czwartek, 27 września 2018


Zadumanie

Lepiej jest nie zauważać
codziennej krzątaniny
poprawić komuś kołnierzyk
lub wypastować buty

Dobrze gdy możemy przerwać ciszę
nawet ostrym słowem
mieć kogoś do troski
bardziej niż o siebie

Cudownie gdy nie myślisz
że go stracisz bo znika część ciebie
jesteś kawałkiem całości

Źle gdy dowiadujesz się przypadkiem
że byłaś kochana
bo nigdy tego nie powiedział
i byłaś zakładnikiem tej miłości

Z niedowierzaniem stałaś nad nim
obejmowanym przez śmierć
a on dotknął cię z trudem
najczulej jak potrafił.

poniedziałek, 24 września 2018

Trzy nowe wiersza ...po czternastym sierpnia 2018 roku


wrzesień 2018 c.d. Nowe wiersze 2017

Waga ciszy

Ludzie jak drzewa zimowego lasu
tacy sami
idę szronem chrupko bezimiennie
przeźroczysta
pod rękę z ciszą
co ma swoją wagę
coraz cięższa pyta
na ile sposobów umiesz zaakceptować żal

sięgam po słowa
i mam pustkę w dłoniach
cicho patrzę na opadły liść
proszę
aby pożegnał czas przeszły
by moja krew nie była tak blada


Dni
Na ramieniu usiadł mi kruk
w dziobie trzymał klucz do śmierci

dał mi już lekcje zamykania oczu umarłym
i świadomość że ta jest lekka i trwa sekundę

w osamotnieniu czas płynie wolniej
bezsensownie i niepotrzebnie

boję się tych dni bliźniaczych
zastępujących wizję jutra

łzy dodają koloru dniom czerni nocy
w rozdwojeniu już nie wiem kim jestem




Ławeczka

Pod drzewem zbyt
blisko stała ławeczka
aż wrosła w nie
a pień wyrwał ją z ziemi

teraz jest wyżej
ponad to co na ziemi
z nóżkami
sterczącymi w powietrzu

nikt na niej nie usiądzie
zarosła mchem niepamięci
kieruje się ku niebu
wraz z gościnnym drzewem

już nie do ruszenia
jak pamięć
padnie razem z drzewem
nigdy wcześniej

niedziela, 29 kwietnia 2018

Villanella kwietniowa


Villanella kwietniowa



Kwiecień jest wciąż niezdecydowany.
Zimę, czy wiosnę ma trzymać za ręce.
Zmienny jest jak kobieta - malowany.

Niech każdy zagon będzie obsiany.
Dniu bezdeszczowemu dziękując w podzięce,
bo kwiecień wciąż niezdecydowany.

Każdy ogródek lubi być podlany,
choć ludzie moczą się w udręce.
Toż on tak jak kobieta – malowany.

Na hali wesoło biegają barany.
W liściach już słychać śpiewy ptaszęce,
lecz kwiecień – wciąż niezdecydowany.

Jesteśmy zatem nadzieją wezbrani.
Trwamy tak sobie w kwietniowej udręce!
Jak zmienny jest ten miesiąc malowany!

Proszę was zatem rolnicy kochani,
w niebo kierujcie spojrzenia cielęce!
Ten kwiecień, wciąż niezdecydowany,
zmienny jak kobieta pięknie malowany.

Villanella marcowa


Villanella marcowa


Marzec w ogrodzie jest miesiącem pracy.
Drzewka aż proszą się o fryzjera.
Wiemy – bez pracy nie ma kołaczy.

Drzewa stojące smutno – ponuracy,
każde gałęzią nagą spoziera.
Marzec wśród drzew jest miesiącem pracy.

I niech mi ktoś mądry to wytłumaczy,
skąd ta do pracy ciężka bariera!
Przecież bez pracy nie ma kołaczy.

Jesteśmy przecież tak wieloracy.
Wcale nie trudno znaleźć frajera.
Marzec jest przecież miesiącem pracy.

Kotki zachęca do współpracy,
a wie to nawet kocur – przechera,
że bez miłości nie ma kołaczy.

