środa, 3 stycznia 2018

ODWIEDZINY - opowiadanko




ODWIEDZINY













słowo: oczekiwanie


- Popatrz Leonie, wydawało się, że jest ciepły i cichy dzień, kiedy byliśmy wewnątrz. A tu wiatr. Może nie tak zimny, jak taki… dokuczliwy… wiesz taki co się wszędzie wkręci. – powiedziała, otrząsając się, aby te zabłąkane w kurtce kawałki wiatru wypadły na zewnątrz.
- Dobrze, że wzięłaś ten szal, Lusiu. A spacerować musimy codziennie. – Leon powtarzał tę zasadę codziennie, czasem w innej odmianie, np.- Nie ma złej pogody, jest tylko zły ubiór, trzeba się dotleniać!
- Wiem, wiem, choć niezbyt to lubię. Ale kolana to lubią. Od siedzenia sztywnieją, jak mówi nasza Klaudyna.
- Jej łatwo, bo ma koło czterdziestki a my dwa razy tyle.
- Ja się nie czuję na tyle, chyba, że ty!- stwierdziła Lusia i schowała brodę w owinięty na szyi szal.
- No fakt, nie wyglądasz, tylko, że ja wiem ile masz lat i wcale mnie to nie obchodzi! To tylko czas. Coś niewiadomego. Ty jesteś wiadoma i znam cię od tylu lat!
- Oj tam! raptem jesteśmy w tej przystani dla ludzkich wraków dopiero od pięciu lat, Leonie. Chyba tobie czas się dłuży!
Przez dwie alejki, pięć dużych drzew, jedną ławkę i dwa kopce zeschłych jesiennych liści, szli obok siebie. Szli to za dużo. Tak sobie dreptali ostrożnie, bo w ich wieku upadek może skończyć się źle.
Leon patrzył na swoje pojawiające się w zasięgu wzroku czubki wypastowanych butów. Krągłe noski wyglądały jak kasztany. Pasowały do tego małego parku przy Domu Szczęśliwego Pobytu - DSP. Amerykanie tak lubię wszystko ujmować w skróty. Okazuje się, że prawie wszystko można skondensować do skrótu. Nawet jedna z jego chorób – zwyrodnienie plamki żółtej – lepiej brzmi jako AMD czyli Age Macular Degeneration. Medycy prześcigają się w nazewnictwie skrótowym…
Większość pensjonariuszy DSP to wdowy. Tych jest więcej niż wdowców. Wniosek – mężczyźni żyją krócej!  A to przecież kobiety ponoszą większy wysiłek w zachowanie gatunku, pracy na dwie zmiany, miesiączkowaniu i tym podobne.
Leon tak sobie truchtał, obok truchtała Lusia, która w pewnym momencie chrząknęła znacząco.
- Jutro po śniadaniu odwiedzi mnie mój syn! To chciałam ci powiedzieć, ale chyba nie jesteś zainteresowany rozmową ze mną!
-Ależ jestem, przepraszam, tylko trochę się zamyśliłem! To fantastyczne! Cieszę się, bo chyba nie widziałaś go ze cztery lata!
- Trzy, słoneczko. Trzy lata. Był daleko, gdzieś w Azji Południowej. Jest kapitanem liniowca i pływa po morzach i oceanach. Zawsze o tym marzył.
- A co z jego rodziną?
- On nie ma rodziny. Świat jest jego domem… no i ja! Matkę się ma jedną i jedyną. Bardzo mnie kocha. Codziennie patrzę na jego fotografię, jest taki przystojny w tym kapitańskim mundurze!
- Ale masz z nim rzadki kontakt. Nie wiedziałem, że masz syna. Jak ma na imię?
- Al…  Ludwik.
- I jutro będzie u ciebie! To wspaniałe! Cieszę się. Opowiesz mi wszystko jak sobie pojedzie, tak?
- A komu miałabym to opowiedzieć jak nie tobie!- Lusia zamyśliła się, uśmiechając się w jakiś dziwny przekorny sposób.
Resztę drogi do ciężkich drzwi wejściowych, odbyli w ciszy. On pewnie był zdziwiony że przez lata Lusia nic nie wspomniała o swoim synu, a przecież pensjonariuszki tak bardzo lubią się chwalić swoimi bliskimi. Są albo zapracowani, którzy z braku czasu na opiekę, umieścili ich tutaj, albo mają dzieci i masę dodatkowych kłopotów, więc oni z własnej woli postanowili się usunąć.
Zdążyli akurat na podwieczorek, na który składał się twarożek i pieczonej jabłko. Leon bardzo lubił pieczone jabłka, ale niestety kuchnia przewidywała tylko jedno na głowę. Miał apetyt, a to przecież oznaka zdrowia, - pomyślał.
Lusia dziobała widelczykiem w jabłku, starannie oddzielając miąższ od skórki. Była zamyślona i wydawało się, że jest smutna. To dziwne, bo powinna tryskać szczęściem.
