sobota, 30 stycznia 2016

Wizyta


MARTA HANNA PRECHT
Słowo: czas

WIECZNIE MŁODA



Kompleks trzech budynków połączonych szklanymi łącznikami stał na dość dużej działce ze starannie wytyczonymi ścieżkami i parkingiem wysypanym żwirem. Pięknie prezentował się na tle lasu.
Wszystko było nowe. Duży baner informował o zabiegach rehabilitacyjnych i wielu specjalności lekarzach dodając do nazwy przedrostek znanej z luksusu miejscowości niedaleko Warszawy.
Dotarło do niej, że to miejsce znajduje się niedaleko
jej domu, jakieś pół godziny polnymi dróżkami spacerkiem wzdłuż torów kolejowych a potem polaną porośniętą krzewami i nawłocią.
To taksówkarz kręcił się w kółko po okolicznych drogach. Recepcja była nowiusieńka, pachniała nowością.
W rogu tuż przy drzwiach stał szkielet ludzki, zupełnie jakby witał przychodzących.
- To trochę makabryczne – pomyślała.
 Panienka za kontuarem przyjęła ją miło. Po załatwieniu formalności, zapukała do drzwi gabinetu.
-  Przepraszam Panie doktorze za spóźnienie,
ale taksówkarz nie mógł znaleźć tego miejsca.
Nawet GPS tego adresu nie ma. – powiedziała otwierając je na całą szerokość.
- Proszę. Wiem jesteśmy tu od niedawna i dopiero się urządzamy. O czym możemy porozmawiać? – spytał jakby chciał uniknąć sakramentalnego pytania „Co pani dolega?”- Chyba wiem co pani dolega, to słychać.

Ośmielona pacjentka usiadła na plastikowym krzesełku naprzeciwko lekarza.
- No właśnie – odpowiedziała ciężko dysząc. – Kilka dni temu spadł śnieg, i ja z tą swoją rozedmą płuc, zabrałam się za odśnieżanie. Leczę się na to już od paru lat, a teraz jakieś trzy tygodnie temu ,moja lekarka rodzinna zaproponowała odstawienie leku, aby zobaczyć co się będzie działo. No i się zadziało, jak widać.

Starannie założył nową czystą kartkę papieru
do sprężynowego notatnika. Alicja była zawsze pełna sympatii dla ludzi starannie wykonujących swoje nawet najprostsze czynności. Takim lekarzom ufała bardziej niż chaotycznym bałaganiarzom. 
- No tak, słyszę - powtórzył, notując coś na kartce papieru.
Miała przed sobą człowieka w średnim wieku, w szarym sweterku, bez obowiązkowego wstrętnego białego kitla. W gabinecie panowała głęboka cisza zakłócana ciężkim oddechem Alicji i stukaniem długopisu z każdym nowym słowem pisanym na kartce. 

Starała się oddychać ciszej, ale wtedy bardziej potrzebowała tlenu i oddech był jeszcze głośniejszy.
- Pewnie jako pulmonolog jest przyzwyczajony do takich rzężących i  dyszących pacjentów, pewnie nawet
nie słyszy mojego oddechu. – pomyślała.