Więc niech mi marzec to wybaczy,
bo jestem leniem jak cholera!
Marzec jest przecież miesiącem pracy,
i wiem, że bez pracy nie ma kołaczy.

Villanella lutowa


Villanella lutowa



Luty, to ten najkrótszy z braci.
Raptem dwadzieścia osiem dni liczy,
Jakby celowo wcześniej się zbudził

Wrzośce zakwitły sobie na luzie,
spod śniegu wystawią oblicze.
Lecz luty to ten najmniejszy z braci.

Dzieciom zaróżowiło buzie,
kiedy biegają z psami na smyczy.
A luty? Jakby właśnie się zbudził.

Jakże daleko jeszcze ten grudzień.
Rok dni lutemu też nie pożyczy,
bo luty to ten najcichszy z braci.

Dni swe wykuwa w trudzie.
Nikt mu nie powie, że się nie liczy,
chociaż wygląda, jakby się zbudził.

Wszystko mu idzie jakby po grudzie,
choć nie wygląda żeby się byczył.
Luty to ten najkrótszy z braci,
bo on celowo wcześniej się zbudził.

Co to jest villanella

Villanellę cechuje kunsztowna konstrukcja, na którą składa się pięć trzy wersowych strof rymowanych w układzie aba. Szósta, ostatnia strofa, zbudowana jest z czterech wersów w sekwencji abaa. Układ wersów musi spełniać sztywne warunki. Pierwszy wers, lekko zmodyfikowany, musi się pojawić jako trzeci w drugiej, czwartej i szóstej strofie, a wers trzeci na końcu strof trzeciej, piątej i szóstej. Sens powtórzonych wersów może być zmieniony, natomiast rym, rytm i brzmienie powinny zostać zachowane. 
Dokładniejszy wzorzec jest poniżej -

I zwrotka - A1 b A2, 
II zwrotka - ab A1,
III zwrotka - ab A2 
IV zwrotka - ab A1 
V zwrotka - ab A2 
VI zwrotka - ab A1 A2

Villanella styczniowa





To styczeń niesie nadzieje.
Dzień dłuższy i ptaki czekają,
aż zalśnią nam słońcem aleje.

Pod powiekami mamy marzenia
o tych dniach co wiosną się stają,
bo styczeń uwalnia nadzieje.

A w oknie szyba się zmienia
i mroźne malunki powstają,
lecz w nich widzimy aleje.

Otuchą nas styczeń wypełnia,
że mrozy i śnieg w końcu mijają.
Ten miesiąc nam daje nadzieje.

Za oknem oczar się spełnia
kwitnący złotą koronką się staje.
W tym złocie zalśnią aleje.

A więc rozświetlmy spojrzenia,
niech myśli dobrze się mają.
Bo styczeń daje nadzieje,
by w blasku zakwitły aleje.

Villanella majowa




Maj nas czaruje, kusi, mami,
rosą zieloną się obmywa,
noce ubarwia słowikami.

Patrzymy w gwiazdy zachwyceni,
tak to czasami z nami bywa,
maj nas zniewala, kusi mami.

Gdy w niebo wciąż tak zapatrzeni,
nawet, gdy latek nam ubywa,
zawsze pragniemy brać garściami.

Świadomi masy gwiazd, przestrzeni,
widać jak maj swój czar dobywa,
jak nas co roku kusi, mami.

Tak młodzi duchem, postrzeleni,
gdy pąki wiśni wiatr rozrywa,
wiemy, że maj nas kusi, mami.

A więc co roku urzeczeni
nie wiemy co z nas się wydobywa,
co tak nas w maju kusi, mami?
Spytajmy drzewa  ze słowikami.

Dla Seniorów



Kiedy słonko nam przygrzewa,
wychodzimy na podwórze.
Niebo kreśli biała mewa,
pachną słodko białe róże.

A więc szybko na ławeczkę,
by kosteczki się nagrzały.
Złapmy promyk na chwileczkę (albo: weź zakąskę i wódeczkę)
Dziadek – duży, wnuczek – mały.

