poniedziałek, 15 grudnia 2014

Felieton:Magia świąt" w pełnej objętości.

Świąteczna magia

W małym miasteczku, nieliczni ludzie przemykali się w mroźny dzień, niosąc siatki z zakupami. Niektórzy wstępowali do budynku poczty, aby nadać już z pewnością spóźnione, kartki  świąteczne. Urzędnicy w granatowych fartuchach, siedzący pod portretami Bieruta i Stalina jeszcze mieli do przepracowania dwie godziny, aby potem zająć się przygotowaniami do świąt. Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie.
Przypomniał mi się tamten klimat tych dni. Wiem, to sentyment do swojej młodości, tak mówią. Chociaż nie tylko. Widzę różnice, jakie istnieją w tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz.
Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy.
Na rynek zajeżdżały furmanki. Konie parskały parą z pobielonych szronem nozdrzy. Woźnice okutani baranicą sadzali obok siebie na koźle okutane w chusty żony. To był dojeżdżający do miasteczka „supermarket” świąteczny. W koszach, w otulonych sianem konwiach, czekały na sprzedaż: wiejski chleb, śmietana i masło, jajka, cielęcina i schab, bez pozwoleń, kontroli, systemów podatkowych i kar.
Miasteczkowe gospodynie, jeszcze w jesionkach z codziennymi chustkami na głowach, kupowały to, co jak mówiły: jest lepsze niż to w sklepie „Społem”. W tych sklepach kupowało się karpie, które potem beznadziejnie pływały „w kółko” w baliach do prania lub innych większych misach. Można było palcem pogłaskać je po zimnym i śliskim grzbiecie. Sprzedaż trwała do zmierzchu. Potem jak codziennie noc brała w posiadanie miasteczko, ludzi i śpiące wrony na drzewach. Furmanki już lżejsze zawracały do swoich domów, a zmarznięte konie jakby szybciej przebierały kopytami, wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni.
Delikatnie odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami.              W oknach kuchni dłużej niż zwykle, paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym zapachu. Za oknem panowała noc i cisza.
Właściwie to Wigilia następowała gwałtownie. Jeszcze poprzedniego dnia zapachy z kuchni mieszały się z zapachem pasty do podłogi, a już następnego, koło południa nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których codziennie się nie jadło. Potem stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową, chrzanem, masłem i chlebem.
Makaronów w sklepach jeszcze nie było. Gospodynie robiły je same wałkując ciasto do prawie przeźroczystej cienkości, a potem suszyły wielkie placki na stole przykrytym ściereczkami. Potem zwijały w długie rulony i cięły cienkie kluseczki do rosołu na pierwszy dzień świąt. Wtedy już można było jeść potrawy z mięsa. W piekarniku dochodziła gęś lub indyk. To było cudowne świąteczne „wypasione” jak powiedziałabym dzisiaj, jedzenie.
Odświętny stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na dwór i patrzeć w niebo, wypatrując pierwszej gwiazdki.
- Jest! Jest! Jest gwiazdka! – wołały dzieci.
Wtedy magia osiągała swoje apogeum. Jako dziecko stawałam się kimś ważnym, do kogo podchodzą starsi, łamiemy się opłatkiem, i wszyscy po kolei życzą mi abym była grzeczna i nie chorowała.
Przyjmowałam te hołdy z powagą i radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i podniecona tym, co tam pod jej spodem widziałam. Jakieś paczuszki owinięte w pakowy szary papier i przewiązane wstążeczką.
Mieliśmy wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja, który nagradzał tylko grzeczne dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod choinka znajdą rózgę. Mnie jakoś się udawało. Prezentem mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub pończochy bawełniane w prążki. W wyjątkowych wypadkach, kiedy przyjechał ktoś bogatszy z rodziny dostawałam lalkę z celuloidu ze sztucznymi włosami i namalowanymi oczami.
Nie mogłam sobie wyobrazić, co stałoby się ze mną gdybym po rozpakowaniu paczuszki, znalazła tylko rózgę!  To byłaby wściekła rozpacz!
Co powiedziałabym koleżance, gdyby zapytała, co dostałam od Świętego Mikołaja! Tego bałam się najbardziej. Ale zazwyczaj już sam kształt pakunku zdradzał jego zawartość.
Wolno było nie spać aż do północy. Kiedy zmrożony śnieg chrupał pod butami, a wszystkie gwiazdy usadowiły sie na granatowym niebie, ta wigilijna noc stawała się magiczną, niepowtarzalną chwilą w roku.
Z sąsiednich domów słychać było kolędy. Niosły się w poświacie z okien, toczyły po białym śniegu, bo gdzieś tam, daleko w świecie urodziło się maleństwo, zbawiciel, król naszych dziecięcych duszy. Bardzo było mi go żal, że tylko pieluszką przykryty, w stajence, w drodze urodzony, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał w stajence, którą ustawiał ktoś w kościele. Miałam ochotę, aby przykryć go choćby moim szalikiem a na wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.
Kolędy już nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko w kościele zwielokrotnione załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił. Staliśmy się jednym gardłem, jedną wolą, jednym sercem.
Czułam podniosłość tej chwili, bo nazajutrz wszyscy szarzeli, znowu byli jak zwykle. W Wigilię „dostawali” skrzydeł.
Następne dni, to było jedzenie, jedzenie, gadanie, nowi goście, odwiedzanie się wzajemne i jedzenie, gadanie, jedzenie… i tak przez dwa kolejne dni.
Choinka stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę, pyszniła się anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”, błyszczała uśmiechami bombek i kusiła dzieci, które czasem kładły się pod nią by chwilkę pobyć w zaczarowanym lesie. Dzieci musiały bawić się swoją fantazją. Radio było dla nich zbyt poważne i niezrozumiałe, a nie istniały inne bodźce, które zajęłyby ich umysły. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a czasem samym z sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem.
Za oknem śnieg ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie, nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. Zatarło się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo, kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze i cytryny…
Przede wszystkim jest głośno i jazgotliwie. „Przedświęta” zaczynają się w połowie listopada. Supermarkety stroją się w choinki, Mikołaje, Coca Cola śpiewa „Jingle bells” głośno, nachalnie.
Dzieci, z wyjątkiem tych najmniejszych, już wiedzą, że Mikołaj jest w każdym Mall’u, ma sztuczna brodę, więc chyba jest z nim coś nie w porządku. Nie wiedzą, że to robotnik, pocący się w czerwonym uniformie, który za pieniądze rozdaje prezenty i że pracuje do trzeciej a potem przyjdzie jego zmiennik. Przy kasach ustawia się kosze dla biednych, aby i oni mieli coś na święta. My czujemy się lepiej tego dnia. Nasza szczodrość koi nasze sumienie… tylko ci biedni, muszą na nią czekać znowu cały rok…
Panienki przebrane w anioły chodzą po sklepie sprzedając… opłatek! Po opłatek chodziło się do kościoła. Sprzedawała je zakonnica, były jakieś bardziej święte niż ten sztuczny od sztucznego anioła. Półki uginają się pod ozdobami choinkowymi. Wszystkie wyprodukowano w Chinach. Sprzedaż, sprzedaż, zysk. Tylko to się liczy. Zysk i reklama. Reklama w sklepie, na billboardzie, w telewizji w Internecie, wszędzie, gdzie spojrzysz. Kup to! Zobacz to okazja! Świetny pod choinkę… a ta choinka to chyba dodatek do prezentu, który kupisz, a najlepiej kilka. Zamykam oczy i na moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją reklamową jest wołanie sąsiadki, że przywieźli cytryny.
Dzieci trudno odciągnąć od komputera, aby poszły z nami na spacer do supermarketu, no chyba, żeby sobie wybrać nowego IPada, albo grę pod konsolę, bo to im się należy. Przecież muszą to mieć, aby się nie śmiali w szkole.
W samochodzie duży bagażnik pomieści wszystkie pragnienia.  Radio samochodowe nadaje „Jingle bell” w jakimś innym wykonaniu. Wieczorem w telewizji będą zapowiedzi programu na wigilijny wieczór. Wspomogą nas gwiazdy estrady, śpiewające za nas kolędy. Przyjemnie jest jak wraz z dźwiękiem sztućców o talerze, przedrze się „Lulajże Jezuniu”.
W lodówkach już czekają odebrane z restauracji brzydkie półmiski z rybami, śledzie ze słoika, reszta ze sklepu. Tylko sałatkę z rukoli zrobiła osobiście Pani domu. Jeszcze tylko ktoś akurat wolny w tej chwili, bo dzieci grają w gry komputerowe, ubierze choinkę i można zaczynać święta. Z telewizora mruczy kolęda, choinka czasem sztuczna, nie pachnie, chińskie ozdoby jakoś nie pasują do słowiańszczyzny, a prezenty? Każdy wie, co dostanie, wiec tylko rozrywamy ozdobne papiery, opakowania z wielkimi kokardami, i sztucznie zachwycamy się sztucznymi prezentami pod sztuczna choinką, ze sztucznymi kolędami w tle. Świat stał się sztuczny.
Przedsiębiorcy liczą kasę, bo teraz będzie zastój, do Walentynek, a zaraz po nich znowu Wielkanoc… jakoś się przeżyje. Tylko ta reklama taka droga, gdyby nie to można by się reklamować więcej, zwłaszcza w telewizji tak, aby programy stały się przerywnikami w blokach reklamowych. Posprzątają sklep z bombek, przygotują serduszka, a potem kurczaczki i baranki. Interes się kręci.
Tylko gwiazdka na niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę gwiazdkę reklamują, śnieg albo jest albo go nie ma, bez ładu i składu – płaczą Górale, bo szlag trafił świąteczne dutki. Powycinane choinki leżą w hałdach poświątecznych, ocalałe karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego roku!
Tylko ja, szczęśliwa, mam za oknem wierzbę, czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak sikorki z karmnika biorą w dziobek ziarno słonecznika i jedzą go na przystrojonym lampkami wiązie w moim ogródku. Dlaczego szczęśliwa? Bo mam w oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi go nie odbierze.