Lekarz nadal pisał. Lewą ręką bawił się małym plastikowym bączkiem z nadrukiem logo jakiejś firmy farmaceutycznej. Wreszcie skończył pisać i zaczęła się cała seria typowych pytań wywiadu lekarskiego.
Alicja wyciągnęła z różowej teczki swoje stare badania spirometryczne i wnioski z konsultacji z innymi lekarzami aby pomóc w postawieniu diagnozy.
-Pani wiek?
- Siedemdziesiąt lat.
Przerwał notowanie i spojrzał na nią z uwagą.
- Nie wygląda pani.
- Wiem wszyscy mi to mówią i to mnie cieszy. Czuję się na dwadzieścia osiem… no dobrze, trzydzieści pięć lat – odpowiedziała na czujne a zarazem niedowierzające spojrzenie lekarza.
- Jak pani to robi? – spytał z powątpiewaniem.
- Nie wiem… może to geny a może mój stosunek
do starości. Staram się jej nie zauważać. Codziennie mówię sobie, patrząc w lustro, nieźle wyglądasz! Trzymaj tak dalej! Dbam o siebie. Robię delikatny makijaż i stosuję dietę. Chodzę na jogę. Polubiłam swoje ciało mimo, że nie jest doskonałe.
- Oby więcej ludzi tak myślało jak pani. – powiedział
z uśmiechem bawiąc się bączkiem.
- Panie doktorze, czy to jest śmiertelna choroba?
Bo moja babcia właśnie na to umarła…
- Kiedyś tak. Ale teraz mamy już leki i można z astmą żyć a nawet ją wyleczyć, a pani ma przede wszystkim astmę.
- No proszę! Bardzo się cieszę! Bo już widziałam swój koniec, a tak śmierć znowu się oddala w niebyt!
Lekarz uśmiechnął się znowu.
- Tu mam dla pani recepty. Proszę z powrotem przyjmować to co pani brała, a do tego dam lek na obecny stan oskrzeli. Myślę, że po tygodniu poczuje się pani znacznie lepiej. Napiszę pani rozpiskę jak brać poszczególne leki.

Alicja nie chciała mu przerywać swoimi uwagami,
wiec znów zmilkła. Bączek leżał na boku. Okno było zasłonięte roletą. Szkoda – pomyślała – pewnie za oknem jest las – po co je wiec zasłaniać? Zebrała z biurka swoje stare badania i schowała je do teczki. Zbliżał się koniec wizyty,
a lekarz poświęcił jej dość dużo czasu.
- I tak… zaczął wyliczać dawki i pory brania specyfików.
Na koniec powiedział: - Gdyby jednak ten środek nie pomógł
w duszności…
- To dzwonimy po grabarza … - dodała cicho śmiejąc się Alicja.
Tym razem lekarz nie wytrzymał powagi. Sam szczerze się uśmiechnął, kręcąc znów bączkiem.
-Skąd u pani takie poczucie humoru?
- Zawsze miałam dystans do śmierci. Bawią mnie te jej wyobrażenia z kosą i czarną szatą. Lubi pan filmy Monthy Pythona? To ten rodzaj humoru, który uwielbiam. Mówię nawet, że jak się rozpadnę, to się jeszcze zdążę obejrzeć i sprawdzić, czy ładnie leżę… No i ten mój wygląd, nie sądzi pan, że śmierć o mnie zapomniała? Lubię ten rodzaj demencji.
Teraz już oboje rozstawali się w dobrym humorze.
- Życzę pani, żeby rzeczywiście śmierć o pani zapomniała na wieki.
- I ja panu, doktorze. Dziękuję za wizytę. Już czuję się lepiej.

Wychodząc, pożegnała uśmiechniętą recepcjonistkę, mając nieodpartą ochotę, aby uścisnąć dłoń szkieletowi. Opanowała ją jednak i wyszła na zewnątrz..
Była dość długo w gabinecie i nie przypuszczała,
że zapadnie noc.
- Co ja teraz mam zrobić? Zadzwonię po taksówkę, to pewnie mnie znajdzie za godzinę, a ja tu zamarznę. Stracę za dużo czasu, a na dodatek te moje oskrzela…

Żwir chrzęścił pod butami, nieprzyjemny wiaterek wdzierał się w każdą szczelinę ubrania. Naciągnęła więc czapkę głęboko na uszy, owinęła się ciasno szalikiem
i z rękami w kieszeniach postanowiła pójść pieszo do domu. Przecież znała drogę. Miała wygodne buty. Latem przyjeżdżała tu na rowerze. Tych domów jeszcze nie było, a może były w budowie… nie pamiętała. Była sama. Nikt o tej porze nie spacerował ani nie jeździł na rowerze. 
Asfaltowa droga była bardzo wąska. Z trudem mijały się na niej dwa samochody tak, że jeden z nich musiał zjechać na dziurawe pobocze.