Radość życia – wielka sprawa!
Niechże każdy w to uwierzy!
Niechaj zniknie nutka łzawa!
Trzeba życie pięknie przeżyć!

poniedziałek, 19 marca 2018

DROGOWSKAZ słowo: deszcz


Miałem dwanaście lat.
- Jureczku - mówili – nie bój się! To obóz harcerski dla wybranych, najfajniejszych chłopców! Poczujesz co to znaczy być w lesie. Nie na spacerze, albo grzybobraniu, ale noc w lesie. To jest coś! Słyszysz jak chrząszcze wyruszają na polowanie, drzewa mówią do siebie, opisując dzień! Zobaczysz, usłyszysz! No to jak? Jedziesz na obóz?
Czułem ciarki na plecach, ale ile można wytrzymać pod fartuchem mamy! Przecież jestem odważnym chłopakiem!
Dojechaliśmy na miejsce przed południem. No i zaczęło się! Oboźny zaczął wydawać polecenia. Obóz miał stanąć do zmierzchu. O zmierzchu obóz stał. Namioty, łóżka polowe, stoły, ławy i kuchnia polowa dzięki wsparciu jakiejś jednostki wojskowej. Wszystko było! Nawet ogrodzenia z pali wbitych w ziemię. Czuliśmy się u siebie. Na chwilę las przestał istnieć. Był obóz, zamknięte, nasze miejsce w lesie. Las jakby czekał na noc. Wtedy odzyskiwał władzę. Kiedy leżałeś na leżance, okryty szarym kocem, który okrywał wiele ciał, wsłuchiwałeś się w ciszę. Inną ciszę niż tę w domu. Długo leżałem, nasłuchując czegoś szczególnego, ale nic się nie przydarzyło. W końcu w ułamku sekundy zasnąłem.
Śniadanie nawet było lepsze niż w domu. Smakował wielki wiejski chleb z miejscowej piekarni. Masło też miało inny smak. Ale najfajniejsze było to, że pod nogami miałeś igliwie i jego zapach. Jajka miały wielkie pomarańczowe żółtka, a biały ser smakował jak niebo w gębie. Skórka chleba chrupała, wszyscy byliśmy zadowoleni. Słońce witało nas przyjaźnie. Czuliśmy to. Naprawdę!
Pomyślałem, że wuj Franek miał rację! Co to dla mnie jakiś obóz harcerski! Dam radę! Może trochę było mi żal tego:
- Jureczku, chodź na śniadanko, wstawaj syneczku, już późno!
Nie, to już zamknięty rozdział. Jestem harcerzem, a oni mają tylko siebie do towarzystwa. Tak!
Podobno każdy mężczyzna ma taki moment w życiu, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że już wystarczy, Mama owszem ale okazjonalnie! Muszę sam za siebie odpowiadać.
Codzienna obozowość właśnie rozwijała swoją działalność tak jak to bywa na każdym obozie harcerskim. Noce były najfajniejsze. Przewietrzone namioty nadal pachniały żywicą, brzuchy były pełne nieprzetworzonego specjalnie pożywienia: gulasz, grochówka, tłuczone ziemniaki, bez specjalnej frymuśności naszych domowych obiadów. Ale najlepszy był chleb. On zastępował wszystko czego się chciało. Biegaliśmy z tymi wielkimi kromami po obozie, a jeśli komuś upadła na ziemię, to wystarczyło ją otrzepać i wio! Smakowała jeszcze lepiej!
 Jak to bywa w harcerskiej braci, trzeba było mieć zdobyte różne sprawności.
Wychowawca zaproponował, aby zdobyć sprawność orientacji w terenie. Paru kolegów wolało jednak zdobyć inne, ale dla mnie oczywiście im trudniejsza tym lepsza! Muszę sam odnaleźć drogę do obozu. Znaki na drodze będą narysowane patykiem. W prawo albo w lewo albo prosto. Będą strzałki.
Zgłosiłem się jako pierwszy. Delikwenta z zawiązanymi oczami woziło się trochę jeepem po lesie a następnie wypuszczało się w leśnych ostępach.
Przyznam, że miałem lekkiego cykora, ale trudno idę.
Rzeczywiście wożono mnie jakieś piętnaście minut. Być może „w kółko”, ale kto ich tam wie!  Z początku starałem się zapamiętać – w lewo, prosto, w prawo… ale się pogubiłem i w końcu odpuściłem. Samochód zatrzymał się. Rozwiązali mi przepaskę i kazali wysiąść.
Las jak las. Jakieś ścieżynki, jałowce, sosny… i co?
Pojechali. Siadłem pod pniem i kombinuję. Zaraz, północ w obozie była tam. Drzewo ma mech. Ale co z tego? Czy ten mech jest przed obozem, czy za nim? To mi nic nie da. Postawiłem na swój nos. Ścieżynką szedłem przed siebie. W końcu gdzieś wyjdę. Może usłyszę jednostajny szum drogi do Ełku? Wtedy już będę wiedział, gdzie jestem.
Cisza zalewała mi uszy. Nic tylko szum sosen i jakieś pojedyncze ptasie piski. Nie miałem wyjścia. Szedłem wprost przed siebie. Nagle zrobiło się ciemno. Znalazłem pierwszą strzałkę: w lewo! Chmura chyba uwzięła się na  mój las. Stanęła nad nim i szykuje się na prysznic. No tak! Leje, wielkimi kroplami. Wali gdzie się da! Po wszystkim, po mnie też! Siadłem więc pod wykrotem otuliłem się plecakiem i czekam! Przestało!
Poszedłem dalej, aż do skrzyżowania.. na którym być może była strzałka, ale deszcz rozmył  ją zupełnie!
Badałem każde ułożenie igieł, ale wychodziło mi, że albo w prawo, albo prosto. Niewielka różnica!
Postanowiłem iść gdzie mnie oczy poniosą. Ścieżka coraz bardziej zarastała, aż wreszcie zanikła. Zobaczyłem prześwit między drzewami, i postanowiłem się tam skierować. Fakt. Polana. Piękna. Na środku czarne jeziorko, zapach nieznanego, czarownego lasu. Na gałązce ważka. Mieni się tęczowo, odpoczywa. Wyciągnąłem dłoń. Podleciała. Usiadła na dłoni i kiwała niebiesko-czarnym odwłokiem. Spokojnie. Jakby trafiła na lotnisko dla helikopterów. Patrzyłem na nią onieśmielony. Czułem nawet jej wagę. Była spora jak na ważkę. Potem odleciała i usiadła na pobliskim liściu dębu. Podszedłem, a ona odleciała troszkę dalej… Pomyślałem, że ona może mnie być drogowskazem. Zawierzyłem jej.
Kawałek po kawałku, odcinaliśmy trasę do obozu. W końcu zobaczyłem wschodnią flankę ogrodzenia obozowego. Już byłem u siebie. Wiedziałem, że mam tę sprawność choćby nie wiem co!
- Oj Jurek! Ale baliśmy się o ciebie! Ten deszcz zepsuł nam plany!  Ale dałeś radę!
- A jaki to problem! Spokojnie, dałem radę i należy mi si e odznaka! Prawda?

