Miałem dwanaście lat.
- Jureczku - mówili – nie bój
się! To obóz harcerski dla wybranych, najfajniejszych chłopców! Poczujesz co to
znaczy być w lesie. Nie na spacerze, albo grzybobraniu, ale noc w lesie. To
jest coś! Słyszysz jak chrząszcze wyruszają na polowanie, drzewa mówią do
siebie, opisując dzień! Zobaczysz, usłyszysz! No to jak? Jedziesz na obóz?
Czułem ciarki na plecach, ale ile
można wytrzymać pod fartuchem mamy! Przecież jestem odważnym chłopakiem!
Dojechaliśmy na miejsce przed
południem. No i zaczęło się! Oboźny zaczął wydawać polecenia. Obóz miał stanąć
do zmierzchu. O zmierzchu obóz stał. Namioty, łóżka polowe, stoły, ławy i
kuchnia polowa dzięki wsparciu jakiejś jednostki wojskowej. Wszystko było!
Nawet ogrodzenia z pali wbitych w ziemię. Czuliśmy się u siebie. Na chwilę las
przestał istnieć. Był obóz, zamknięte,
nasze miejsce w lesie. Las jakby czekał na noc. Wtedy odzyskiwał władzę. Kiedy
leżałeś na leżance, okryty szarym kocem, który okrywał wiele ciał, wsłuchiwałeś
się w ciszę. Inną ciszę niż tę w domu. Długo leżałem, nasłuchując czegoś
szczególnego, ale nic się nie przydarzyło. W końcu w ułamku sekundy zasnąłem.
Śniadanie nawet było lepsze niż w
domu. Smakował wielki wiejski chleb z miejscowej piekarni. Masło też miało inny
smak. Ale najfajniejsze było to, że pod nogami miałeś igliwie i jego zapach. Jajka
miały wielkie pomarańczowe żółtka, a biały ser smakował jak niebo w gębie.
Skórka chleba chrupała, wszyscy byliśmy zadowoleni. Słońce witało nas przyjaźnie.
Czuliśmy to. Naprawdę!
Pomyślałem, że wuj Franek miał
rację! Co to dla mnie jakiś obóz harcerski! Dam radę! Może trochę było mi żal
tego:
- Jureczku, chodź na śniadanko,
wstawaj syneczku, już późno!
Nie, to już zamknięty rozdział.
Jestem harcerzem, a oni mają tylko siebie do towarzystwa. Tak!
Podobno każdy mężczyzna ma taki
moment w życiu, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że już wystarczy, Mama owszem
ale okazjonalnie! Muszę sam za siebie odpowiadać.
Codzienna obozowość właśnie
rozwijała swoją działalność tak jak to bywa na każdym obozie harcerskim. Noce
były najfajniejsze. Przewietrzone namioty nadal pachniały żywicą, brzuchy były
pełne nieprzetworzonego specjalnie pożywienia: gulasz, grochówka, tłuczone
ziemniaki, bez specjalnej frymuśności naszych domowych obiadów. Ale najlepszy
był chleb. On zastępował wszystko czego się chciało. Biegaliśmy z tymi wielkimi
kromami po obozie, a jeśli komuś upadła na ziemię, to wystarczyło ją otrzepać i
wio! Smakowała jeszcze lepiej!
Jak to bywa w harcerskiej braci, trzeba było
mieć zdobyte różne sprawności.
Wychowawca zaproponował, aby
zdobyć sprawność orientacji w terenie. Paru kolegów wolało jednak zdobyć inne,
ale dla mnie oczywiście im trudniejsza tym lepsza! Muszę sam odnaleźć drogę do
obozu. Znaki na drodze będą narysowane patykiem. W prawo albo w lewo albo
prosto. Będą strzałki.
Zgłosiłem się jako pierwszy.
Delikwenta z zawiązanymi oczami woziło się trochę jeepem po lesie a następnie
wypuszczało się w leśnych ostępach.
Przyznam, że miałem lekkiego
cykora, ale trudno idę.
Rzeczywiście wożono mnie jakieś piętnaście
minut. Być może „w kółko”, ale kto ich tam wie!
Z początku starałem się zapamiętać – w lewo, prosto, w prawo… ale się
pogubiłem i w końcu odpuściłem. Samochód zatrzymał się. Rozwiązali mi przepaskę
i kazali wysiąść.
Las jak las. Jakieś ścieżynki,
jałowce, sosny… i co?
Pojechali. Siadłem pod pniem i
kombinuję. Zaraz, północ w obozie była tam. Drzewo ma mech. Ale co z tego? Czy
ten mech jest przed obozem, czy za nim? To mi nic nie da. Postawiłem na swój
nos. Ścieżynką szedłem przed siebie. W końcu gdzieś wyjdę. Może usłyszę
jednostajny szum drogi do Ełku? Wtedy już będę wiedział, gdzie jestem.
Cisza zalewała mi uszy. Nic tylko
szum sosen i jakieś pojedyncze ptasie piski. Nie miałem wyjścia. Szedłem wprost
przed siebie. Nagle zrobiło się ciemno. Znalazłem pierwszą strzałkę: w lewo!
Chmura chyba uwzięła się na mój las. Stanęła
nad nim i szykuje się na prysznic. No tak! Leje, wielkimi kroplami. Wali gdzie
się da! Po wszystkim, po mnie też! Siadłem więc pod wykrotem otuliłem się
plecakiem i czekam! Przestało!
Poszedłem dalej, aż do
skrzyżowania.. na którym być może była strzałka, ale deszcz rozmył ją zupełnie!
Badałem każde ułożenie igieł, ale
wychodziło mi, że albo w prawo, albo prosto. Niewielka różnica!
Postanowiłem iść gdzie mnie oczy
poniosą. Ścieżka coraz bardziej zarastała, aż wreszcie zanikła. Zobaczyłem
prześwit między drzewami, i postanowiłem się tam skierować. Fakt. Polana.
Piękna. Na środku czarne jeziorko, zapach nieznanego, czarownego lasu. Na
gałązce ważka. Mieni się tęczowo, odpoczywa. Wyciągnąłem dłoń. Podleciała.
Usiadła na dłoni i kiwała niebiesko-czarnym odwłokiem. Spokojnie. Jakby trafiła
na lotnisko dla helikopterów. Patrzyłem na nią onieśmielony. Czułem nawet jej
wagę. Była spora jak na ważkę. Potem odleciała i usiadła na pobliskim liściu
dębu. Podszedłem, a ona odleciała troszkę dalej… Pomyślałem, że ona może mnie być
drogowskazem. Zawierzyłem jej.
Kawałek po kawałku, odcinaliśmy
trasę do obozu. W końcu zobaczyłem wschodnią flankę ogrodzenia obozowego. Już
byłem u siebie. Wiedziałem, że mam tę sprawność choćby nie wiem co!
- Oj Jurek! Ale baliśmy się o
ciebie! Ten deszcz zepsuł nam plany! Ale
dałeś radę!
- A jaki to problem! Spokojnie,
dałem radę i należy mi si e odznaka! Prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz