środa, 12 października 2016

DYSONANS

- Ale dzisiaj mnie naszło na wspomnienia! Może już pora będzie się zbierać, a to podsumowywanie to takie rozliczanie się ze sobą a nawet z innymi? Od czterdziestu lat jestem gosposią, sprzątaczką, kucharką i majordomusem w rodzinie Ravelów.
Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w małym francuskim miasteczku, a malutki Maurice był słodkim chłopcem, życie wydawało mi się jakbym złapała Pana Boga za nogi. Madame Ravel była Baskijką. Umiała trzymać dom „w garści”,  Pan był chyba Szwajcarem. Powolny, dokładny i trochę dziwny. Nigdy nie wzruszył się niczym, nie wtrącał się w porządki i w kuchnię. Długo byli sami. Już nawet myślałam, że potomek się nie narodzi i będzie przeraźliwie smutno. Wreszcie urodził im się Maurice. Słodkie maleństwo!...

Geraldine zamyśliła się znowu. A dziś zdarzało się jej to wyjątkowo często. Obiad był w piecyku, stół nakryty na jedną osobę i trzeba było tylko czekać, aż Pan Maurice wróci, nie wiadomo kiedy i skąd.
Domyślała się, że spotyka się z innymi kompozytorami. W paryskim mieszkaniu panował półmrok, kot spał na fotelu, czekając, albo i nie, na swojego Pana. Po kocie nigdy nie widać co czuje, chyba , że jest głodny. A Geraldine dbała o niego tak jak i o swojego Pana. Kot czasem z wdzięczności ocierał się o jej nogi. Pan nie odwdzięczał się nawet dobrym słowem.

- O tak! - pomyślała prawie głośno. Ciągle marudzi. Ciągle szuka ziarenka kurzu na fortepianie, albo zmarszczki na koszuli. Jakby miał rodzinę, to chyba nie wyrobiłabym się z niczym. Nie ma za dużo pieniędzy, a musiałby oprócz mnie, mieć jeszcze przynajmniej kucharkę. Jestem stara i muszę się bardzo starać, żeby był zadowolony. A taki był milusi jako dziecko! Miał ledwie siedem lat, a już grał na fortepianie!... – Geraldine znów zamyśliła się patrząc na żar dogasających ogni w kuchni.

Nie tylko grał, próbował nawet kompozycji. Dumni rodzicie posłali go do Konserwatorium. To miało rozwinąć jego niewątpliwy talent, a oni nigdy w to nie wątpili.
To chyba wtedy Maurice stracił zainteresowanie rodzicami, którzy cichutko odchodzili jedno po drugim, a zanurzył się całkowicie w komponowanie pieśni i dzieł fortepianowych. Zauroczony impresjonizmem, który jak wspaniała epidemia ogarnęła świat poruszał się wśród paryskich artystów, w kręgu przyjaciół takich jak Debussy, Fauré, Sati a nawet Strawiński. Nie miał szczęścia stać się uznanym i sławnym. Ciągle przegrywał jakiś konkurs, raz nawet  nie przeszedł eliminacji.
 Dla wielu twórców skończyłoby się to zniechęceniem i utratą wiary w siebie, ale na Maurice’a klęska miała odwrotny skutek.
Walczył dzielnie o swoją muzykę. Ten jego protest zakończył się nawet skandalem, ale uznani krytycy stanęli za Ravelem. Tak więc porażka zamieniła się w zainteresowanie, a każde zauważenie kompozytora, to jeden schodek w górę.
Nigdy nie szukał swojej kobiety, jakby ta sfera była mu niepotrzebna. Muzyka pochłonęła go całkowicie i to był jego najlepszy okres.
Powoli zapadał zmierzch, a Ravel gdzieś się zapodział.

- No tak, - mruknęła Geraldine, głaszcząc kota, który przeniósł się na jej kolana. – Chyba znowu muszę odgrzewać jedzenie! Gdybyż on miał jakąś żonę! Może gdyby była, to miałby do kogo wracać. Ze mną się przecież nie musi się liczyć. To jakieś nienormalne, ale też nigdy nie zauważyłam niczego zdrożnego! Boże uchowaj! Plotkowali, owszem, ale nigdy nic mu nie znaleźli, sacrebleu! On chyba tylko muzykę kocha. Jest trochę męczący, z tym swoim porządkiem, ciągle muszę uważać!
 I ta cisza jak komponuje… Boję się oddychać, a jak już jest w domu, a ja muszę coś ugotować, to chodzę na paluszkach, żeby broń Boże łyżka mi nie spadła!... I pomyśleć, że gdyby nie ten wypadek, co mu zabrał tyle zdrowia! Ta okropna wojna! Może byłoby inaczej. a tak to teraz pisze taką muzykę jakby ktoś kręcił korbą, nawet jest melodia, tylko tak się powtarza i powtarza…