wtorek, 6 marca 2018

DWA BOCHENKI - słowo: chleb




Szedłem po chodniku uważając, aby nie nadepnąć na spojenie płyt. Podobno, kiedy się nie uważało i chodziło byle jak, można było popaść w straszne kłopoty. Jakie nigdy się nie dowiedziałem, ale na wszelki wypadek…

Mama dała mi jak zwykle w poniedziałek trzy monety, abym poszedł do piekarni po chleb. Lubiłem tam chodzić. Zimą było pachnąco i ciepło. Latem tylko pachnąco, bo ciepło było i tak.
Mama nazwała mnie „Chlebnik”, brata „Sprzątnik podwórkowy” a Julcię „Kuchenną księżniczką”. Każdy miał swoje zadanie do wykonania. A mama była ostra. Niby miła, jak byłem grzeczny, ale jak coś zbroiłem potrafiła nieźle przyłożyć.
Tato siedział zawsze przy stole i na coś czekał. Albo na obiad, albo na gazetę. Pracował jako murarz i miał bardzo zniszczone dłonie. Gdzieniegdzie były pomarańczowe od cegły. Nie dało się tego zmyć. Rzadko coś mówił. Chyba mama w tym go wyręczała. Całe dnie coś mówiła albo śpiewała. Czasem wrzeszczała na nas, wołając nas na obiad, albo do spania.

