sobota, 26 grudnia 2015

Świąteczna magia

Marta Hanna Precht
słowo: upominek



Świąteczna magia

W małym miasteczku w mroźny dzień, nieliczni ludzie przemykali się, niosąc siatki z zakupami. Niektórzy wstępowali do budynku poczty,
aby nadać, z pewnością już spóźnione, kartki świąteczne.
Urzędnicy w granatowych fartuchach, siedzący pod portretami Bieruta
i Stalina jeszcze mieli do przepracowania dwie godziny,
aby potem zająć się przygotowaniami do świąt. Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie.
Przypomniał mi się tamten klimat tych dni. Wiem, to sentyment do swojej młodości, tak mówią. Chociaż nie tylko. Widzę różnice, jakie istnieją
w tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz.
Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy.
Na rynek zajeżdżały furmanki. Konie parskały parą z pobielonych szronem nozdrzy. Woźnice okutani baranicą sadzali obok siebie
na koźle okutane w chusty żony. To był dojeżdżający do miasteczka „supermarket” świąteczny.
W koszach, w otulonych sianem konwiach, czekały na sprzedaż: wiejski chleb, śmietana i masło, jajka, cielęcina i schab, bez pozwoleń, kontroli, systemów podatkowych i kar.
Miasteczkowe gospodynie, jeszcze w jesionkach z codziennymi chustkami na głowach, kupowały to, co jak mówiły: jest lepsze niż to w sklepie „Społem”.
W tych sklepach kupowało się karpie, które potem beznadziejnie pływały „w kółko” w baliach do prania lub innych większych misach. Można było palcem pogłaskać je po zimnym i śliskim grzbiecie. Sprzedaż trwała do zmierzchu. Potem jak codziennie noc brała w posiadanie miasteczko,
ludzi i śpiące wrony na drzewach.
Furmanki już lżejsze zawracały do swoich domów, a zmarznięte konie jakby szybciej przebierały kopytami, wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni.
Delikatnie odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami.  W oknach kuchni dłużej niż zwykle, paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym zapachu. Za oknem panowała noc i cisza.

Właściwie to Wigilia następowała gwałtownie. Jeszcze poprzedniego dnia zapachy z kuchni mieszały się z zapachem pasty do podłogi, a już następnego, koło południa, nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których codziennie się nie jadało.
Potem stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową, chrzanem, masłem i chlebem. 
Makaronów w sklepach jeszcze nie było. Gospodynie robiły je same wałkując ciasto do prawie przeźroczystej cienkości, a potem suszyły wielkie placki na stole przykrytym ściereczkami. Potem zwijały w długie rulony i cięły cienkie kluseczki do rosołu na pierwszy dzień świąt. Wtedy już można było jeść potrawy z mięsa.
W piekarniku dochodziła gęś lub indyk. To było cudowne świąteczne, „wypasione” jak powiedziałabym dzisiaj, jedzenie.
Odświętny stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na dwór
i patrzeć w niebo, wypatrując pierwszej gwiazdki.
- Jest! Jest! Jest gwiazdka! – wołały dzieci.

Wtedy magia osiągała swoje apogeum. Jako dziecko stawałam się kimś ważnym, do kogo podchodzą starsi, łamiemy się opłatkiem, i wszyscy
po kolei życzą mi abym była grzeczna i nie chorowała.
Przyjmowałam te hołdy z powagą i radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i podniecona tym, co tam pod jej spodem widziałam.
Jakieś upominki, paczuszki owinięte w pakowy szary papier
i przewiązane wstążeczką.
Mieliśmy wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja, który nagradzał tylko grzeczne dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod choinka znajdą rózgę.
Mnie jakoś się udawało.  Zazwyczaj już sam kształt pakunku zdradzał jego zawartość. Prezentem mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub pończochy bawełniane w prążki.
W wyjątkowych wypadkach, kiedy przyjechał ktoś bogatszy z rodziny dostawałam lalkę z celuloidu ze sztucznymi włosami i namalowanymi oczami. Nie mogłam sobie wyobrazić, co stałoby się ze mną gdybym 
po rozpakowaniu paczuszki, znalazła tylko rózgę!  To byłaby wściekła rozpacz!
Co powiedziałabym koleżance, gdyby zapytała, co dostałam od Świętego Mikołaja! Tego bałam się najbardziej.  Kiedy zmrożony śnieg chrupał
pod butami, a wszystkie gwiazdy usadowiły sie na granatowym niebie,
ta wigilijna noc stawała się magiczną, niepowtarzalną chwilą w roku.
Wolno było nie spać aż do północy.
Z sąsiednich domów słychać było kolędy. Niosły się w poświacie
z okien, toczyły po białym śniegu, bo gdzieś tam, daleko w świecie urodziło się maleństwo, zbawiciel, król naszych dziecięcych duszy. Bardzo było
mi go żal, że tylko pieluszką przykryty, w stajence,
w drodze urodzony, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał
w stajence, którą ustawiał ktoś w kościele. Miałam ochotę, aby przykryć
go choćby moim szalikiem a na wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.
Kolędy już nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko w kościele zwielokrotnione załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił.

