym cieniem. Takie kobiety nigdy nie starzeją się brzydko. Nie przypominają pomarszczonych gruszek ulęgałek. Są pełne ciepłego uroku babuni z siecią drobniutkich zmarszczek na zaróżowionej twarzy. Do tego srebrne włosy, upięte w koczek na czubku głowy i miła staruszka gotowa.

Chwila zamyślenia przedłużała się. Kot pozwalał się głaskać, mrucząc z zadowolenia.
- Kocham go jak matka. Tylko ja mu zostałam… Jest trochę męczący z tym swoim porządkiem. Ciągle muszę uważać, a przecież czasem mogę czegoś nie zauważyć, już nie te oczy co dawniej! Jak coś jest nie tak, woła mnie i pokazuje palcem jakby chciał to zastrzelić!
- A jak komponuje, cisza musi być całkowita! Jak ja wtedy muszę uważać! Nie stuknąć garnkiem, pilnować, żeby nic nie spadło! Żadnego hałasu!
- Kiedyś był inny, ale ta wojna i ten wypadek tak go zmieniły! Całe szczęście, że przeżył, bo żołnierz z niego żaden. Całe szczęście, że może grać, komponować, bo to tyko dla niego jest najważniejsze.

Słońce skryło się za dachy kamienic zapowiadając zmierzch. Szare światło padało na jej dłoń, która od czasu do czasu, przesuwała się po grzbiecie kota.
- No, kiedyż on wreszcie wróci! Już mnie to denerwuje! Znowu muszę odgrzewać. A odgrzewane to już nie to samo!...
- A jak już zje, to lubi podrzemać. I znowu ma być cisza! Chodzę na paluszkach. A już nie daj Boże jak od rana jest w domu. Po śniadaniu siada do fortepianu. Oj, jak ja muszę uważać! Żeby mi łyżka nie spadła jak gotuję dla niego obiad. Cichutko jak myszka muszę wszystko robić, bo kiedyś, coś  mi spadło, a on wpadł do kuchni, cały czerwony jak burak i był taki wściekły, że aż się jąkał ze złości.
- O, chyba wrócił! – powiedziała słysząc zgrzyt klucza w zamku. – Nareszcie.
Rzuciła się w stronę piecyka. Kot strącony z kolan, patrzył na nią zdziwiony. Maurice wetknął głowę do kuchni.
- Geraldine, obiad poproszę, strasznie jestem głodny!
- Już za chwileczkę podaję, ale muszę podgrzać, czekaliśmy na Pana.
- Idę  do fortepianu, jak podasz, zawołaj mnie – odpowiedział zamiast powitania.
Geraldine zaczęła wyciągać z kuchennego piecyka rondle z jedzeniem. Musiała zachować maksimum uwagi i ciszy. Po chwili dźwięk fortepianu wypełnił ciszę.
- Dziwne to granie. Tak jak by ciągle coś ćwiczył. Ciągle w kółko to samo. Ta sama melodia, na okrągło. Takie hiszpańskie, może po matce, w końcu Baskijka to prawie Hiszpanka.  – myślała.
         Ostatnio ciągle słyszała te same dźwięki, jakby się przeplatały ze sobą, w tym samym rytmie, ten sam temat w wielu odsłonach.
Podała obiad, zawołała swojego pana i stanęła z założonymi rękami na brzuchu, w kąciku przy drzwiach, gotowa na podanie czegoś brakującego.
Znów cisza towarzyszyła obiadowi, który jadł jeden człowiek przy dużym jadalnianym stole.
- Jaki on samotny! – pomyślała. – Nie wolno mu przerywać tej ciszy, bo może on nadal w głowie ma swoją muzykę.
Ogniki świec w stojącym na stole lichtarzu lekko drżały, miały w sobie chyba więcej życia, niż ten samotny człowiek jedzący swoją kolację.
Ravel wytarł usta serwetą i odsunął talerz.
- Proszę o ciszę, Geraldine, chyba dzisiaj skończę to bolero. Chcę go dać na konkurs.
Uśmiechnął się nawet leciutko, czego nie robił nigdy, a więc chyba był zadowolony ze swojej kompozycji.
Geraldine cichutko po kolei zbierała zastawę zanosząc je do kuchni. Tam, najpierw porcelanę a potem rondle myła w ciepłej wodzie w dużej misce stojącej na kuchennej ławie. Wszystko wstawiała do drugiej wielkiej misy z czystą wodą.
Z salonu dobiegało mozolne zapisywanie muzyki, czasem stukanie pałeczką w fortepian, chwile ciszy i znów muzyka. Pan tworzył.
Geraldine cicho krzątała się po kuchni, przez zamknięte drzwi Pan nie mógł nic usłyszeć. Zapomniała o kryształowym dzbanku z kompotem, podreptała wiec do jadalni.
I wtedy stało się najstraszniejsze!!!
Kot chcąc wskoczyć na stół, wymyślił sobie, że najpierw wskoczy na brzeg misy, a ponieważ był gruby i ciężki razem z wielką misą pełną rondli spadł na kamienną posadzkę i z niesłychanym kocim wrzaskiem schował się pod stołem. Po podłodze toczyły się garnki, rondle i talerze. Hałas był nieopisany! Pokrywka toczyła się najdłużej, aż wreszcie padła z głuchym dźwiękiem.
Geraldine chwyciła się rękami w okolice serca i zamarła. Nie wiadomo czy doznała zawału czy nie, czy kot umarł z przerażenia czy nie, co stało się z zakończeniem utworu…. ale  nie! to wiadomo!
Zamiast misternego zakończenia, pojawiło się zakończenie szybkie, drapieżne i ostateczne. Być może kuchenny fakt sprawił, że bolero Ravela urywa się nagle. Zakończenie trwa akurat tyle, ile hałas w kuchni. Nawet pokrywka dostąpiła zaszczytu zakończenia utworu.
Kompozytor, Geraldine i kot wszyscy przeżyli zdarzenie, a Bolero Ravela jest jedną z najbardziej znanych kompozycji na świecie.


piątek, 18 listopada 2016

na słowo sen

Na to słowo mam pomysł, ale napisze opowiadanie jak poprawię "Dysonans"

ad Dysonans

To nie jest dobre opowiadanie. Napiszę jego drugą wersję. Bez narratora. To ma być ten jeden wieczór kiedy Ravel zakonczył Bolero, widziany oczami gosposi!