Ja raz w tygodniu szedłem do piekarza, który nazywał się Kusek, ale my nazwaliśmy go Klusek, bo był gruby i biały. Chyba nigdy się nie opalał. Nie miał nawet ławeczki przed domem jak u innych. Ciągle pewnie zagniatał ciasto, mieszał, piekł i wszędzie miał rozsypaną mąkę.
No więc szedłem, czasem podskakując z radości, bo było ładnie, kwitły jabłonie, wreszcie gdzieś odleciały te wstrętne kraczące gawrony, których troszeczkę się bałem.
Drzwi piekarni były zielone. Klamka mosiężna, jak w domu. Nad drzwiami przybito wielki szyld. Niebieski z białymi literami - „Piekarnia Kuska”. Każdy kamienny schodek miał wydeptany dołek po środku.

- Hej, Jędruś! Ależ ty jesteś punktualny! – powiedział Kusek, wycierając białe ręce w biały, długi fartuch. – No i jak tam? We wrześniu idziesz do szkoły? Ależ ten czas zleciał! 

Pamiętam jak twoja mama nosiła cię w chuście, kiedy przychodziła po chleb. A teraz ma pomocnika! Duży chłopiec z ciebie.
Wcale nie czułem się duży. Mój o rok starszy brat, to był wielgus. Chyba wdał się w tatę, a ja w mamę. Jego buty za małe dla niego, ciągle jeszcze były za duże dla mnie.
Położyłem na ladzie monety, ciepłe od ściskania w ręce, i zajrzałem do kosza pełnego wielkich bochnów chleba. Podobno w mieście były takie małe, białe, które pleśniały po trzech dniach.

Te, wielkie, prawie jak moja ręka, były brązowe, chrupiące i wytrzymywały tydzień, do ostatniej kromki. Dlatego następne dwa kupowałem zawsze w poniedziałek.
Lubiliśmy bawić się na podwórku z namoczoną wodą i posypaną cukrem kromką chleba. To było pyszne, a jeszcze pyszniejsze kiedy kromkę posmarowało się gęstą śmietaną i posypało cukrem. Niebo w gębie!
Kusek podawał mi pod pachy po jednym bochnie i zawsze życzył dobrej drogi do domu. Były dość ciężkie, więc nie szedłem już tak lekko. Nawet nie chciało mi się uważać na spojenia płyt.

Miałem jeszcze miesiąc do pójścia do szkoły. Trzeba było się zająć moją wyprawką. Dostałem nawet nowe trampki. W plecaku czekały zeszyty, ołówki i kolorowe sześć kredek. Te podobały mi się najbardziej.
W trzeci poniedziałek sierpnia, jak zwykle, wybrałem się po chleb, ściskając w ręce trzy monety. Jeszcze tylko raz i potem chyba mama będzie przychodzić po chleb, bo ja będę w szkole. Szkoda, bo lubiłem tu przychodzić.
I znów: wydeptane schodki, klamka, zapach ciepłego  chleba, który działał tak cudnie. Zaraz chciało się jeść.

Za ladą nikogo nie było. Położyłem więc monety, jak zwykle na ladzie. Obok stał ten sam kosz z wikliny, ale był pusty. Pomyślałem, że Klusek pewnie spóźnił się z chlebem i działa teraz przy piecu. Czekałem więc cierpliwie. Było cicho. Zbyt cicho. Skoro był przy piecu, musiał przecież szurać wielką drewnianą łopatą wyciągając chleb, albo hałasować w inny sposób. Postanowiłem zajrzeć na zaplecze.

W pierwszej chwili, pomyślałem, że Klusek śpi. A to leń! Zamiast wyciągać chleb śpi sobie w miękkiej rozsypanej na podłodze mące!
Ale zaraz… jak to śpi? Zawsze stał za ladą. Podszedłem troszkę bliżej. Nie spał. Miał otwarte oczy i dziwną twarz.
Jakby stężał w jakimś grymasie bólu. Te otwarte oczy, nie mrugały i były matowe, a skóra miała odcień popiołu z pieca. Nie rozumiałem z początku, co się stało.
Ale po chwili przypomniała mi się ciotka Klara, której ciało przed pogrzebem przechowywano w domu. Klusek był podobny, a ciotka przecież nie żyła! To Klusek też umarł!