- Jaka ona delikatna! – pomyślał. - Jak dobrze, że jutro będzie tu jej syn. 
- Miałabyś ochotę na jeszcze jeden mały spacerek, Lusiu?
- Och nie! Muszę się przygotować! Przeprać moją wizytową bluzeczkę i takie inne szmatki! Jutro muszę być piękna!
- Zawsze jesteś piękna, Lusiu. - stwierdził zalotnie.
- Chyba nie zejdę na kolację. Zobaczymy się na śniadaniu!
Jeszcze przez chwilkę grzebała w swoim jabłku, a potem otarłszy usta serwetką, ukłoniła się obecnym przy stoliku i odeszła drepcząc w kierunku pokoi dla pensjonariuszy.
Leon został sam. Kuchenne zabrały brudne talerze, strzepnęły obrus i poustawiały krzesła, w tylko im znany układ. Nie zwracały uwagi na Leona. Czuł się samotny tym bardziej im bardziej pogrążał się w ciszy. To ona – cisza drażniła się z nim unikając odpowiedzi na jego pytania. Trwała przy nim wiernie od siedmiu lat, od kiedy zmarła jego żona. Tylko, kiedy był z Lusią, chowała się w kąt i czekała, wiedział, że czekała tam na niego. Za oknem zapanowała głęboka noc.
W końcu i on podniósł się z krzesełka i podreptał w cień korytarza. On też, w solidarności z Lusią, nie pojawił się na kolacji. Nie czuł się głodny fizycznie, raczej głodny bliskości z kimkolwiek. Nie miał szans na poprawę. Był sam, przeraźliwie sam. Nikogo, kto mógłby go odwiedzić. Wszyscy bliscy po prostu umarli, został tylko on,  jak czubek na choince opadłej z igliwia.
Tej nocy spał niespokojnie. Ciągle budził się z myślą, że jutro, tu pojawi się ktoś z zewnątrz, ktoś bliski Lusi. Chciałby być zaproszony do niej, choć na jedną filiżankę herbaty. Lubił jej towarzystwo i gdyby mógł, gdyby się odważył, prosiłby ja o rękę. Może to nawet zrobi, kto wie?
Na śniadaniu Lusia świeżutka jak szczypiorek, trajkotała mu do ucha, jak to będzie cudownie, kiedy synek, po tak długim oczekiwaniu, otworzy drzwi pokoiku z bukietem czerwonych róż i powie:
- Mama, kochana, to dla Ciebie moje serce!- powiedziała drepcząc do swojego pokoju. Leon pomyślał, że nie idzie radośnie, nie uskrzydla jej ta wizyta. Nadal była smutna.
Aż do podwieczorka, Leon nie widział Lusi. Do pokoju jadalnego przyszedł jako pierwszy. Patrzył jak kolejno zajmują miejsca Bożenka o kulach, siwy jak księżyc w pełni Antoni, Marianna tak otyła, że każdy krok powodował falowanie jej pośladków połączonych w dziwny sposób z brzuchem, aż wreszcie Lusia drobnymi kroczkami dosiadła się do jego stolika.
- No i jak? – zapytał.
- Cudownie, tak jak sobie wymarzyłam. Mam wielki bukiet róż. Chyba muszę je wystawić na korytarz, bo tak intensywnie pachną. Albert był kochany, czuły…
-Albert? Mówiłaś, że Ludwik…
- Och, tak, oczywiście Albert, to jego pierwsze imię. Ludwik po ojcu… był taki czuły! Przytulił mnie! Wyobrażasz sobie? Przytulił! – Lusia skuliła się tak jakby była przez kogoś tulona. Jej oczy zamgliły się, a usta złożyły się do pocałunku.
- Mam do Ciebie prośbę, bo jestem już bardzo zmęczona: - pójdź do kucharek i poproś je, aby nie sypały tyle cukru do herbaty, bo jest wtedy obrzydliwa. Dobrze?
- A jak myślisz, odmówię? Już lecę – powiedział, choć jego lot przypominał kroczenie czapli.
Po załatwieniu problemu, postanowił choć na moment zerknąć na te cudowne róże.  
Leon ruszył do pokoju 113. Uchylił drzwi, zobaczył mały korytarzyk, potem coś w rodzaju saloniku. Stanął na jego środku i szukał wzrokiem tych róż, pachnących, czerwonych… i nie znalazł. Pościelone łóżko, miało wygnieciony dołek. Musiała siedzieć długo. Obok leżała pomięta chusteczka do nosa. W tym pokoiku, jednym z szesnastu nic się nie stało.

Na nocnym stoliczku stała ślubna fotografia.  Wysoki blondyn, obejmował młodziutką Lusię w białej długiej sukni, w ręku trzymała bukiet chyba czerwonych róż, czego nie oddawała czarno-biała fotografia.