A co będą miały w pamięci dzisiejsze dzieci?

środa, 10 grudnia 2014

"Świąteczna magia" - opublikowany w grudniowym pisemku lokalnym "Sąsiedzi"


Świąteczna magia



W małym miasteczku, w mroźny dzień, przemykali ulicą nieliczni ludzie, niosąc siatki z zakupami. Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie.
Przypomniał mi się klimat tamtych dni. Widzę różnice, jakie istnieją między tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz. Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy. 

Na rynek zajeżdżały furmanki. Konie parskały nozdrzami pobielonymi szronem.  Woźnice okutani baranicą, sadzali obok siebie okutane w chusty żony. W koszach, w otulonych sianem konwiach, czekały na sprzedaż wiejski chleb, śmietana i masło, cielęcina i schab, bez pozwoleń i kontroli. 

Miasteczkowe gospodynie, jeszcze w jesionkach, w codziennymi chustkami na głowach, kupowały to, co jak mówiły, jest lepsze od tego ze „Społem”. W tych sklepach kupowało się karpie, które beznadziejnie pływały „w kółko” w baliach do prania. Sprzedaż w Społem wyjątkowo trwała do zmierzchu. Furmanki już lżejsze zawracały do domów, a zmarznięte konie jakby szybciej przebierały kopytami wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni. Potem jak codziennie, noc brała w posiadanie miasteczko, ludzi i śpiące wrony na drzewach. Odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami. 
W oknach kuchni dłużej niż zwykle, paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym zapachu. Wigilia następowała zaskakująco szybko. Jeszcze poprzedniego dnia zapachy z kuchni mieszały się z wonią pasty do podłogi, a już następnego, koło południa nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których nie jadało się codziennie. Stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową, chrzanem, masłem i chlebem. 
Gospodynie robiły makaron, cienko wałkując ciasto. Cięły cienkie kluseczki do rosołu na pierwszy dzień świąt. W piekarniku „dochodziła” gęś lub indyk. Odświętny stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na dwór i patrzeć w niebo, aby wypatrywały pierwszej gwiazdki. Wraz z radością dzieci magia świąt osiągała swój szczyt.
Kiedy byłam mała, w momencie łamania się opłatkiem, stawałam się kimś ważnym, przyjmowałam życzenia, abym była grzeczna i nie chorowała. Odbierałam te hołdy z powagą i radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i podniecona tym, co tam pod jej spodem widziałam. Jakieś paczuszki owinięte w pakowy szary papier i przewiązane wstążeczką. 
Mieliśmy wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja, który nagradzał tylko grzeczne dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod choinka znajdą rózgę. Mnie się jakoś udawało.
Prezentem mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub pończochy bawełniane w prążki. Szary papier skrywał tajemnicę, pobudzał wyobraźnię. 

Dzieci nie spały do północy, szły z dorosłymi na pasterkę. Z sąsiednich domów słychać było kolędy. Niosły się w poświacie z okien, toczyły po białym śniegu, bo gdzieś tam, daleko, kiedyś, urodziło się maleństwo, Zbawiciel, król naszych dziecięcych dusz. Bardzo było mi go żal, że tylko pieluszką przykryty, w stajence, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał, którą ustawiał ktoś w kościele. Miałam ochotę, aby go przykryć, choćby moim szalikiem a na wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.

Kiedy zmrożony śnieg chrupał pod butami, a wszystkie gwiazdy usadowiły się na granatowym niebie, ta wigilijna noc stawała się magiczną, niepowtarzalną chwilą w roku. W kościele kolędy już nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko zwielokrotnione załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił. Byliśmy się jednym gardłem, jednym sercem. Zwyczajni sąsiedzi stawali się uduchowionymi dorosłymi. Nazajutrz wszyscy szarzeli, znowu byli tacy jak zwykle. 
W Wigilię „dostawali” skrzydeł. W domu choinka stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę, pyszniła się anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”, błyszczała uśmiechami bombek i wołała dzieci, które czasem kładły się pod nią by chwilkę pobyć w zaczarowanym lesie.

Dzieci musiały bawić się swoją fantazją. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a czasem samym z sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem. Za oknem śnieg zawsze ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie, nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. Zatarło się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo, kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze i cytryny…

Gwiazdka na niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę gwiazdkę reklamują, śnieg nie pada urokliwie, choinki umierają w hałdach poświątecznych, ocalałe karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego roku! 
Zamykam oczy i na moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją reklamową jest wołanie sąsiadki, że przywieźli cytrusy.