Biegłem do domu nie dotykając prawie chodnika. Musiałem powiedzieć wszystkim, że to już koniec. Klusek nie żyje i chleba już nie będzie!
Rzeczywiście wypiek chleba się skończył. Po tygodniu całe miasteczko uczestniczyło w pogrzebie Kuska Kluska. Brat, Julka i ja baliśmy się, że będą nam dostarczać spleśniały, miejski chleb bez smaku i chrupkości. To tak, jakby skończył się jakiś okres w naszym życiu.

Żona Kuska już nie miała ochoty prowadzić piekarni. Pracować nocą aby w dzień, od rana pachnący chleb witał ludzi. Piec wygasł. Drzwi z mosiężną klamką zostały zamknięte.

Trzy razy w tygodniu, po szkole, musiałem czekać na drodze, aż przyjedzie miejska furgonetka z pieczywem. Płaciłem banknotem, który dawała mi mama. Chowałem resztę do kieszeni i wracałem do domu, z chlebem w plecaku. Bardzo brakowało mi Kluska i smaku tamtego, świeżego bochna.
Tak, to był dzień, w którym miałem czekać na furgonetkę. Wyszedłem z Piotrkiem ze szkoły, a on mi zaproponował pójście na papierocha do altanki Krzysia.
Nigdy nie próbowałem palić, ale byłem ciekawy. Do przyjazdu pieczywa miałem jeszcze godzinę, więc pobiegłem za Piotrkiem zobaczyć jak to się pali papierosy.

Ażurowa altanka, porośnięta winoroślą, buchała otworami dymem z papierosów. Chyba z siedmiu chłopaków kopciło i dmuchało dymem. Nie wszyscy się zaciągali, ale doskonale sprawdzali się w roli komina buchającego dymem. Ktoś z zewnątrz, gdyby zobaczył dymiącą altankę, pewnie wezwałby straż pożarną.
Nie miałem odwagi zapalić, ale ubaw mieliśmy po pachy, kiedy Zenek zrzygał się na podłogę. Było wesoło i grzesznie. Czas nieubłaganie sobie płynął, i w pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że to już po furgonetce, po chlebie i matka mnie zabije, bo w domu już nie było ani kromki. No cóż! Wracałem, czekając na najgorsze.

Mamy jeszcze nie było. Julka siedziała przy stole rysując jakieś babskie obrazki. Ojciec jeszcze nie wrócił z pracy, a Bartek poszedł gdzieś sobie.
Postawiłem plecak na podłodze i wtedy spojrzałem na stół. Na białej lnianej serwecie, w pięknym koszyku leżały dwa wielkie bochny pachnącego chleba. 