Alicja wybrała tę drogę, bo nie musiała się przedzierać przez chaszcze i to na dodatek w ciemności. Potem skręci w lewo w ścieżkę rowerowo-spacerową i po kilkuset metrach będzie przed domem.
Nieprzyjemny chrzęst żwiru ustąpił gładkości asfaltu. Gdyby jechał jakiś samochód, przecież kierowca musi ją, w białej kurtce, zobaczyć. Może się dotleni jeśli będzie szła umiarkowanym tempem. Asfalt lekko połyskiwał
w świetle księżyca w pełni. Wieczorna jesień lubiła pokrywać wszystko mgłą i wilgocią.
- Może nawet lepiej, że nawilżę oskrzela, kiedy już działają kaloryfery…
Utwierdzona w przekonaniu słuszności pieszej wędrówki, szła przed siebie z rękami w kieszeniach, chowając twarz w szaliku prawym poboczem drogi.
Na zakręcie zobaczyła światło omiatające przydrożne drzewa.
- No jest! Samochód! Gdzie Ci ludzie tak jeżdżą po tych wądołach!
Zza zakrętu wyłoniły się światła. Kierowca zmienił długie na krótkie.
- Widzi mnie i nie chce mnie oślepić – pomyślała. Na wszelki wypadek zbliżyła się do jakiegoś ogrodzenia i przystanęła plecami dotykając płotu.

Światła zbliżały się dość szybko. Za szybko. Poczuła tępe uderzenie na wysokości brzucha. Tak jakby przesuwany stół stuknął w ścianę. Potem coś przesunęło ją w bok.

Nie czuła bólu, tylko silną słabość nóg, całego ciała
od pasa w dół. Poczuła silny zapach spalin, usłyszała warkot silnika a potem ciszę. Znowu ciszę.
Leżała policzkiem na mokrym asfalcie. Mienił się srebrno. Jakiś ruch przykuł jej uwagę.

Z trudem spojrzała w tamtą stronę. Na asfalcie wirował bączek. Patrzyła jak zwalnia i przewraca się na bok. 