Tylko ja, czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak sikorki z karmnika wybierają ziarna słonecznika. Jestem szczęśliwa, bo mam w oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi go nie odbierze. A co będą miały w pamięci dzisiejsze dzieci?

wtorek, 2 grudnia 2014

Obrodziło w krótkie formy! Nowe opowiadanko "Przesyłka"

PRZESYŁKA
- Kogo tam niesie! Cholera obudził mnie. Kogo niesie!? – pytał sam siebie potargany, zaspany, starszy mężczyzna wsuwając na stopy kapcie. Szurając zszedł ze schodów i zerknął przez judasz w drzwiach.
- A, to listonosz! – stwierdził, naciskając guzik domofonu, który otwierał furtkę. Dość potężny listonosz ledwo zmieścił się ze swoją torbą w jej prześwicie. Wgramolił się na ganek trzymając w ręku gruby, niewielki list albo przesyłkę.
- No wreszcie mam coś dla pana, panie Hope. Nigdy, oprócz rachunków, nie przyniosłem panu przesyłki! To coś nowego – plótł jakby chciał nawiązać jakiś dialog.
Hope pozostawał jednak niewzruszony. Nigdy nie chciał nawiązywać z nim kontaktu. Drażnił go jego wygląd i nachalność. Niezrażony niczym listonosz, ponawiał próby w nieskończoność.
- To od kogoś z rodziny? – zapytał – bo nie wygląda na urzędową przesyłkę? – mówił, cały czas trzymając kopertę w ręku.
- Nie wiem, przecież jej nie widzę ! – odburknął Hope.
- A! oczywiście! Proszę!
Przez bąbelkową folię wyczuwał jakiś przedmiot. Twardy i podłużny.
- No i co to jest? - zapytał listonosz.
- Nie wiem, to nie pana sprawa. Dziękuję.
Speszony listonosz kilkakrotnie przytaknął, i przeprosił za wścibstwo.  Odchodząc, niemal tyłem wycofał się na ulicę.
Hope stał chwilę z kopertą w ręce, jakby nie wiedział, co dalej robić. Rzeczywiście, od lat dostawał tylko rachunki. Nigdy listu, jakiejś kartki z wakacji albo nawet ulotki reklamowej, jakby nie istniał. Podreptał w stronę otwartych drzwi.
Położył przesyłkę na stoliku w przedpokoju, i zabrał się za przygotowanie śniadania. Kuchnia niewiele odbiegała estetyką wnętrza od jej właściciela. Jakieś puszki, niedomyte blaty, otwarte opakowanie po płatkach kukurydzianych, okruchy i brud wyglądały jak śmieci. Często samotni mężczyźni, przestają koncentrować się na sprzątaniu. Nikt ich nie odwiedza,  z czasem bałagan przestaje być dla nich widoczny.
Smużka pary unosiła się z miski z płatkami. Hope podszedł do przedpokoju. Rozerwał delikatnie kopertę. Wyjął klucz. Zajrzał do środka sprawdzając, czy to już wszystko. Była pusta. Położył ją na stoliku.
Usiadł przy stole i położył przed sobą spory, staroświecki, żelazny klucz. Jedząc płatki, wpatrywał się w niego, jakby był żywym stworzeniem, a nie metalowym narzędziem do otwierania drzwi.
- Klucz jak klucz. – powiedział – Ale czyj? Co to znaczy? Do mnie? Od kogo? Co jest?!
Całe popołudnie zerkał, co chwilę na leżący na stole klucz.
- To taki do starej szuflady, albo szafy… Czy ja go zgubiłem? To mój klucz czy kogoś innego? Ale po co ktoś mi go przysłał? To jakiś szyfr? Mam pamiętać?
I właśnie, kiedy otwierał szufladę komody, aby go tam schować, skojarzył klucz z szufladą. Ze znaną kiedyś szufladą, w domu Emilly.
- Nie… to niemożliwe, nie chcę o tym myśleć!
- Nie chcesz, ale musisz, nie zapomnisz tego nigdy. Umrzesz, a twoja pamięć będzie latać koło twojego grobu, przez wieczność! Takie czyny nie ulegają zatarciu. Może w jurysdykcji, ale nie w sumieniu. Twoim sumieniu – usłyszał jakiś głos w swojej głowie. A może to był jego głos?
Siadł na krześle przy oknie i gapiąc się niewidzącymi oczami w przestrzeń, pocierał ręką czoło, jakby chciał wyczyścić tę myśl, przegnać precz pamięć faktu, odrzucić obraz kobiety i jej chorego dziecka.
Lato tamtego roku było upalne i bezlitosne. Hope wracał z pracy do domu czując cieknący po plecach pot i suchość w ustach. Spóźniał się do domu już dwie godziny. Emilly znowu zagada go wymówkami.  Był wściekły. Przegrał w pokera całą tygodniówkę. Nie miał nic na usprawiedliwienie. Od jakiegoś czasu spotykał się po pracy z trójką kumpli, którzy tak jak on grali w pokera.
Raz wygrywał drobne kwoty, raz przegrywał, ale tak dostać w dupę jak dzisiaj, nie dostał nigdy. Kto mógł przypuszczać, że z karetą nie wygra tego rozdania? Powinien wiedzieć, że jest jeszcze street i to ten ze szczurzą twarzą zgarnął jego tygodniówkę! Nie lubił go. Miał mysie oczka i usta jak szczelina a na głowie trzy włosy na krzyż. Teraz go nienawidził. Pragnął zemsty. Postanowił, że się odegra bo będzie już uważniejszy. Myszowaty dobrał tylko jedną kartę i to już było podejrzane. Powinien wiedzieć, co to znaczy.
Wstał z krzesła i wyszedł na ganek. Stał z rękami w kieszeniach i patrzył w stronę furtki, która przyniosła wraz z listonoszem to paskudne wspomnienie.
Właściwie to trochę kochał tę kobietę. Poznał ją będąc na ostrym zakręcie życiowym. Kiedy zaczął sprzedawać jej ciuchy, nie wytrzymała.  Wystawiła mu walizki przed drzwi, właśnie za jego upodobanie do hazardu. Tej nocy udawał podróżnego i spał na ławce w rogu poczekalni dworcowej. Przegonili go, więc włożył dwie walizki do skrytki i zadzwonił do kumpla, żeby go przenocował. Pracował jako robotnik budowlany, pił, bawił się w knajpie kiedy wygrywał, a kiedy przegrywał, wpadał w ciąg i tylko pił. W końcu wywalili go z roboty.
Emilly była przedszkolanką. Drobna jak ptaszek, opiekowała się dwójką dzieci na placu zabaw, a on właśnie siedział na ławce. Była niedziela, słońce przedzierało się przez liście tworząc formy cienia na piasku. Jedno z dzieci siedziało na brzegu piaskownicy i rytmicznie poruszało patykiem. Zdawało się niczego nie widzieć ani nie słyszeć. Emilly mówiła tylko do drugiego dziecka, które reagowało jak inne dzieci.
Hope podszedł do niej i zapytał, dlaczego odtrąca tego chłopca.
- Proszę pana! Ja go nie odtrącam! To mój synek. Jest chory na autyzm. Nie ma możliwości aby do niego dotrzeć. Myślałam, że synek sąsiadki coś w nim otworzy, ale jak widać – nie. Już nie wiem, co mam zrobić. Kocham go, mam, ale to tak jakbym miała pluszowego misia. Czasem mnie poznaje, nawet na mnie patrzy i wtedy mam nadzieję, że zaraz powie – mama, ale to tylko sekunda uwagi i zaraz potem odlot. Gdzie on przebywa? Podobno w swojej wyobraźni świata – tak powiedział mi lekarz.
  - Przepraszam – wydusił z siebie Hope. Wszystkiego by się spodziewał. Nawet, że powie mu – A co to pana obchodzi, spadaj! A tu tak szczera i tragiczna opowieść… - To może ja spróbuję. A jego tata? Nie pomaga?
- Nie – krótko tym razem podsumowała jego pytanie.
- To może ja spróbuję – powtórzył i usiadł obok chłopczyka. Ten przestał stukać patykiem i znieruchomiał. Potem wolno obrócił głowę w stronę Hope i patrzył mu prosto w oczy. Przez kilka sekund patrzył, a potem znów powrócił do patyka.
- Widzi pani? Widział mnie!
- Nic nie wiadomo, może tak, a może nie… -odpowiedziała.
Tak, to od tej chwili stali się sobie bliscy. Hope postanowił już nie pić ( no, może mniej, tak, aby nikt tego nie zauważył). Emilly zaprosiła go do swojego mieszkania. Opowiedział jej o niektórych momentach swojego życia, pomijając jednak wątek pokera.
Spragniona matkowania Emilly, przygarnęła go, jak jeszcze jednego nieszczęśliwego człowieka, któremu należy pomóc. Kiedyś ten dobry uczynek, być może zaowocuje zmianą w psychice jej chłopca.
Hope znalazł dorywczą pracę, miał dom i kobietę z synem, którego on nie miał i poczuł, czym jest dobrodziejstwo stabilności. Chłopiec trochę się wyciszył. Już nie krzyczał bez powodu patrząc się w pustkę, jakby widział tam potwora. Pozwalał się głaskać delikatnie po głowie. Emilly widząc to, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że to anioł zesłał jej tego mężczyznę. Nocą tuliła się do niego, kiedy spał głęboko, jakby była mała dziewczynką. Kiedy nie spał oddawała mu się z przyjemnością.
Poker, jak potwór, wampir, kiedy zakosztuje krwi, nie opuści człowieka już nigdy.  Z początku Hope, widząc swoich kompanów do gry, machał im ręką na powitanie, i przyspieszał kroku, słysząc ich śmiech i komentarze. Któregoś dnia podszedł do nich i wypił piwo w ich towarzystwie. Potem tylko jedną partyjkę, potem dwie, a potem znowu wpadł w kołowrót przegranych, wygranych i tego podniecenia, które towarzyszy każdej partii pokera.
Kiedy przegrał tygodniowe wynagrodzenie, a na dodatekbył winien dość sporą jak na jego dochody kwotę, po raz pierwszy pomyślał o szufladzie, w której Emilly zbierała pieniądze na prawdziwego lekarza od autyzmu. Suma nie była imponująca, ale pokrywała dług. Potem mógłby się odegrać i nawet nie zauważyłaby podmiany banknotów. Przez kilka dni nie mógł znaleźć sobie miejsca. Myślał o szufladzie w pracy, przed snem, patrząc i rozmawiając z Emilly i bawiąc jej synka.
Pewnego dnia nie wytrzymał. Otworzył szufladę, klucz zostawił w zamku. Wygarnął pieniądze i schował je do plastikowej torby. Oddał dług, ale jeszcze tego samego dnia postanowił się odegrać. Nie zdołał. Przegrał jeszcze więcej.
Teraz pozostała mu tylko ucieczka. Nawet nie wrócił do domu. Za jakieś drobne z kieszeni pojechał do sąsiedniego miasteczka, aby zacząć jeszcze raz nowe życie.
Klucz jak wyrzut sumienia leżał bezczelnie na stole. Niedojedzone płatki wystygły a te z brzegu miski nawet wyschły. Hope stracił chyba poczucie czasu. Podreptał do kredensu po puszkę piwa.
- Skąd ona znalazła mój adres? – zapytał sam siebie. – Wyśledziła mnie? I co nie zażądałaby oddania tych pieniędzy? – coś nie pasowało w tym rozumowaniu. Pił już któreś z rzędu piwo. Miał mętlik w głowie i obrzydzenie do siebie. To co zrobił, było obrzydliwym, najgorszym z możliwych uczynków, zwłaszcza w stosunku do tego biednego chłopca.
- Może powinienem do niej pojechać, sprzedać tę ruderę, samochód i oddać jej te pieniądze? – bełkotał już, aby po chwili zwalić się ciężko na łóżko.
Rankiem, znowu obudził go listonosz.
- Dzień dobry panie Hope! Przepraszam, że znowu pana nachodzę, ale nie wziąłem od pana pokwitowania za doręczony wczoraj list… i dzisiaj zauważyłem w moim spisie, że to nie była przesyłka dla pana. Nie wiem jak mam pana przeprosić. Czy ma pan jeszcze ją u siebie?
- Mam. – odpowiedział Hope. – ale rozerwałem kopertę.