Ravel zawsze miał tendencję do powtarzalności tematu i rytmu. Może to echo  baskijskiej krwi, hiszpańskich klimatów i bogatego życia wewnętrznego. Jego wnętrze było tylko jego własnością. Inni mogli zobaczyć tylko perfekcyjnie ubranego człowieka, który spacerował w idealnie błyszczących butach.
Geraldine usłyszała warkot silnika samochodu.
- Jest! Wraca, a tu prawie noc!
Rzuciła się więc w stronę piecyka. Maurice zajrzał jedynie do kuchni i powiedział:
- Geraldine, poproszę o coś do jedzenia, strasznie jestem głodny!
- Już podaję, tylko troszkę podgrzeję, czekaliśmy na Pana – powiedziała, wskazując ręką kota, który właśnie strącony z kolan, odwrócił się tyłem.
- Idę do fortepianu, jak będzie gotowe, powiedz.
Po chwili Geraldine usłyszała znów te same dźwięki. Ten sam rytm, jakby ciągle ktoś próbował coś zacząć i nie mógł skończyć. Chyba nie potrafiłaby tego tak określić, ale było coś pięknego i zarazem denerwującego w tej muzyce.
Cisza towarzyszyła obiadowi, który jadł tylko jeden człowiek przy dużym stole w jadalni.

- Jaki on samotny! – pomyślała Geraldine stojąc w progu pokoju z rękami pod fartuchem. Ogniki świec w świeczniku stojącym na stole miały więcej życia niż Ravel. Nawet kiedy jadł, zdawał się być przy fortepianie. Już tam gdzieś głęboko w głowie miał tę muzykę i nie mógł się rozpraszać, aby jej nie  zgubić.
Wytarł usta serwetką i odsunął talerz.
- Dziękuję, Geraldine. Chyba dzisiaj skończę to Bolero, nad którym, jak wiesz, pracuję od dawna.
Uśmiechnął się nawet, czego nie robił nigdy, albo pamięć Geraldine już przyblakła.
Cichutko po kolei zbierała naczynia i zastawę. Najpierw rondle, potem porcelanę myła w wielkiej miednicy. Potem delikatnie wstawiała je po kolei do drugiej misy z czystą wodą.
Starała się zachowywać cichutko, bo już raz, kiedy niechcący strąciła patelnię na posadzkę, Pan wystrzelił z pokoju muzycznego jak z procy, wpadł do kuchni i… czerwony jak burak, nic nie powiedział. Nie musiał.
W domu panowała absolutna cisza, oprócz urywanych fragmentów muzyki, którą pewnie Ravel zapisywał na papierze nutowym. Czasem stukał pałeczką w fortepian, jakby odmierzał rytm. Czasem z kuchni dobiegał delikatny dźwięk krzątaniny Geraldine, ale jakby tego nie słyszał. Był w transie tworzenia, był szczęśliwy, że wreszcie bolero do niego przemówiło i prosi:
 - Zapisz mnie szybciutko, a będę z tobą na zawsze!
Geraldine podreptała jeszcze do jadalni po kryształową karafkę z kompotem i to właśnie wtedy stała się rzecz najstraszniejsza w świecie!
Kot, chcąc wskoczyć na stół, wyobraził sobie, że najpierw wskoczy na brzeg miski, a ponieważ był dość tłusty, razem z wielką misą pełną naczyń i rondli, spadł na kamienną posadzkę, z kocim wrzaskiem, zwiastującym jego niechybną śmierć! Hałas był nieopisany!
Pokrywka jeszcze toczyła się chwilę po podłodze, aż ostatnia zamilkła w tej kakofonii dźwiękowej.  Geraldine chwyciła się rękami w okolicach  serca i zamarła.
Historia nie mówi, czy doznała zawału serca, czy nie. Czy kot się utopił w rondlu, czy nie. Co zrobił Maurice Ravel, też nie wiadomo, ale wiadomo tylko jedno, że Bolero urwało się nagle i zaskakująco. Zamiast misternego zakończenia, pojawiło się zakończenie drapieżne i ostateczne.
Jeśli jesteście wystarczająco cierpliwi, wysłuchajcie proszę całego utworu, ale szczególną uwagę poświęćcie zakończeniu, czyli w zależności od wykonania skupcie się na 15 minucie nagrania. Życzę miłego odbioru.