piątek, 8 stycznia 2016

Ich dwoje

MARTA HANNA PRECHT
słowo: lusterko

ICH DWOJE



W listopadzie noce zapadają nieoczekiwanie. Jakiś czas jest szaro-buro, choć latarnie już od dawna świecą.
W jednej chwili zapada zmrok, który trwa dla ludzi zbyt długo. Wszystko w wilgoci i zimnie. To miesiąc przejścia w ciemną stronę. Ten wiatr wieje, jakby mu dodatkowo płacono za dotkliwość.
Około północy wiatr przestał wiać i zrobiło się trochę przyjemniej.
Światło latarni ulicznej przesączało się przez szparę
w zasłonie okiennej padając na połowę łóżka, na którym widać było dwa zarysy śpiących postaci. Jedna z nich powoli wstała i wsunąwszy stopy w kapcie, cicho podreptała w stronę łazienki. Ostatnio musiała wstawać nawet trzy razy w ciągu nocy.
Wszystko przypominało jej jak to było, w czasach młodości. Noce bez siusiania, wstawanie z krzesła tylko za pomocą mięśni ud, bez podpierania się oburącz,
albo zbieganie ze schodów po dwa stopnie.
- Co się porobiło z człowiekiem - powiedziała półgłosem, aby nie obudzić śpiącego Henryka.
Z sypialni rozległo się donośne chrapnięcie, a potem zapadła cisza.
- Tyle można od niego usłyszeć! - kontynuowała. - Kiedyś szeptał do uszka słodkie słówka, mógł tak pół nocy!
A potem spał tak słodko! Jak dziecko! Co się porobiło
z człowiekiem!
Podreptała do kuchni, aby zagrzać sobie kubek mleka
z miodem. To był zawsze dobry lek na jej nocne pobudki. Pijąc spojrzała w lusterko wiszące przy drzwiach.
Z czerni wyłoniła się okropna twarz, której policzki wzdymały się i kurczyły w rytm połykania mleka. Wyglądała jak ssący potwór. Odwróciła oczy i przestała pić. Odstawiła kubek na stół. Stała przez chwilę, zgarbiona i smutna.
Obudzony pies pomyślał chyba, że to już ranek,
bo podszedł do niej i polizał ją po dłoni.
- Dobrze, dobrze, idziemy - powiedziała do psa - wiem,
ty też musisz, jak ja. W końcu masz już dziesięć lat psich, czyli siedemdziesiąt ludzkich! Chcesz siku?
Pies jakby zrozumiał, i zapiszczał cichutko merdając ogonem.
Opustoszała ulica, czarna czeluść poza miejscami, gdzie świeciły nieliczne latarnie i wielka cisza, sprawiały nieprzyjemne odczucie zagrożenia.
- No leć! Sikaj i wracaj! Ja nie idę!
Schowała się za ścianą przy drzwiach wejściowych
do klatki schodowej i wtuliła głowę w kołnierz palta,
bo zapomniała o czapce. Ciszę przerwał najpierw delikatny, potem coraz głośniejszy odgłos kroków.
Ktoś stanął niedaleko niej, ale za ścianą domu. Chyba się obrócił, bo piasek zachrzęścił. Po krótkiej chwili usłyszała szept:
- Ja do pani... pani Mario. Tak. Nie myli się Pani. Dziesięć minut temu, pomyślała pani, ze chciałaby znów być młoda, zgadza się?
Maria nie odpowiedziała z przerażenia. Sytuacja wydała się jej tak absurdalna, że poszukała wzrokiem psa. Suczka z rozpłaszczonym zadem, właśnie sikała w najlepsze.
- Co to?! Kim jesteś? Pokaż się!
Nieznajomy zrobił dwa kroki i ukazał się w świetle padającym z klatki schodowej. Miał gęste, czarne włosy, na których perliły się kropelki rosy, jakby wyszedł z mgły, długi, czarny płaszcz. Trzymał niedbale ręce w kieszeniach.
- Skąd możesz wiedzieć, co ja tam sobie pomyślałam! Magik jakiś! Panie odczep się i idź sobie swoją drogą! Sunia do mnie!
- Co pani da, kiedy się przedstawię. Każde imię
i nazwisko nic pani nie powie. Mogę powiedzieć, że mam metr dziewięćdziesiąt wzrostu i to będzie sprawdzalne, ale poza tym nic innego. Może pani nie wierzyć, ale ja wiem wszystko, co jest w pani głowie. Teraz pomyślała pani, czy mąż się obudził i patrzy na nas przez okno.
Nie, nie obudził się i nadal chrapie. To jak, chce pani być znów młoda?
Zapragnęła natychmiast znaleźć się w domu.
- Tak? I pan to zrobi? A ja mam uwierzyć?
- Proszę, coś pani pokażę!