- To nic, skleję i powiem, że uszkodziła się w transporcie. Czy mógłby pan mi ją zwrócić? Zaniosę ją sąsiadowi naprzeciwko. Pewnie na nią czeka! 

sobota, 8 listopada 2014

Mój występ w klubie Na dachu



Frederick zachwala moją książkę!

https://www.youtube.com/watch?v=G7rGUMqa4xQ

może trzeba przewinąć ale jest na youtube.


piątek, 7 listopada 2014

Nowiutkie świeżutkie opowiadanko.

SZKLANY ANIOŁEK

Krystyna oparta na parapecie, wyglądała przez okno. Nieprzyjemnie odczuwała jego zimno i twardość. Nawet chciała sięgnąć i zabrać z fotela poduszkę, aby było wygodniej, ale wtedy stanął jej w oczach obraz z młodości, kiedy to Ślązaczki oparte na poduszkach, całymi godzinami potrafiły gapić się bezmyślnie, ciągle w ten sam fragment ulicy. Z tego okresu życia zapamiętała również biedę i jakąś zapyziałość, do których nie chciała wracać. Wyprostowała się i poprawiając odsuniętą firankę, odeszła od okna.
Była dumna ze swego obecnego statusu materialnego. Miała dwa futra i biżuterię, kilka kapeluszy i męża, który jej nie przeszkadzał, ale też nie pomagał w niczym. Popatrzyła na niego, siedzącego w fotelu. Spał z brodą opuszczoną nisko na gors flanelowej koszuli. Starzał się w ekspresowym tempie.  Potargane, rzadkie, siwe włosy nie były czesane od rana, był to przygnębiający widok. Mimo wszystko pogłaskała go troskliwie po głowie.
- Ej, nie śpij w dzień, bo w nocy nie zaśniesz.
Małżonek, aż podskoczył na fotelu. Pewnie wyrwała go z mocnego snu.
Był starym, zmęczonym człowiekiem. Całe życie pracował, dorobił się własnej piekarni, w której zatrudniał dwadzieścia osób. Teraz już tylko mógł spokojnie patrzeć jak rośnie jego konto bankowe. Męczyło go mieszkanie w bloku. Wprawdzie tylko trzypiętrowym, ale bez windy. Kiedy był młody nawet nie zauważał wysiłku, jaki należało włożyć w pokonanie schodów. 
Mieszkanie pod nimi, zostało wynajęte chyba jakimś imprezowiczom, bo często musieli zatykać uszy, aby zasnąć. Krystyna była coraz bardziej rozdrażniona i zmęczona życiem w tych warunkach. Któregoś wieczoru to ona wymyśliła, że na starość powinno się mieć wygody i spokój. Nawet nie konsultując tego z synem, którego nie obchodziło ich życie, wyszukała agencję kupna-sprzedaży mieszkań w ich rejonie.
- Ale po co to wszystko – sarkał Małżonek – a co tu źle? Przeprowadzać się na starość? Ty wiesz, jakie to zamieszanie? No cóż zrobisz jak zwykle, co chcesz!
- Żebyś wiedział, że zrobię! – odpowiedziała Krystyna i podniosła słuchawkę telefonu.
- Halo, tu Agencja Nieruchomości Szczęśliwy Kącik, Bartosz Krapik, czym możemy służyć?
- Dzień dobry, proszę Pana mamy mieszkanie na Mokotowie, 85 metrów, chcielibyśmy je albo zamienić albo sprzedać i kupić domek na przedmieściach, ale ze sklepem, apteką, lekarzem, ogródkiem i kominkiem. Czy ma Pan takie oferty?
- Oczywiście, proszę przyjechać, porozmawiamy, na pewno państwo coś znajdą. My pośredniczymy we wszystkim, będziecie państwo zadowoleni.
Tu podał adres, i jeszcze raz zapraszając rozłączył się.
- Mam nadzieję, że pojedziesz ze mną – powiedziała Krystyna – żeby nie było, ze to tylko ja wybrałam ofertę!
Po tygodniu pojechali taksówką do Agencji. Krapik pokazał im domek szeregowy, w cichej, ślepej uliczce, w osiedlu oddalonym o pół kilometra od granic Warszawy. Sprzedaż ich mieszkania i kupno domku zostawiało im całkiem pokaźną kwotę na koncie.
Po załatwieniu wstępnych formalności, pojechali z agentem, zobaczyć nowy, nabytek.
Był początek jesieni, ganek domu, skąpany w słońcu, przywitał ich kolorowym dywanem . Ciszę przerywał jedynie szmer liści przesuwanych wiatrem po asfalcie i dalekie szczekanie psa.
Krystyna już wiedziała, że pierwsza ocena jest celująca. Wnętrze domu było proste, niewyszukane. Drewno i kamień zawsze stanowią idealną parę. Kominek ogrzewał salon, sypialnie i łazienkę na górze. Na parterze z salonu, przez duże szklane drzwi, można było zobaczyć niewielki ogródek, ogrodzony kilkoma dużymi tujami, przypominającymi cyprysy.
Od tego dnia Krystyna już o niczym innym nie mówiła. Małżonek był trochę zmęczony tym ciągłym gadaniem o zaletach nowego lokum, ale nie chciało mu się wdawać z nią w dyskusję. Było to bezcelowe. Mogło tylko prowadzić do sprzeczki. Wiedział, że będzie tak jak ona chce. Daremny wysiłek.
- Dobrze, masz rację – powiedział – Ale to ty organizujesz wszystko, ja się źle czuję.
- Naturalnie, że ja! Jak zwykle ja!
Małżonek zamilkł i sięgnął po pilota do telewizora.
Po dwóch tygodniach pod ich blok podjechał duży samochód firmy od przeprowadzek. Cały domowy dorobek znikał w jego wnętrzu, jak w paszczy potwora, aż w końcu pracownik zamknął tylne drzwi. Oboje zostali przygarnięci do samochodu Bartosza Krapika, który wykazał się wielkim zrozumieniem dla dwojga starszych ludzi w trakcie przeprowadzki.
Jechali za ciężarówką, wiozącą ich cały ruchomy majątek. Małżonek czuł się nieswojo.
- Krystyna… – zaczął nieśmiało – popatrz jesteśmy jak bezdomni, albo zawieszeni nad miejscem naszego gniazdowania..
- Oj, pleciesz jak zwykle! Jakiego gniazdowania! Jedziemy do domu! Dobrze się czujesz?
- Dobrze, ale mi smutno.