Stawaliśmy się jednym gardłem, jedną wolą, jednym sercem.
Czułam podniosłość tej chwili, bo nazajutrz wszyscy szarzeli, znowu byli jak zwykle. W Wigilię „dostawali” skrzydeł.
Następne dni, to było jedzenie, jedzenie, gadanie, nowi goście, odwiedzanie się wzajemne i jedzenie, gadanie, jedzenie… i tak przez dwa kolejne dni.
Choinka stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę, pyszniła się anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”, błyszczała uśmiechami bombek i kusiła dzieci, które czasem kładły się pod nią by chwilkę pobyć w zaczarowanym lesie. Dzieci musiały bawić się swoją fantazją. Radio było dla nich zbyt poważne i niezrozumiałe, a nie istniały inne bodźce, które zajęłyby ich umysły. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a czasem z samą z sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem.

Za oknem śnieg ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie, nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. 
Zatarło się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo, kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze i cytryny…
Przede wszystkim jest głośno i jazgotliwie. „Przedświęta” zaczynają się w połowie listopada. Supermarkety stroją się w choinki, Mikołaje, Coca Cola śpiewa „Jingle bells” głośno, nachalnie.
Dzieci, z wyjątkiem tych najmniejszych, już wiedzą, że Mikołaj jest w każdym sklepie, ma sztuczna brodę, więc chyba jest z nim coś nie w porządku.
Nie wiedzą, że to pracownik, pocący się w czerwonym uniformie,
który za pieniądze rozdaje prezenty i że pracuje do trzeciej a potem przyjdzie jego zmiennik. Przy kasach ustawia się kosze dla biednych, 
aby i oni mieli jakiś upominek na święta.
My czujemy się lepiej tego dnia. Nasza szczodrość koi nasze sumienie… tylko ci biedni, muszą na nią czekać znowu cały rok…
Panienki przebrane w anioły chodzą po sklepie sprzedając… opłatek!
Po opłatek chodziło się do kościoła. Sprzedawała je zakonnica, były jakieś bardziej święte niż ten sztuczny od sztucznego anioła.

Półki uginają się pod ozdobami choinkowymi.
Wszystkie wyprodukowano w Chinach. Sprzedaż, sprzedaż, zysk.
Tylko to się liczy. Zysk i reklama. Reklama w sklepie, na billboardzie,
w telewizji w Internecie, wszędzie, gdzie spojrzysz. Kup to!
Zobacz, to okazja! Świetny pod choinkę… a ta choinka to chyba dodatek
do prezentu, który kupisz, a najlepiej kilka. 
Zamykam oczy i przez moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją reklamową jest wołanie sąsiadki, że przywieźli cytryny.
Dzieci trudno odciągnąć od komputera, aby poszły z nami na spacer
do supermarketu, no chyba, żeby sobie wybrać nowego IPada,
albo grę pod konsolę, bo to im się należy. Przecież muszą to mieć, wszyscy to mają w szkole.
W samochodzie duży bagażnik pomieści wszystkie pragnienia.
Radio samochodowe nadaje „Jingle bell” w jakimś innym wykonaniu. Wieczorem w telewizji będą zapowiedzi programu na wigilijny wieczór. Wspomogą nas gwiazdy estrady, śpiewające za nas kolędy. Przyjemnie jest jak wraz
z dźwiękiem sztućców o talerze, przedrze się „Lulajże Jezuniu”.
W lodówkach już czekają odebrane z restauracji brzydkie półmiski
z rybami, śledzie ze słoika, reszta ze sklepu. Tylko sałatkę z rukoli zrobiła osobiście Pani domu. Jeszcze tylko ktoś akurat wolny w tej chwili,
bo dzieci grają w gry komputerowe, ubierze choinkę i można zaczynać święta. Z telewizora mruczy kolęda, choinka czasem sztuczna, nie pachnie, chińskie ozdoby jakoś nie pasują do słowiańszczyzny, a prezenty?
Każdy wie, co dostanie, wiec tylko rozrywamy ozdobne papiery, opakowania z wielkimi kokardami, i sztucznie zachwycamy się sztucznymi upominkami pod sztuczna choinką, ze sztucznymi kolędami w tle.
Świat stał się sztuczny. 

A co będą miały w pamięci dzisiejsze dzieci?
Przedsiębiorcy liczą kasę, bo teraz będzie zastój, do Walentynek,
a zaraz po nich znowu Wielkanoc… jakoś się przeżyje. Tylko ta reklama taka droga, gdyby nie to można by się reklamować więcej, zwłaszcza
w telewizji tak, aby programy stały się przerywnikami w blokach reklamowych. Posprzątają sklep z bombek, przygotują walentynkowe serduszka, a potem kurczaczki i baranki.
Interes się kręci.

Tylko gwiazdka na niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę gwiazdkę reklamują, śnieg albo jest albo go nie ma, bez ładu i składu.  Płaczą górale, bo szlag trafił świąteczne dutki. Powycinane choinki leżą w hałdach poświątecznych, ocalałe karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego roku!
Tylko ja, szczęśliwa, mam za oknem wierzbę, czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak sikorki z karmnika biorą w dziobek ziarno słonecznika i jedzą go na przystrojonym lampkami wiązie w moim ogródku. Dlaczego szczęśliwa?
Bo mam w oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi go nie odbierze.


wtorek, 22 grudnia 2015

Portret

Nasz znajomy Józio, rok emu stracił żonę. Zgłosił sie do mnie z prośbą aby narysować jej portret ze zdjęcia. Spróbowałam. Wyszło mi tak:




Jest książka "Bajki ze śniegu"!!!!

Jest piękna. Ma twardą prawę i kredowy papier. Nie wiem czym zasłużyłam sobie w poprzednim życiu na taki rozwój wypadków!
A to zaproszenie - plakat na wieczór autorski! To dzięki Bibliotece w Piasecznie.
Placówka wyraźnie mnie lubi a szczególnie Jola Kraszka, sedce i dusza biblioteki.

niedziela, 15 listopada 2015

akceptacja

Kilka dni temu zaakceptowałam ostateczną formę książki "Bajki ze śniegu". Nie jestem zadowolona z niektórych ilustracji, ale trudno już tak musi być.Na pczątku grudnia powinna się ukazać, A oto okładka:




niedziela, 18 października 2015

opowiadanko na słowo: epitafium. Spacer Pauliny. ( uwaga na duże litery w tekście)