Podszedł do niej trochę bliżej, aby mogła lepiej zobaczyć efekt. Był w średnim wieku, nawet przystojny, trochę podobny do wizerunków Jezusa. Jego czarne, lśniące oczy nagle zmieniły się w matowo czarne, wpadnięte głębiej, otoczone siecią zmarszczek. Reszta twarzy również zmieniła się w oblicze starca. Nawet jego sylwetka pochyliła się i skurczyła. Przed nią stał słaby staruszek i wydawało się, że potrzebuje jakiegoś podparcia, inaczej się przewróci. Po chwili postać odzyskała dawny wygląd.
- I co? Teraz pani wierzy? Jego twarz znów przybrała wygląd młodego mężczyzny.
Maria stała jak sparaliżowana. Sytuacja nadal była nierealna, jakby wyrwana w całości z niedobrego snu.
Jej absurdalność kłóciła się ze zdrowym rozsądkiem, jakim była zawsze obdarzona. Cuda się nie zdarzają
w realnym świecie. Czyżby z powodu psiego sikania przedostała się do innego świata, w którym można dowolnie manipulować rzeczywistością?
- Rany boskie! To nie może być prawda! Sunia do nogi!
Pies rzeczywiście podbiegł do niej i zaczął przymilnie lizać jej rękę. Spojrzała na niego jak na kosmitę.
- A ty? Ty też to potrafisz?
Pies zaszczekał z radości, czując, że to jego o coś pytają.
- No i co? Nie będę proponował po raz drugi. Decyduje się pani?
- A jak się sobie nie spodobam, to co? Odczaruje mnie pan?
- Ta magia działa w jedną stronę. Aby pani pomóc, powiem tylko,
że mąż dożyje osiemdziesięciu pięciu lat, czyli piętnaście lat przed nim, a pani za dwa lata złamie nogę w biodrze
i operacja się nie powiedzie. Umrze pani na zakrzepicę pooperacyjną. Po przemianie ma pani jeszcze dużo lat przed sobą.
Maria przypomniała sobie swoje piękne wąskie stopy, ładne ręce i długie blond włosy. Pamiętała łąkę
za domem, bieganie po niej nie sprawiało żadnego kłopotu. Mogła biegać cały dzień i nie wiedziała,
 że oddycha. W ogóle nie czuła, że żyje. Wszystko było naturalne, jedno wynikało z drugiego bez żadnych trudności i bólu. Każda doba dzieliła się na czas snu
i przygody dnia. Świat pachniał słońcem, był słońcem. Jeśli zgodzi się na niedorzeczną propozycję, kim będzie?
Będzie na powrót młodą dziewczyną, ale musi wrócić
do domu, gdzie śpi pochrapując, siedemdziesięcioletni mąż. Co powie na jej zmianę? Może po chwili szoku nawet mu się znów spodoba.
Od dłuższego czasu, może lat, byli przyjaciółmi wspólnie znosili wszelkie niedostatki. Już nie czuli potrzeby dotyku innego niż pogłaskanie po głowie, lub pocałunku w policzek. A ona będzie młoda! Młoda z mężem - staruszkiem. Lepiej przeżyć swoje życie w naturalny sposób. Oddalenie śmierci nie zlikwiduje jej nadejścia,
za to ją oddali od swoich bliskich, a z nimi czuła się najlepiej.
 Co powie na to jej syn i synowa? Nie. To niemożliwe. Chyba, że wróci do domu, spakuje się weźmie kartę bankową i ruszy w świat.
Tylko z czym? Mają na koncie zaledwie trzydzieści tysięcy. Wystarczy na jedną daleką podróż, a co potem?
- Hej, ty... jak ci tam! Pewnie proponowałeś to już nie raz komuś. I co? Zgodził się?
- Tak, wielokrotnie. Zgadzają się raczej, ale czy są szczęśliwsi? Nie wiem. Nie wracam do nich i nie śledzę dalszych losów.
- To ja podziękuję. Nie chcę. Dziękuję, nie skorzystam.
- Jak chcesz. Po czym dotknął ręką niewidzialnego daszka i z gestem pożegnania dłonią rozpłynął się
w chłodzie.
- Sunia... a jesteś! Chodź wracamy do domu.
W sypialni z okien przesączało się światło poranka. Maria usiadła na łóżku, patrząc na twarz śpiącego męża. Leżał na wznak cicho posapując. Odgarnęła mu z czoła kosmyk siwych włosów i pocałowała w policzek.
Henryk powoli otworzył oczy.
- Co kochanie, znowu nie śpisz? Dobrze się czujesz? Tylko nie bierz tych pastylek na spanie, bo od tego ma się zwidy. Połóż się, pomasuję ci plecy. Dobrze?

- Tak kochanie.