- Będzie ci wesoło, zobaczysz. A teraz nie kracz!
Bartosz Krapik towarzyszył im do samego domu. Firma przeprowadzkowa zaczęła wyładowywać pudła i meble. Kiedy wniesiono pierwsze fotele, zaproponował gospodarzom, aby usiedli i nic nie robili. Wszystko zrobi firma. Postawi meble i pudła tam, gdzie sobie życzą.
- Mam dla państwa prezent. Taki od siebie. Na szczęście w nowym domu.
Pogrzebał chwilkę w teczce i wyjął małego szklanego aniołka, z kółeczkiem nad głową, które umożliwiało powieszenie go na gwoździku.
- Proszę, jak już wszystko będzie na swoim miejscu, powieście go państwo nad drzwiami wejściowymi. Będzie was strzegł i przyniesie wam szczęście i spokój.
Krystyna uniosła brwi i rozszerzyła usta w uśmiechu. Rzadko kto, dawał im jakiekolwiek prezenty.
Nawet od syna nigdy nie dostali zwyczajnych życzeń imieninowych. Nie informowała go zatem o zmianie adresu. Tylko notariusz wiedział o ich decyzji i zmianie miejsca pobytu. Krystyna pożegnała się wylewnie z Bartoszem Krapikiem, życząc mu powodzenia w pracy.
Wieczorem zrobiła obojgu herbatę, zjedli kanapki zrobione na drogę i zmęczeni położyli się spać. Ranek obudził ich słońcem i śpiewem ptaków. Chwilę leżeli niedowierzając swemu szczęściu, a potem wstali, chodzili po domu jakby sprawdzając, czy to ich nowy dom. Po południu wybrali się na spacer, aby dokładniej obejrzeć otoczenie. Byli zadowoleni.
W takim zadowoleniu minął im pierwszy rok. Sąsiedzi jakoś nie kwapili się do ich poznania. Nikt na tej uliczce nie przyjaźnił się ze sobą. W dzień było pusto. Wszyscy pracowali, tylko oni tkwili codziennie jak stróże osiedlowi.
Krystyna już zamiast wyglądać przez okno, siadała w fotelu na ganku i obserwowała przede wszystkim sroki i okoliczne koty. Dopiero wieczorem „zjeżdżali się” sąsiedzi. Wtedy dopiero dowiadywała się, kto z kim, jakie dzieci, jakie zakupy.
Była późna jesień, listopad. Małżonek zaczął nieładnie kaszleć. Kiedy pojawiła się wysoka temperatura, Krystyna wezwała pogotowie.
Było południe. Erka na tej małej uliczce wyglądała jak obce ciało. Małżonek okryty kocem zniknął w jej wnętrzu, aby już nigdy nie wrócić na spokojną uliczkę z szeregowym domkiem. Krystyna starała się nim opiekować jak umiała. Codziennie jeździła do szpitala. Zawoziła mu rosół z kury w słoiku zawiniętym w kilka gazet, aby był gorący. Rozmawiała z lekarzem, obiecywała honorarium za uratowanie Małżonka, ale nic to nie dało. Pewnego ranka odebrała smutną wiadomość ze szpitala.
Pogrzeb odbył się w zimny, deszczowy i wietrzny dzień końca listopada. Syn nie mógł przyjechać. Miał kontrakt za granicą. Za trumną szła Krystyna w norkach i kapeluszu z woalem, oraz troje sąsiadów z bloku, w którym przedtem mieszkali.
Śnieg spadł w połowie grudnia. W cichym domu Krystyna stwierdziła, że chyba traci głos od jego nieużywania. Całymi dniami milczała, bo cóż! - mówić sama do siebie? To głupie! Chrypka pogłębiała się, a więc tym bardziej Maria oszczędzała głos. Piła mleko z miodem, syrop na kaszel, poszła nawet do lekarza pierwszego kontaktu. Zajrzał do gardła, kazał powiedzieć AAA i przepisał… syrop.
Kiedy wypiła już trzy syropy a chrypka jak trwała tak trwała, wybrała się prywatnie do laryngologa.
- Dlaczego Pani nie przyszła wcześniej? – zapytał. – Teraz to musi Pani być w szpitalu i nie wiem, co tam postanowią. Daję Pani skierowanie do szpitala i proszę żeby Pani tego nie zlekceważyła.
Krystyna trafiła do szpitala. Tam dano jej chemię, potem drugą, a ponieważ była samotna, zatrzymano ją odpłatnie na oddziale onkologicznym, z pełna opieką lekarską i pielęgniarską.
 Pół roku później, syn był zmuszony przyjechać na pogrzeb matki, a przede wszystkim zakończyć sprawy spadkowe i majątkowe. Postanowił sprzedać dom, a jego wyposażenie za grosze jakiemuś oszustowi kupującemu antyki.
Było lato. Ptaki śpiewały jak oszalałe. Wszystko rosło, pachniało, brzęczało i pyszniło się letnia urodą. Ogródek czekał aż jego pani siądzie na foteliku wśród floksów i wszystko będzie trwać tak jak zawsze, na zawsze. Ptaki były zdziwione, że w poidełku ciągle panowała susza, więc aby ugasić pragnienie, leciały do pobliskiego oczka wodnego u sąsiada.
Południową ciszę uliczki przerwał dźwięk silnika samochodu. Syn podszedł do furtki, otworzył ją, potem lekko wbiegł na ganek, otworzył drzwi wejściowe i wszedł do środka. Chciał sprawdzić czy wszystko w porządku, bo po jutro mieli przyjść chętni do kupna domu. Stwierdził, że Roksana posprzątała pusty dom, nawet umyła okna i taras. Wychodząc, trochę zbyt mocno trzasnął drzwiami.
Szklany aniołek podskoczył na gwoździu, chwilę zawisł w powietrzu, jakby chciał się czegoś złapać, i spadł na posadzkę przedpokoju, rozbijając się w drobne diamenty, odbijające zielone światło glicynii, rosnącej na ganku.  
Wieczorem Bartosz Krapik jako drugi, przyszedł do pustego domu, aby sprawdzić, czy jest przygotowany do sprzedaży. W progu wdepnął w potłuczonego aniołka. Butem zgarnął szkło w róg przedpokoju, aby nikt się nie pokaleczył.
- O! szkoda – powiedział – ale to nic, mam jeszcze dużo takich aniołków, dla następnych transakcji. - Uśmiechnął się jakoś dziwnie.