Marta Hanna Precht
słowo: epitafium


SPACER PAULINY


Paulina właśnie kończyła chować resztę do portfelika, kiedy jakaś wielka postać w futrze pachnącym naftaliną, wepchnęła się przed nią pytając sprzedawcę:
- A po ile ten wieniec z gerberami?
- Pani, opanuj się trochę, ja tu jeszcze jestem!
- O rzeczywiście można jej nie zauważyć! - zaśmiała się kolubryna.
- Za to chamstwo widać dobrze - odgryzła się Paulina.
Już podenerwowana odeszła od stoiska. Kupiła jeszcze kilka zniczy i skierowała się do bramy cmentarnej.
Tłum ludzi sunął w jednym kierunku i gęstniał przy samej bramie. Niektórzy podnosili wyżej wieńce i chryzantemy, a wtedy orszak poprzetykany głowami i kwiatami wyglądał jak wielka szklarnia sunąca w jednym kierunku i tempie.
Ludzie ubrani świątecznie dreptali, niosąc obijające się o łydki znicze w plastikowych torbach.
Niektórzy panowie wkładali kurtki, palta i pelisy a panie futra, aby podkreślić swój niewątpliwy, dobry status społeczny. Parada powtarzała się corocznie i miała świadczyć o nieustającej pamięci i żalu do umarłych, nawet, jeśli przez cały rok nikt, nawet przez chwilę o nich nie pomyślał.
Paulina jak zawsze ubrała się w wyjściowy mundur, lecz zamiast moherowego beretu włożyła kapelusik z piórkiem, który chyba służył jeszcze jej matce.
Przebrnąwszy przez wąską gardziel bramy, szła najpierw prosto a potem skręciła w prawo, w prawie pustą alejkę, która wydawała się opuszczona, z niewielką ilością palących się światełek. Tamtego roku tu kolejno chowano umarłych w tym jej męża Edwarda. Chyba przypadkowo zgromadziła się tutaj grupka nieboszczyków mniejszej rangi, bo nie było okazałych pomników, drogich kwiatów i feeri świateł. Ale też, tego roku zmarło wiele osób z jej dzielnicy i traf chciał, że leżeli niedaleko siebie.
Omijając stertę zgrabionych liści przystanęła przed grobem męża.  Tydzień przedtem była tutaj i posprzątała skromny nagrobek z lastryko. Przetarła płytę i tablicę z nazwiskiem.
Edward Kowalik, urodzony, zmarł... i tyle. Komu ta informacja potrzebna? Chyba tylko jej. Byli sami. Nikt oprócz niej tu nie przyjdzie i nie zapali znicza. A po jej śmierci grób będzie ciemny, bez jedynego światełka. No chyba, że ktoś litościwy zapali jakąś lampkę.
Przezorna, jak każda kobieta, kazała tekst na płycie podzielić na dwie części. Po lewej był Edward, a po prawej jej dane:
Paulina Kowalik, urodzona i zmarła, zostawiono puste. Opłaciła u kamieniarza wyrycie tych dwóch dat. Ten rok zapowiadał się znośnie. Dokuczał jej tylko wzrok i kolana, ale na to się nie umiera, więc chyba jeszcze nie teraz dołączy do małżonka. Zresztą nigdy nie czuła jakiejś wielkiej tragedii po jego stracie. Byli zżyci, ale nic ponadto. Jej psychika nigdy nie burzyła się od uczuć, pomysłów, emocji i smutku.  Sprzątała bardzo dokładnie, krochmaliła firanki i robiła dobre pierogi, które Edward połykał nie gryząc ich nawet.
Posiedziała kilka minut na ławeczce sąsiada, zapaliła lampkę, położyła mały wianuszek i poszła dalej tą samą alejką, aby odwiedzić znajomych.
Irena Balanek.
- O tak! Tę cholerę będę pamiętać! Ona chyba też mnie zapamiętała!
Edward przystawiał się do niej, jakieś sześć lat po ślubie.  Poznała ja na zieleniaku. Najpierw przychodziła do nich rzadko, ale latem, wkrótce po pierwszym maja, kiedy byli razem na majówce, zaczęła ich nachodzić niemal codziennie. Siedziała do późna, więc Edward odprowadzał ją do domu. Wracał coraz później, aż Paulina nabrawszy podejrzeń zadała mu tylko jedno pytanie, czy woli jej pierogi, czy wdzięki Irenki,
albo - albo. Edward nic nie odpowiedział, ale przestał odprowadzać Irenkę, a ta nieodprowadzana, przestała przychodzić. Po kilku latach, Paulina poszła na jej pogrzeb. Po śmierci się wybacza.
- A niech tam! Zapalę jej świeczkę! - Wspaniałomyślnie szepnęła sama do siebie.
Tuż obok niej pochowano jej męża. Nie wiadomo, dlaczego nie chciał leżeć po śmierci z małżonką.
