poniedziałek, 9 października 2017

SZANSA

SZANSA




słowo: kroki


Nie czekał aż zadzwoni budzik. Sięgnął po niego
i wyłączył. Agata jak zwykle spała zdrowym, dziecięcym snem. On natomiast zawsze spał czujnie.
To pewnie zaleta dziedziczna, bo na przykład matka, słyszała wszystko, co działo się w jego starym drewnianym domu. Wiedziała, że na strychu pewnie urzęduje kuna albo łasica, że w sadzie już spadają jabłka
i trzeba nadążyć z ich zbiorem, albo że ojciec kaszlał nocą, chociaż sobie tego  nie przypominał.
Tej nocy, musiał jeszcze przed brzaskiem, dotrzeć
na obrzeża lasów przylegających do rezerwatu, aby sfotografować byka, jelenia o wspaniałym porożu. Opowiadali o nim myśliwi, którzy ni jak nie mogli
go „położyć” a właściwie upolować albo jeszcze dosadniej zamordować. To dla nich charakterystyczne: o krwi mówią „jucha lub farba”, o sercu „komora”,  a o szukaniu rannego, krwawiącego, cierpiącego zwierzęcia – „ dochodzenie postrzałka” - ot postrzałek, brzmi wesoło.
 Jego broń to wysokiej klasy aparat cyfrowy Kanon
z obiektywem długoogniskowym. Do tego statyw, matę
i maskujący namiot. No i cierpliwość.
Wierzył, że prawdziwa cierpliwość jest nagradzana dobrym zdjęciem.
Miał ich w swoim dorobku całkiem sporo. Tysiące zdjęć, jakie zrobił, przekładało się na zaledwie kilka, które zdobywały nagrody na konkursach.
Agata przewróciła się na drugi bok zgarniając na siebie całą kołdrę. Jak zawsze. Ciągle musiał walczyć o kawałek swojej, ale ona nie chciała się zgodzić, aby mieli dwie oddzielne, bo jak twierdziła: - lubiła to wspólne ciepełko, dotyk śpiącego ciała, czyli pewność wspólnego snu, bezpieczeństwa i co tam jeszcze wymyśliła!
Po prostu chyba się jeszcze kochali, mimo lat spędzonych razem. Śpiąc razem pod jedną kołdrą nadal stanowili jedność.
Maciek wreszcie oprzytomniał i cicho poszedł
do łazienki, aby wziąć prysznic. Niepotrzebnie cicho,
bo Agatę zbudziło by chyba trzęsienie ziemi,
albo ponowny wybuch Krakatau, gdyby ten był
w pobliżu.
Spakował sprzęt wieczorem. Samochód stał
na podjeździe. Pierwszy raz tego roku na szybach osiadł szron. Był niezbyt dolegliwy, wystarczyło uruchomić wycieraczki.
Koniec września zapowiadał długą i solidną zimę,
a to odpowiadało jego zamiłowaniom dla czarno-białej fotografii. Jego zdaniem taka fotografia zostawiała pole do dopowiedzenia sobie barwy, bo nastrój zawsze
był bardziej wyrazisty w czerni i bieli.
Samochód jechał jak zwykle niezawodnie, obaj byli niezawodni w swoim działaniu, zaprzyjaźnieni ze sobą
od trzech lat. Maciek nigdy nie zamieniłby Skody Fabii na cokolwiek ze skośnymi reflektorami, albo o niemieckim akcencie, nie mówiąc już o francuskiej
lub włoskiej frymuśności.
W miejskiej, jeszcze śpiącej ciszy, dało się słyszeć szum bieżnika opon na asfalcie. Po ponad dwóch godzinach jazdy, Maciek dotarł do celu. Zaparkował na poboczu drogi i obładowany sprzętem ruszył na stanowisko.
Rozłożył namiot, okrył go gałęziami, ustawił statyw
i aparat z teleobiektywem w okrągłym otworze pokrycia namiotu. Usiadł na składanym krzesełku i wyciągnął śniadanie, które wieczorem przygotowała mu Agata.
W koszyczku znajdowała się jeszcze „piersióweczka” nalewki jej mamy, tylko po to aby się nie zaziębił. No dobrze, akurat to nie jest na przeziębienie, ale poprawia nastrój, a dobry nastrój to dobre zdrowie. Może to i prawda. Czego człowiek nie wymyśli w samotności!
Na wschodzie niebo zaczynało powoli bieleć.