środa, 5 listopada 2014

Bajki ze śniegu.

to moj projekt okadki, wymagający dopracowania.

Przygody

krasnala Kapturka


Przygoda pierwsza


Serce krasnala
Noce w Laponii są smutne i szare, zwłaszcza, gdy wpadamy do Rovaniemi podczas nocy polarnej. Jedyną kolorową ozdobą są zorze, ale są bardzo rzadkie i niechętne ludziom, którzy z zadartymi głowami starają się zapamiętać ich piękno.
Dziś, dzień i noc zlały się w jedną drużynę atakującą wszystko, co bardziej kolorowe i ożywione. Ulice zbiegające się w szarych punktach, starały się ukryć ruch aut i barwę reklam, zmniejszając wszystko tym bardziej im bliżej było do horyzontu. Nawet cisza była tu szara, wydawało się, że ludzie mówią szeptem, muzyka brzmi poważniej, a kontrast światła i cienia zawarły małżeństwo doskonałe.
Jarmo siedział za dużym, przeszklonym oknem, jakie mają pracownie grafików i popijając wino niechętnie zabierał się do pracy. Na stole leżał papier, piórka, tusz, pędzelki – wszystko, co niezbędne, aby stworzyć obrazek komiksu. Tchnąć weń akcję i dźwięk. Stworzyć postaci, stroje i dać obrazkom powtarzalność osób, formę i ogólny kształt opowiadań spod piórka. Było mu trochę zimno, a nie chciało mu się sięgnąć po sweter, musiałby wstać. Patrzył, więc przez okno na niebo jak szary koc rozciągnięty po horyzont i migocące światełka okien, które nieco ożywiały tę szarość. Wydawnictwo, które zamówiło u niego tę pracę, było jednym z najbardziej znanych w Finlandii. Niestety scenariusz, który napisał jego przyjaciel był dość nudny i bez polotu. Zmagał się, więc z problemem: chcieć i móc. Pijąc już drugi kieliszek, dochodził do wniosku, że tak to jest - jak tworzywo nie to, to i produkt wymyka się i zaczyna żyć swoim kalekim życiem. Pomyślał o domu dziadków i poczuł rozleniwiające ciepło pod powiekami.
Najpierw ołówkiem, potem piórkiem narysował wnętrze domku, dodał kominek, ogień, położył poduszkę obok kominka, postawił fotel, stół i krzesła. Zadowolony, dorysował dwa koty na poduszce, dwie myszki wyglądające zza kominka i właściciela – malutkiego człowieczka, w czerwonym kubraczku, który siedział jak król na malutkim fotelu w malutkim domku.

W kieliszku został mu jeszcze łyk wina, przechylił go pijąc i wtedy właśnie po raz pierwszy, poprzez szkło, miał wrażenie, że ogień na kominku w domku lekko drgnął.
Odstawił niedopite wino i spojrzał jeszcze raz... Tak! Ogień mrugał radośnie, istotka zeskoczyła z fotela, koty obudziły się, a myszy umknęły do dziurki.


- Kim jestem?- spytała istotka.

- Hmm... Jesteś krasnoludkiem... Tak będzie najlepiej, bo ludzie będę cię wtedy znać. Masz na imię Kapturek, jak bohater mojego komiksu.

- Po co jestem? - spytała znowu.

-... Po to, abym wreszcie mógł pójść spać i przestać odpowiadać na dziwne pytania! – powiedział trochę przerażony Jarmo sądząc, że to efekt wina i braku snu.

- Żegnam Cię do rana, siedź tu cichutko – dodał.


Krasnoludek posmutniał, pierwsze jego chwile w życiu, zabrał mu sen stwórcy. Pierwsze pytania pozostaną bez odpowiedzi aż do rana. Spojrzał na koty, które już uspokojone, wtuliły mordki we własne futerka i zaczęły dalej śnić o motylach.

Kapturek postał chwilę, grzejąc się przy kominku i pomyślał, że nie będzie marnować czasu stojąc na straży śpiących kotów.





i tak dalej..... 

Codzienność

Zabieram się za porządkowanie wierszy, Bajek i Mrowiska. Najpierw wybrałam 31 wierszy z całości mojego pisania i stworzyłam tomik p.t. "Słowa na wiatr". Chciałabym go zilustrować, i poszukać wydawcy.
Bajki ze śniegu mają już moją korektę i rysunki. Mrowisko przeszło ostre strzyżenie i teraz pracuję nad planem całości. Zmniejszyłam liczbę ludzi i mam niepewność co dalej?