Tadeusz Balanek. Taki cichy „wiewiórek”, jak nazywała go Paulina. Miał wadę zgryzu i dwa górne siekacze niemal wystawały do przodu. Wyglądał jak gryzoń. Niczym się nie wyróżniał. Był szewcem. Pracując nad butem ciągle podtrzymywał tymi ząbkami jakieś gwoździki, które potem wbijał w podeszwę buta. Taka poczciwina, ciągle w tym samym skórzanym fartuchu, o który opierał obcasy.
Paulina miała jeszcze trzy znicze, więc i jemu postawiła światełko. Kilka grobów dalej, natknęła się na mogiłę kilku osób, których nazwisko rodowe wydało się jej znajome:
Alina Maciążek, Andrzej i Aleksy, obaj Maciążkowie.
- To chyba ta Alina, co ciągle chodziła w fioletach i zadzierała nosa jakby była lepsza od innych. Paulina nie znała jej osobiście. Czuła, że tamta ją ma w głębokim poważaniu i nie chcąc się narazić na jakiś afront, zawsze odwracała się tyłem na jej widok. Odwracała się, ale na tyle by kącikiem oka zerknąć, w co też tamta się wystroiła, i jaki kapelusz w swoim kolorze założyła. Nie lubiła jej. Może dlatego, że podświadomie czuła swoją szarość i nijakość, podczas gdy Alina była zauważalna i co tu dużo mówić ładna
- Ładna, ale małpa! - Nie zapalę jej światełka. Niech palą jej adoratorzy!
- O! Feluś! Śliczny chłopczyk, pamiętam.
Feluś Obarek, biedne dziecko, które urodziło się słabe i słabe umarło. Jego rodzice dotąd żyją, ale wydają się jakby umarli. Szczególnie jego matka. Od tamtej pory chodzi w czerni, z nikim prawie nie rozmawia i wiecznie chodzi na cmentarz. Mogiłka była wypielęgnowana, zawsze z jakimś żywym kwiatkiem we wkopanej do połowy butelce. Na lastrykowej płycie widniało jego zdjęcie. Mały, śliczny chłopczyk ze słońcem we włosach.
- Feluś, jak mogłabym ci aniołku nie zapalić światełka!
Idąc dalej, poczuła się trochę zmęczona. Często korzystała z przygrobowych ławeczek. Niektóre z nich były głęboko zanurzone w betonie, aby ktoś ich nie ukradł, ale ta, na której przysiadła, miała dodatkowo łańcuch, łączący ją z grobowcem. Miało się wrażenie, że to sam zmarły trzyma jego drugi koniec.
- I któż to taki ostrożny? - Spytała znowu samą siebie.
Mogiła przykryta płytą z piaskowca, zdążyła już pokryć się glonami. Część napisów przykrywały jeszcze zeszłoroczne zeschłe wianuszki, ale pierwszy był czytelny:
Urszula Pająk.
- Ciekawe, kto jej ten napis kazał zrobić, bo podobno niczego rodzinie nie zostawiła. Wszystko przepisała na hospicjum, w którym umarła, tak mówili na zieleniaku. Podobno rodzinka zzieleniała ze złości u notariusza, jak odczytali testament. Jakiś tam zachowek dostał jej trzeci syn. Może to on? Albo hospicjum?
To była ciekawa kobieta. Podobno mieszkała jakiś czas w Ameryce. Przywiozła dolary. Rodzina rzuciła się na nią jak wilki, ale ona szybko zrozumiała, czym jest ta ich gwałtowna miłość do niej. Ponieważ wyglądała świetnie, była zdrowa jak rydz i nic nie zapowiadało jej rychłego końca, z czasem wizyty stawały się rzadsze, a miłość przybrała twarz cierpliwego oczekiwania. Jedynie trzeci syn - Jurek, do niej często wpadał, bo ją chyba autentycznie lubił. Niestety, kiedy dostała wylewu, nikt z rodziny nie mógł się nią zająć. Jurek załatwił jej to hospicjum i nadal ją odwiedzał.
Teraz już chyba nikt już tu nie przyjdzie.
Paulina posprzątała grób i zapaliła światełko.
- Światełko dla nieznajomej, samotnej duszy - Pomyślała.
Nastrój chwili, zmierzch, zapach opadłych liści i palących się zniczy, migocąca złota poświata na czarnych pniach drzew, tworzyły magiczny klimat, jedyny w roku. Dla tego klimatu Paulina lubiła tu być.
- Oby tylko bywać tu jeszcze jak najwięcej razy. Pamiętać, o kim tylko się da. Bo człowiek żyje tak długo, jak żyje pamięć o nim. Kto o mnie będzie pamiętać? - Znowu spytała samą siebie.
Idąc z powrotem do bramy zwróciła uwagę na jeszcze jeden grób. Zarośnięty, z połamaną piaskowcową płytą, na której leżał pęknięty i przewrócony krzyż, przysłaniając jakiś napis. Odgarnęła liście i pojawił się tylko ten jeden:

Memento mori.

opowiadanko na słowo - koło. Zdarzenie.

Marta Hanna Precht

słowo: koło

ZDARZENIE



Padał deszcz. Samochód szumiał oponami, rozpryskując na boki wodę zebraną w koleinach asfaltu.
Zmierzch to nieprzyjazna pora dla kierowców. Wszystko staje się płaskie, drzewa na horyzoncie tracą swoją wymiarowość, szosa wydaje się krótsza
a pęd samochodu wolniejszy, niż w rzeczywistości.
Julian był dobrym kierowcą. Prowadził spokojnie i pewnie. Pozwalał sobie na duże szybkości tam, gdzie było to absolutnie bezpieczne. Nora lubiła, jadąc w fotelu pasażera, patrzeć na jego spokojną, wpatrzoną w drogę twarz.
Wracali z okolic mazurskich, szukając miejsca na dom. Ich wspólny dom wybudowany według projektu Juliana, na wzgórzu Nory, z jeziorem Juliana, usytuowanym względem stron świata, jakie poda Nora.
Potem Julian zasadzi dąb i razem wezmą z sierocińca dziecko, którego nikt nie chciał. Oboje byli spełnieni.
- Chłodno mi w nogi - powiedziała Nora - mamy jakiś kocyk w bagażniku?
- Chyba tak.
Julian powoli zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Wysiadłszy, przeciągnął się i zawołał:
- Lepiej wysiądź i pogimnastykujmy się parę minut. Zaraz się rozgrzejesz!
- Daj mi kocyk i jedźmy, chcę jak najszybciej zobaczyć to miejsce.
Jak opisywał je ich przyjaciel dojazd był dobry. Od głównej szosy prowadziła wąska wybrukowana „kocimi łbami” droga. Działka była ogrodzona tymczasowo, więc łatwo było ocenić jej dużą powierzchnię. Centralne położenie na wzniesieniu, od razu sugerowało miejsce na dom.
To jedna z piękniejszych działek budowlanych na Mazurach, z widokiem na jezioro.
- Jeśli wybierzemy ten projekt z oknami na cztery strony świata, będziemy mieć wrażenie, że mieszkamy na dachu świata! - marzyła głośno Nora.
- I ściągniemy ze Stanów mamę. Nie może tam długo być sama. Może nam pomóc w urządzaniu się.
- Lubi dzieci... zatem będzie mieć dziecko. Po powrocie do Warszawy trzeba się tym zająć. Procedury wiesz ile trwają.
- Musimy znaleźć na wszystko czas - podsumował Julian.
- Czy są tam drzewa? Wiesz, takie już duże, żeby nie trzeba było czekać, aż urosną. Tuż przed domem urządziłabym duży klomb, taki z objazdem dookoła dla samochodu. I kwiaty, dużo kwiatów.
Nora chyba już widziała ten dom, siebie z małym dzieckiem na ręku, wśród kwiatów, ptaków i słońca.
Teraz słońca było niewiele. Październik jest kapryśny jak marzec. Dozuje słońce jak lekarstwo na depresję, która przyjdzie w listopadzie.
- Przyjdzie albo nie przyjdzie... - pomyślała Nora - Przy takim nawale przyjemnych obowiązków jak urządzanie na nowo swojego życia, nie będzie jej łatwo się przedrzeć, a może nawet nie zdoła...
Na chwilę zapomniała o szosie, Julianie i deszczu, który padał coraz mocniej. Wycieraczki skrzypiały rytmicznie.
Julian wydawał się być podobnie zamyślony. Ruch wycieraczek hipnotyzował.
– Co się dzieje? – spytała Nora. – Dlaczego wycinają takie piękne drzewa?
Rzeczywiście, pobocze wyglądało, jakby przeszedł przez nie tajfun. Wielkie drzewa leżały pocięte na kilkumetrowe odcinki, a karpy z korzeniami w ziemi krwawiły sokiem. Czekały na swojego grabarza.
 – To pewnie dla bezpieczeństwa ruchu – podsumował Julian. – A może chcą poszerzyć drogę…
 Milczeli, jadąc między martwymi drzewami. Nora posmutniała.
– Popatrz, Julian, wszystkie ptaki są bezdomne, prawda? – Co ty opowiadasz, kochanie? Ptaki są wolne, mają dom wszędzie, gdzie zechcą. – uśmiechnął się.
Opuścili przygnębiającą porębę. Wjechali znów w normalny, piękny mazurski las, przez który wiodła wstążka wąskiej asfaltowej drogi. Deszcz padał coraz większymi kroplami. Głuchy miarowy dźwięk, jaki wydawały, działał usypiająco. Julian włączył długie światła, w których ulewa pozornie zwiększyła swój rozmiar.
Dudnienie kropel o dach, spotęgowane odgłosami pracujących wycieraczek i szumem opon rozchlapujących wodę, tworzyło muzykę idealną do filmu grozy.
Oboje pomyśleli o radiu. On sięgnął, aby je włączyć, i wtedy jakiś błyszczący obiekt wysunął się z prawej strony ściany lasu. Julian chwycił mocno kierownicę i zdecydowanym ruchem odbił w lewo.
Niestety tamten samochód parł do przodu jakby był nieświadomy zagrożenia.
Był już w połowie jezdni, gdy poczuli uderzenie i wstrząs.Samochód wykonał obrót, przesuwając się nieubłaganie w lewo, wpadł w głębię rowu po lewej stronie sunąc bokiem, i uderzył dachem w pień drzewa. Prawa strona była zgnieciona, a koło nadal kręciło się w niezdarnym mimośrodowym ruchu.
Trzask gałęzi zmieszał się z odgłosami dachowania samochodu, który spowodował katastrofę, i dźwiękiem delikatnej muzyki z radia Juliana. To kompozycja Satie.
Smutna, natchniona muzyka mogła towarzyszyć im w tym kilometrze drogi i w następnych, gdyby tamten kierowca spóźnił się choć, o kilka sekund… albo oni nie przystanęli na chwilkę po kocyk... Nora była wciśnięta w poduszkę i fotel skręcony w swojej osi.
Julian nadal tkwił nieruchomo, zgięty między dachem a kierownicą.