Było około trzech stopni mrozu, trawy jeszcze wieczorem giętkie i soczyste, zamieniły się w dywan pokryty szronem.
Siedział na składanym krzesełku, otulony ciepłą kurtką, jadł bułkę z czymś co Agata uważała za niezbędne
i czekał. Wiadomo w czekaniu był niezawodny.
Kiedy był dzieckiem i mieszkał w drewnianym domu, lubił buszować w ogrodzie i podglądać owady.
Były jak klejnoty: różnorodne, kolorowe, takie, że chciało się je rysować. I robił to. Rysował, kolorował, liczył odnóża a nawet znał kilka nazw łacińskich. Polskie nazwy zawsze go rozśmieszały bo nadawały się na obelgi
dla kolegów. Na przykład: turkuć podjadek, odorek albo pędruś długoryjek.
O tej porze roku wszystkie, którym dane jest przeżyć
do wiosny pewnie znalazły już schronienie.
Na wschodzie niebo pozieleniało. Zaczynał się dzień. Maciek aby rozprostować kości  przed długim czekaniem na składanym krzesełku, wyszedł z namiotu.
 Trawa zachrzęściła pod butami. Szron posypał się
ze źdźbeł osiadając na czubkach butów.
Las zamykał szeroką polanę, na której spodziewał się rogacza. Wysokie badyle nawłoci, pokryte szronem doskonale maskowały namiot.
Niebo zaczynało się złocić. Nad polaną zawisła firanka mgły, która jak dym z papierosa delikatnie oplatała czubki traw i nielicznych krzewów. O tej porze dnia, latem ptaki zaczynają ćwiczyć śpiew. Teraz, zmrożona cisza otuliła ten kawałek Świata.
Maciek rozprostował ręce, wykonał kilka podskoków
i zniknął we wnętrzu namiotu. Usiadł na krzesełku,
okrył się dodatkowym kocem, przysunął do siebie koszyk z prowiantem i sprawdził kadr w obiektywie. Wybrał szeroki plan, aby we właściwym momencie móc użyć transfokatora. Teraz już wystarczyło patrzeć w okienko
i czekać, czekać, czekać.
Kiedy pojawiają się pierwsze promienie słońca, mgła zamienia się w złoty dym, jakby świeciła własnym,
a nie odbitym, światłem. To najpiękniejsza pora dnia.
O tej porze zwierz wychodzi z zimnego lasu aby ogrzać
w porannym słońcu.
Teraz szybko trzeba coś zjeść, popić i mieć nadzieję. Agata dała mu butelkę nalewki wiśniowej. Oparł się na podtrzymującym dach maszcie namiotu i wypił z butelki dwa łyki. Poczuł w gardle, cudownie rozlewający się, słodki strumień.
Pomyślał, że wygrał los na loterii życia. Piękny zawód, piękna żona, piękny dom, brak jakichkolwiek problemów, czyli wszystko o czym można marzyć.
Dodał to tych myśli jeszcze kilka łyków nalewki
 i przymknął oczy, delektując się swoim szczęściem. Błogość rozlała się po ciele, a oddech stał się miarowy.
Rogacz stał na brzegu lasu. W jego oczach odbijało się słońce. Z pyska, równo z oddechem, wydobywały się obłoczki pary.
Ostrożnie postawił lewą nogę w kępie trawy
i znieruchomiał. Coś przyciągnęło jego uwagę.
Powoli szedł przed siebie. Kopytka zagłębiały się
w trawie, strącając szadź. Był duży, a szedł jakby
nic nie ważył.
Przystawał co chwilę, strzygł uszami i znów podejmował wędrówkę. Teraz już cel był widoczny. W szkle obiektywu odbijało się słońce. Maciek nie założył osłony.
Jeleń podszedł na kilka metrów od namiotu. Słychać było jak węszy. Chwilę stał, a potem odwrócił się w lewo
i poszedł w kierunku słońca. Musiał zadzierać pysk do góry, tak ciężki był jego wieniec. Powoli znikał w rozświetlonej mgle. Szedł dumnie, pewnie stawiając kroki i znikał, aż w końcu stał się szarym maźnięciem pędzla w pomarańczowej poświacie.

Maciek otworzył oczy. Chyba się zdrzemnął chwilkę. Spojrzał przez okienko namiotu i  stracił na dzieję
na zdjęcie.
Przyjedzie tu jutro, też ma być ładna pogoda, a przede wszystkim słońce.