środa, 22 października 2014

Mój pierwszy wywiad:

http://www.przegladpiaseczynski.pl/spoeczestwo-i-biznes/ycie/407-qpisz-obrazamiq


poniedziałek, 13 października 2014

niedziela, 21 września 2014

Nowe zadanie

Pora zająć się czymś nowym, albo starym ale zaniedbanym. "Bajki ze śniegu". Postanowiłam zrobić im korektę i ubrać w nowe rysunki - ilustracje. Od tygodnia siedzę i rysuję, rysuję , aż mnie czasem boli nadgarstek. Ktoś prosił mnie abym rysowała. Pamiętam. A oto parę skutków (mam ich już pięćdziesiąt):











środa, 27 sierpnia 2014

drugi wieczor

30 września mam drugi wieczór autorski w Piasecznie! Snuję scenariusz!

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Teraz "Bajki ze śniegu"

Tak. Teraz bajki. Będę je sama ilustrować. Posłałam do tego samego Wydawnictwa, może sie spodobają? Są dziwne. Inne. Trzy bajki o poszukiwaniu miłości i dobra. Umieszczę je w blogu jak jeszcze dopisze kilka fragmentów. Na razie kot krasnala na mnie warczy!

Książka przyszła na świat

Jest. Wreszcie. Druga moja wydana książka leży na stole w liczbie 25 egzemplarzy autorskich. Czy sie cieszę? Pewnie! Jest w Merlinie,  będzie w ksiegarniach, które mają normalne drzwi z klamką - mam nadzieję.

piątek, 8 sierpnia 2014

druk

Już się drukuje moja druga prawdziwa książka! Za chwilę będzie w sprzedaży. Tylko gdzie? tak jak poprzednia? Przynajmniej nie zapłaciłam wydawnictwu ani grosza za to, że osmieliłam się ją napisać!!!

środa, 4 czerwca 2014

Opowiadania

Najpierw była cisza, a teraz proszę! Opowiadania po korekcie poszły do "złamania"! Jeszcze tylko grafik i mam nadzieję jakaś umowa wydawnicza, bo nie sądzę aby wydawnictwo diecezjalne mnie oszukało! Czekam zatem na finał. To moja druga książka. Chyba czas pisać trzecią. Początek mam.

sobota, 3 maja 2014

Przemysełki

Nowa wiosna. Nowa nadzieja, tylko ja ta sama. Czekam na sygnał od korektorki . Diecezja Pelplińska. Ale zawędrowałam daleko. Podobno we wrześniu będzie książka. Dlaczego "Opowiadania z lumpeksu tak przymadły do gustu Księdzu?
Może dlatego, że w zależności od tego jak postanowimy działać, jaką drogę wybierzemy, co dla nas stanie się drogowskazem, co zobaczymy w oczach drugiego człowieka, jak bardzo staramy się pomóc i wreszcie czy dobro może boleć, tak potoczy sie nasze życie. To co jest teraźniejsze jest najważniejsze. Od tego zależy następna rzeczywistość.

środa, 9 kwietnia 2014

No tak! Nie zagladałam do bloga i Frederick jest bez odpowiedzi! Poprawiam się.
Trochę sie zmieniło z Opowiadaniami z lumpeksu - odezwał sie ksiadz - wydawca z bernardinum, który sam mi proponuje wydanie we wrześniu tego roku i nic nie mówi o moich kosztach! Czekam na korektorkę w kolejce, i myślę, że sie uda wydać! Dzieki zatem Fredericku za ofertę dla tej pozycji, Całkiem poważnie myślę o wydaniu moich wierszy. Mam już przygotowane cztery rozdziały do jednego tomu: Porwane słowa, Bez słów, Słowa na wiatr i Słowne igraszki. Obmyślam wspólny dla nich tytuł i chciałabym je sama zilustrować. Jedynie poproszę o przygotowanie fachowe do druku. Chciałabym je wydać w Frederickowym wydawnictwie, bardzo. Zgłoszę się w tej sprawie - ściskam baaardzo serdecznie!

sobota, 8 lutego 2014

Dla Fredericka

Kochany Fredericku, mam nadzieję, że zajrzałeś właśnie do mojego bloga. Stary i nudny. Ale może dzięki Tobie ożyje?
A tak przy okazji: chcę wydać "Opowiadania z lumpeksu". Chcą ode mnie 6.000 za 300 egzemplarzy to wypada po 20 zl za książkę, ale ja dostanę 3,50. Zrobią cenę okładkową jakieś 25 zl. To śmieszne. Kto zarabia resztę? A poza tym nie mam 6000. Może u Was?
Wszystko mi opadło.

niedziela, 12 stycznia 2014

Świąteczna magia

Po szczęśliwym przebrnieciu przez mityczne święta Bożego narodzenia, takie mi myśli przyszły do głowy:


Świąteczna magia

W małym miasteczku, nieliczni ludzie przemykali się w mroźny dzień, niosąc siatki z zakupami. Niektórzy wstępowali do budynku poczty, aby nadać już z pewnością spóźnione, kartki  świąteczne. Urzędnicy w granatowych fartuchach, siedzący pod portretami Bieruta i Stalina jeszcze mieli do przepracowania dwie godziny, aby potem zająć się przygotowaniami do świąt. 
Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie. Przypomniał mi się tamten klimat tych dni. Wiem, to sentyment do swojej młodości, tak mówią. Chociaż nie tylko. Widzę różnice, jakie istnieją w tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz.

Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy.
Na rynek zajeżdżały furmanki. Konie parskały parą z pobielonych szronem nozdrzy. Woźnice okutani baranicą sadzali obok siebie na koźle okutane w chusty żony. To był dojeżdżający do miasteczka „supermarket” świąteczny. W koszach, w otulonych sianem konwiach, czekały na sprzedaż: wiejski chleb, śmietana i masło, jajka, cielęcina i schab, bez pozwoleń, kontroli, systemów podatkowych i kar.

Miasteczkowe gospodynie, jeszcze w jesionkach z codziennymi chustkami na głowach, kupowały to, co jak mówiły: jest lepsze niż to w sklepie „Społem”. W tych sklepach kupowało się karpie, które potem beznadziejnie pływały „w kółko” w baliach do prania lub innych większych misach. Można było palcem pogłaskać je po zimnym i śliskim grzbiecie. Sprzedaż trwała do zmierzchu. Potem jak codziennie noc brała w posiadanie miasteczko, ludzi i śpiące wrony na drzewach. Furmanki już lżejsze zawracały do swoich domów, a zmarznięte konie jakby szybciej przebierały kopytami, wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni.

Delikatnie odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami.              
W oknach kuchni dłużej niż zwykle, paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym zapachu. Za oknem panowała noc i cisza.

Właściwie to Wigilia następowała gwałtownie. Jeszcze poprzedniego dnia zapachy z kuchni mieszały się z zapachem pasty do podłogi, a już następnego, koło południa nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których codziennie się nie jadło. Potem stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową, chrzanem, masłem i chlebem.
Makaronów w sklepach jeszcze nie było. Gospodynie robiły je same wałkując ciasto do prawie przeźroczystej cienkości, a potem suszyły wielkie placki na stole przykrytym ściereczkami. Potem zwijały w długie rulony i cięły cienkie kluseczki do rosołu na pierwszy dzień świąt. Wtedy już można było jeść potrawy z mięsa. W piekarniku dochodziła gęś lub indyk. To było cudowne świąteczne „wypasione” jak powiedziałabym dzisiaj, jedzenie.
Odświętny stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na dwór i patrzeć w niebo, wypatrując pierwszej gwiazdki.