Na jego poduszce powiększała się plama krwi. W oddali ktoś krzyczał przeraźliwie. Deszcz padał dalej miarowo spokojnie, w coraz większej ciszy.

Mój tomik wierszy " Słowa na wiatr"

Ponieważ moja choroba oczu jakoś się nie cofa, postanowiłam sama zrobić swój tomik wierszy, ilustrując każdy wiersz. Mój, wydawałoby sie przyjaciel, obiecał mi za ilustracje do "Cosika" autorki z Wielkiej Brytanii, wydać w swoim wydawnictwie kilka tomików mojej poezji, ale jakoś po oddaniu moich rysunków, przestał sie ze mną kontaktować... Po raz pierwszy coś takiego mnie spotyka. Przecież moje rysunki miały wartość komercyjną a wydanie choćby dziesięsięciu tomików już by mnie zadowoliło.
No tak bywa. Nawet nie dostałam ksiązeczki z moimi Cosikami... Zdumiewające.
Kładę na to zasłonę milczenia. Wydrukuję go sama, zaniosę do jakiegoś introligatora i będę go mieć! A kiedy Zosia skończy osiemnastkę dam go Jej.

Pokażę kilka ilustracji z tekstem wierszy:
To okładka.

:
Wstęp:

Od autorki:


Wybrałam trzydzieści cztery wiersze


spośród ponad stu.

Jako deser dorzuciłam miniaturki i haiku.

Myślę, że tyle wystarczy.

Po co zanudzać siebie i innych.

Pisałam je przez trzydzieści lat, 


tylko wtedy, gdy była taka potrzeba.