środa, 3 stycznia 2018

ODWIEDZINY - opowiadanko




ODWIEDZINY













słowo: oczekiwanie


- Popatrz Leonie, wydawało się, że jest ciepły i cichy dzień, kiedy byliśmy wewnątrz. A tu wiatr. Może nie tak zimny, jak taki… dokuczliwy… wiesz taki co się wszędzie wkręci. – powiedziała, otrząsając się, aby te zabłąkane w kurtce kawałki wiatru wypadły na zewnątrz.
- Dobrze, że wzięłaś ten szal, Lusiu. A spacerować musimy codziennie. – Leon powtarzał tę zasadę codziennie, czasem w innej odmianie, np.- Nie ma złej pogody, jest tylko zły ubiór, trzeba się dotleniać!
- Wiem, wiem, choć niezbyt to lubię. Ale kolana to lubią. Od siedzenia sztywnieją, jak mówi nasza Klaudyna.
- Jej łatwo, bo ma koło czterdziestki a my dwa razy tyle.
- Ja się nie czuję na tyle, chyba, że ty!- stwierdziła Lusia i schowała brodę w owinięty na szyi szal.
- No fakt, nie wyglądasz, tylko, że ja wiem ile masz lat i wcale mnie to nie obchodzi! To tylko czas. Coś niewiadomego. Ty jesteś wiadoma i znam cię od tylu lat!
- Oj tam! raptem jesteśmy w tej przystani dla ludzkich wraków dopiero od pięciu lat, Leonie. Chyba tobie czas się dłuży!
Przez dwie alejki, pięć dużych drzew, jedną ławkę i dwa kopce zeschłych jesiennych liści, szli obok siebie. Szli to za dużo. Tak sobie dreptali ostrożnie, bo w ich wieku upadek może skończyć się źle.
Leon patrzył na swoje pojawiające się w zasięgu wzroku czubki wypastowanych butów. Krągłe noski wyglądały jak kasztany. Pasowały do tego małego parku przy Domu Szczęśliwego Pobytu - DSP. Amerykanie tak lubię wszystko ujmować w skróty. Okazuje się, że prawie wszystko można skondensować do skrótu. Nawet jedna z jego chorób – zwyrodnienie plamki żółtej – lepiej brzmi jako AMD czyli Age Macular Degeneration. Medycy prześcigają się w nazewnictwie skrótowym…
Większość pensjonariuszy DSP to wdowy. Tych jest więcej niż wdowców. Wniosek – mężczyźni żyją krócej!  A to przecież kobiety ponoszą większy wysiłek w zachowanie gatunku, pracy na dwie zmiany, miesiączkowaniu i tym podobne.
Leon tak sobie truchtał, obok truchtała Lusia, która w pewnym momencie chrząknęła znacząco.
- Jutro po śniadaniu odwiedzi mnie mój syn! To chciałam ci powiedzieć, ale chyba nie jesteś zainteresowany rozmową ze mną!
-Ależ jestem, przepraszam, tylko trochę się zamyśliłem! To fantastyczne! Cieszę się, bo chyba nie widziałaś go ze cztery lata!
- Trzy, słoneczko. Trzy lata. Był daleko, gdzieś w Azji Południowej. Jest kapitanem liniowca i pływa po morzach i oceanach. Zawsze o tym marzył.
- A co z jego rodziną?
- On nie ma rodziny. Świat jest jego domem… no i ja! Matkę się ma jedną i jedyną. Bardzo mnie kocha. Codziennie patrzę na jego fotografię, jest taki przystojny w tym kapitańskim mundurze!
- Ale masz z nim rzadki kontakt. Nie wiedziałem, że masz syna. Jak ma na imię?
- Al…  Ludwik.
- I jutro będzie u ciebie! To wspaniałe! Cieszę się. Opowiesz mi wszystko jak sobie pojedzie, tak?
- A komu miałabym to opowiedzieć jak nie tobie!- Lusia zamyśliła się, uśmiechając się w jakiś dziwny przekorny sposób.
Resztę drogi do ciężkich drzwi wejściowych, odbyli w ciszy. On pewnie był zdziwiony że przez lata Lusia nic nie wspomniała o swoim synu, a przecież pensjonariuszki tak bardzo lubią się chwalić swoimi bliskimi. Są albo zapracowani, którzy z braku czasu na opiekę, umieścili ich tutaj, albo mają dzieci i masę dodatkowych kłopotów, więc oni z własnej woli postanowili się usunąć.
Zdążyli akurat na podwieczorek, na który składał się twarożek i pieczonej jabłko. Leon bardzo lubił pieczone jabłka, ale niestety kuchnia przewidywała tylko jedno na głowę. Miał apetyt, a to przecież oznaka zdrowia, - pomyślał.
Lusia dziobała widelczykiem w jabłku, starannie oddzielając miąższ od skórki. Była zamyślona i wydawało się, że jest smutna. To dziwne, bo powinna tryskać szczęściem.