- Jest! Jest! Jest gwiazdka! – wołały dzieci.

Wtedy magia osiągała swoje apogeum. Jako dziecko stawałam się kimś ważnym, do kogo podchodzą starsi, łamiemy się opłatkiem, i wszyscy po kolei życzą mi abym była grzeczna i nie chorowała.

Przyjmowałam te hołdy z powagą i radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i podniecona tym, co tam pod jej spodem widziałam. Jakieś paczuszki owinięte w pakowy szary papier i przewiązane wstążeczką.
Mieliśmy wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja, który nagradzał tylko grzeczne dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod choinka znajdą rózgę. Mnie jakoś się udawało. Prezentem mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub pończochy bawełniane w prążki. W wyjątkowych wypadkach, kiedy przyjechał ktoś bogatszy z rodziny dostawałam lalkę z celuloidu ze sztucznymi włosami i namalowanymi oczami.
Nie mogłam sobie wyobrazić, co stałoby się ze mną gdybym po rozpakowaniu paczuszki, znalazła tylko rózgę!  To byłaby wściekła rozpacz!
Co powiedziałabym koleżance, gdyby zapytała, co dostałam od Świętego Mikołaja! Tego bałam się najbardziej. Ale zazwyczaj już sam kształt pakunku zdradzał jego zawartość.

Wolno było nie spać aż do północy. Kiedy zmrożony śnieg chrupał pod butami, a wszystkie gwiazdy usadowiły sie na granatowym niebie, ta wigilijna noc stawała się magiczną, niepowtarzalną chwilą w roku.

Z sąsiednich domów słychać było kolędy. Niosły się w poświacie z okien, toczyły po białym śniegu, bo gdzieś tam, daleko w świecie urodziło się maleństwo, zbawiciel, król naszych dziecięcych duszy. Bardzo było mi go żal, że tylko pieluszką przykryty, w stajence, w drodze urodzony, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał w stajence, którą ustawiał ktoś w kościele. Miałam ochotę, aby przykryć go choćby moim szalikiem a na wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.
Kolędy już nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko w kościele zwielokrotnione załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił. Staliśmy się jednym gardłem, jedną wolą, jednym sercem.
Czułam podniosłość tej chwili, bo nazajutrz wszyscy szarzeli, znowu byli jak zwykle. W Wigilię „dostawali” skrzydeł.
Następne dni, to było jedzenie, jedzenie, gadanie, nowi goście, odwiedzanie się wzajemne i jedzenie, gadanie, jedzenie… i tak przez dwa kolejne dni.

Choinka stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę, pyszniła się anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”, błyszczała uśmiechami bombek i kusiła dzieci, które czasem kładły się pod nią by chwilkę pobyć w zaczarowanym lesie. Dzieci musiały bawić się swoją fantazją. Radio było dla nich zbyt poważne i niezrozumiałe, a nie istniały inne bodźce, które zajęłyby ich umysły. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a czasem samym z sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem.
Za oknem śnieg ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie, nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. Zatarło się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo, kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze i cytryny…
Przede wszystkim jest głośno i jazgotliwie. „Przedświęta” zaczynają się w połowie listopada. Supermarkety stroją się w choinki, Mikołaje, Coca Cola śpiewa „Jingle bells” głośno, nachalnie.

Dzieci, z wyjątkiem tych najmniejszych, już wiedzą, że Mikołaj jest w każdym Mall’u, ma sztuczna brodę, więc chyba jest z nim coś nie w porządku. Nie wiedzą, że to robotnik, pocący się w czerwonym uniformie, który za pieniądze rozdaje prezenty i że pracuje do trzeciej a potem przyjdzie jego zmiennik. Przy kasach ustawia się kosze dla biednych, aby i oni mieli coś na święta. My czujemy się lepiej tego dnia. Nasza szczodrość koi nasze sumienie… tylko ci biedni, muszą na nią czekać znowu cały rok…
Panienki przebrane w anioły chodzą po sklepie sprzedając… opłatek! Po opłatek chodziło się do kościoła. Sprzedawała je zakonnica, były jakieś bardziej święte niż ten sztuczny od sztucznego anioła.
Półki uginają się pod ozdobami choinkowymi. Wszystkie wyprodukowano w Chinach. Sprzedaż, sprzedaż, zysk. Tylko to się liczy. Zysk i reklama. Reklama w sklepie, na billboardzie, w telewizji w Internecie, wszędzie, gdzie spojrzysz. Kup to! Zobacz to okazja! Świetny pod choinkę… a ta choinka to chyba dodatek do prezentu, który kupisz, a najlepiej kilka.

Zamykam oczy i na moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją reklamową jest wołanie sąsiadki, że przywieźli cytryny.
Dzieci trudno odciągnąć od komputera, aby poszły z nami na spacer do supermarketu, no chyba, żeby sobie wybrać nowego IPada, albo grę pod konsolę, bo to im się należy. Przecież muszą to mieć, aby się nie śmiali w szkole.
W samochodzie duży bagażnik pomieści wszystkie pragnienia.  Radio samochodowe nadaje „Jingle bell” w jakimś innym wykonaniu. Wieczorem w telewizji będą zapowiedzi programu na wigilijny wieczór. Wspomogą nas gwiazdy estrady, śpiewające za nas kolędy. Przyjemnie jest jak wraz z dźwiękiem sztućców o talerze, przedrze się „Lulajże Jezuniu”.
W lodówkach już czekają odebrane z restauracji brzydkie półmiski z rybami, śledzie ze słoika, reszta ze sklepu. Tylko sałatkę z rukoli zrobiła osobiście Pani domu. Jeszcze tylko ktoś akurat wolny w tej chwili, bo dzieci grają w gry komputerowe, ubierze choinkę i można zaczynać święta. Z telewizora mruczy kolęda, choinka czasem sztuczna, nie pachnie, chińskie ozdoby jakoś nie pasują do słowiańszczyzny, a prezenty? Każdy wie, co dostanie, wiec tylko rozrywamy ozdobne papiery, opakowania z wielkimi kokardami, i sztucznie zachwycamy się sztucznymi prezentami pod sztuczna choinką, ze sztucznymi kolędami w tle. Świat stał się sztuczny.

Przedsiębiorcy liczą kasę, bo teraz będzie zastój, do Walentynek, a zaraz po nich znowu Wielkanoc… jakoś się przeżyje. Tylko ta reklama taka droga, gdyby nie to można by się reklamować więcej, zwłaszcza w telewizji tak, aby programy stały się przerywnikami w blokach reklamowych. Posprzątają sklep z bombek, przygotują serduszka, a potem kurczaczki i baranki. Interes się kręci.

Tylko gwiazdka na niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę gwiazdkę reklamują, śnieg albo jest albo go nie ma, bez ładu i składu – płaczą Górale, bo szlag trafił świąteczne dutki. Powycinane choinki leżą w hałdach poświątecznych, ocalałe karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego roku!

Tylko ja, szczęśliwa, mam za oknem wierzbę, czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak sikorki z karmnika biorą w dziobek ziarno słonecznika i jedzą go na przystrojonym lampkami wiązie w moim ogródku. Dlaczego szczęśliwa? Bo mam w oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi go nie odbierze.


A co będą miały w pamięci dzisiejsze dzieci?