Pewnego dnia postanowiłam „wydać” tomik sama, rysując ilustracje do 

każdego wiersza, drukując na mojej drukarce i pomocy introligatora 

złożyć tomik w jedyny egzemplarz, jedyny tomik, do którego zajrzy 

tylko ten, kto tego pragnie.


Marta Hanna Precht





Niech więc dmuchawiec - brat wiatru,

poprowadzi Was przez moje wiersze.





Druga strona ciszy
 Ucichłam trochę
za pomocą czasu
razem z jesienią
popłynęłam w ciszę
ku mgielnej bieli
z drzewem oniemiałym
 nie płonę już tak silnie
 przygasłam jak jesienne słońce
grzejące tylko z jednej strony
 odwrócę się i poczuję chłód     

Posłuchaj

Posłuchaj mej prośby
zanim wszystkie kamienie pustyni
uraczą się winem
i tańczyć będą pijane

zanim jaszczurka spłoszona
przycupnie z boku
patrząc na ten bal

zanim słońce zdziwione
cienie w czerwień zamieni
kładąc kres tej zabawie

posłuchaj mej prośby
bo gdy to się stanie
nie będę już prosić

 Zapachy

 Wiosna pachniała ziemią
rozmrożona
budząc żaby
 zapachem wody w stawie
 cudownie pachniał
ołówek KOH I NOOR
jak już nic potem
 miękkim grafitem
oddzielił gruba linią
ciężko upalny zapach floksów
i zdziwienie szarych oczu
potem już tylko szukasz
szczeliny w płocie lat 

Cukrowe szczęście
To błąd
Flamenco
Beton i mgła
Rejs
Odbicie
Niewiedza
Konstatacja
W sieci
Przed burzą
Odsłona
Czasami kot
Przedwiosna
Krótko o aniołach
Nic sie nie stało
Nie opuszczaj mnie
Przedwieczorne opisanie
Bagno
Długa noc
Modlitwa


Razem jest 49 wierszy.

sobota, 3 października 2015

Dopóki widzę

Dopóki widzę jako tako, postanowiłam zrobić porządek w moich wierszach. Wybrałam 50. Do każdego postanowiłam narysować obrazek... tak jak to ktoś kiedyś mnie prosił, abym rysowała i nie przestawała... No to mam. Pięzćdziesiąt ilustracji i tyle samo wierszy. Jutro albo pojutrze cierpliwie je wstawię. Potem chcę to wszystko wydrukować w drukarce domowej i zrobić jedną jedyną książeczkę - tomik. Bo czy ktoś chciałby to czytać? Wystarczy jeden dla jedngo, jedynego czytelnika.

wtorek, 1 września 2015

Dla Bożki Nowak-Mazur

Popatrzcie co narysowałam chchory okiem... chciałam ozdobić jej książeczkę. Na ile potrafię oczywiście. A poza tym miałam zajęcie i nie myślałam za wiele o tym co mnie czeka.
Jej książeczka to "Błękitny domek nad strumykiem" - opowiada o jej i jej siostry wakacjach u Dziadków na wsi. Jest śliczna (książeczka), i to  Bożkowy debiut prozy.
Uwielbiam czarno-biale ilustracje ołóweczkiem.






czwartek, 27 sierpnia 2015

oczy

Nie chcę myśleć o tym co może się zdarzyć. Grozi mi ślepota. Jak żyć odbierając świat wechem, słuchem i dotykiem? Mam bardzo złe chwile. To wystarczy.

Następnego dnia. Szybko dochodzę do siebie choć strach i smutek wierci mi dziury w oczach. Może to coś pomoże mojemu wysiękowemu zwyrodnieniu plamki żółtej?


Kiedyś narysowałam w photoshopie za pomocą elektronicznego pędzelka takie oko.

Czarujmy więc, szamańmy, zaklinajmy, szeptujmy, może się uda!

niedziela, 23 sierpnia 2015










Przez 15 dni siedziałam kołkiem obłożona farbami, kredkami, temperówkami i gumkami. Rysowałam na nowo ilustracje do "Bajek ze śniegu". 38 sztuk! Chwila odpoczynku psychicznego i może narysuję coś dla Bożki...? Muszę odpocząć, zająć się ogródkiem, bo zarósł, spsiał okrutnie.