- Jaka ona delikatna! – pomyślał. - Jak dobrze, że jutro będzie tu jej syn. 
- Miałabyś ochotę na jeszcze jeden mały spacerek, Lusiu?
- Och nie! Muszę się przygotować! Przeprać moją wizytową bluzeczkę i takie inne szmatki! Jutro muszę być piękna!
- Zawsze jesteś piękna, Lusiu. - stwierdził zalotnie.
- Chyba nie zejdę na kolację. Zobaczymy się na śniadaniu!
Jeszcze przez chwilkę grzebała w swoim jabłku, a potem otarłszy usta serwetką, ukłoniła się obecnym przy stoliku i odeszła drepcząc w kierunku pokoi dla pensjonariuszy.
Leon został sam. Kuchenne zabrały brudne talerze, strzepnęły obrus i poustawiały krzesła, w tylko im znany układ. Nie zwracały uwagi na Leona. Czuł się samotny tym bardziej im bardziej pogrążał się w ciszy. To ona – cisza drażniła się z nim unikając odpowiedzi na jego pytania. Trwała przy nim wiernie od siedmiu lat, od kiedy zmarła jego żona. Tylko, kiedy był z Lusią, chowała się w kąt i czekała, wiedział, że czekała tam na niego. Za oknem zapanowała głęboka noc.
W końcu i on podniósł się z krzesełka i podreptał w cień korytarza. On też, w solidarności z Lusią, nie pojawił się na kolacji. Nie czuł się głodny fizycznie, raczej głodny bliskości z kimkolwiek. Nie miał szans na poprawę. Był sam, przeraźliwie sam. Nikogo, kto mógłby go odwiedzić. Wszyscy bliscy po prostu umarli, został tylko on,  jak czubek na choince opadłej z igliwia.
Tej nocy spał niespokojnie. Ciągle budził się z myślą, że jutro, tu pojawi się ktoś z zewnątrz, ktoś bliski Lusi. Chciałby być zaproszony do niej, choć na jedną filiżankę herbaty. Lubił jej towarzystwo i gdyby mógł, gdyby się odważył, prosiłby ja o rękę. Może to nawet zrobi, kto wie?
Na śniadaniu Lusia świeżutka jak szczypiorek, trajkotała mu do ucha, jak to będzie cudownie, kiedy synek, po tak długim oczekiwaniu, otworzy drzwi pokoiku z bukietem czerwonych róż i powie:
- Mama, kochana, to dla Ciebie moje serce!- powiedziała drepcząc do swojego pokoju. Leon pomyślał, że nie idzie radośnie, nie uskrzydla jej ta wizyta. Nadal była smutna.
Aż do podwieczorka, Leon nie widział Lusi. Do pokoju jadalnego przyszedł jako pierwszy. Patrzył jak kolejno zajmują miejsca Bożenka o kulach, siwy jak księżyc w pełni Antoni, Marianna tak otyła, że każdy krok powodował falowanie jej pośladków połączonych w dziwny sposób z brzuchem, aż wreszcie Lusia drobnymi kroczkami dosiadła się do jego stolika.
- No i jak? – zapytał.
- Cudownie, tak jak sobie wymarzyłam. Mam wielki bukiet róż. Chyba muszę je wystawić na korytarz, bo tak intensywnie pachną. Albert był kochany, czuły…
-Albert? Mówiłaś, że Ludwik…
- Och, tak, oczywiście Albert, to jego pierwsze imię. Ludwik po ojcu… był taki czuły! Przytulił mnie! Wyobrażasz sobie? Przytulił! – Lusia skuliła się tak jakby była przez kogoś tulona. Jej oczy zamgliły się, a usta złożyły się do pocałunku.
- Mam do Ciebie prośbę, bo jestem już bardzo zmęczona: - pójdź do kucharek i poproś je, aby nie sypały tyle cukru do herbaty, bo jest wtedy obrzydliwa. Dobrze?
- A jak myślisz, odmówię? Już lecę – powiedział, choć jego lot przypominał kroczenie czapli.
Po załatwieniu problemu, postanowił choć na moment zerknąć na te cudowne róże.  
Leon ruszył do pokoju 113. Uchylił drzwi, zobaczył mały korytarzyk, potem coś w rodzaju saloniku. Stanął na jego środku i szukał wzrokiem tych róż, pachnących, czerwonych… i nie znalazł. Pościelone łóżko, miało wygnieciony dołek. Musiała siedzieć długo. Obok leżała pomięta chusteczka do nosa. W tym pokoiku, jednym z szesnastu nic się nie stało.

Na nocnym stoliczku stała ślubna fotografia.  Wysoki blondyn, obejmował młodziutką Lusię w białej długiej sukni, w ręku trzymała bukiet chyba czerwonych róż, czego nie oddawała czarno-biała fotografia.