sobota, 30 kwietnia 2016

ZBĘDNA RZECZ - nowe opowiadanko

MARTA HANNA PRECHT
Słowo: piekło

ZBĘDNA RZECZ

Leżę na betonowym schodku, jednym z kilku prowadzących do drzwi domu. Czuję burczenie w brzuchu, ale to chyba był już wieczór i zbliżała się pora mojego karmienia. 

Kiedyś dostawałem raz dziennie jedną miskę, za to pełną jedzenia. Pewnie, że wolałbym dostawać takie dwie, na przykład jedną dodatkową rano, ale wtedy panował straszny rozgardiasz. Wszyscy pędzili gdzieś poza dom. Nikt nawet na mnie nie spojrzał mimo, że machałem zawzięcie ogonem i patrzyłem przymilnie temu kto akurat pojawił się w drzwiach domu.
Czasem wpuszczano mnie do środka. Oprócz wieczornej miski dostawałem resztki z talerzy. To było święto!
Mała Betty ukradkiem dawała mi suche ciasteczko, które pięknie chrupało w zębach. Wprawdzie nie czułem jego smaku ale przypominało chrupanie kości, co było dla mnie jako dla psa wspaniałym dźwiękiem.
 Mała Betty była zbyt mała, aby być moją przyjaciółką. Jej zabawy trochę mnie męczyły, zwłaszcza kiedy wtykała mi palce w uszy, albo próbowała na mnie jeździć jak na kucyku.
Prawdziwym przyjacielem był jej jedenastoletni brat Frank, który czasami zabierał mnie na spacery. Jestem dużym psem. Mówiono o mnie, że jestem psem wielorasowym i na dobrą sprawę nie wiedziałem, co o tym myśleć. Czy to znaczy tyle, że bardziej cenny? W końcu uwierzyłem, że chyba tak jest i wyżej i dumniej  nosiłem ogon, powiewając piękną rudą kitą.
Pan domu traktował mnie oschle. Zawsze maszerował wyprostowany wychodząc z domu, a w furtce odwracał się i krzyczał do mnie:
- Barry, pilnuj domu!
Tak. Pilnowałem jak umiałem najlepiej. Gdy ktoś się zbliżał do furtki, ujadałem jak najęty, szczerząc zęby jeżąc sierść na grzbiecie. Wcale nie byłem zły na innych. Po prostu spełniałem swój obowiązek. Nie miałem ochoty aby ktoś się pętał po moim terenie.
Od pewnego czasu, coraz częściej zostawałem w domu sam, na dwa dni. Nawet wieczorem nie dostawałem swojej miski, brakowało mi czasem wody, a dom był pusty. Ale potem wszystko wróciło do normy. Znowu jak dawniej Pani odwoziła dzieci do jakiś innych miejsc, Pan krzyczał - Pilnuj domu! Wieczorem oboje siadali na małym ganku pijąc jakiś napój. Leżałem obok nich i wpatrywałem się w ich twarze.
- Popatrz Ben jak on na ciebie patrzy! Jakbyś był jego bogiem!
- Boga nie ma. Mogę być jedynie jego panem i on to wie!
- I co z nim zrobimy? Zabierzemy go ze sobą do Maine?
- To kawał drogi! – odpowiedział. Coś wymyślimy.
- Ale dzieci go lubią…
- Trudno, muszą się przyzwyczajać do trudów życia! Kupimy im szczeniaka na miejscu.
- No ale co z nim zrobimy? – dopytywała.
- Poproszę tę psiarę, która mieszka za rogiem. Niech go sobie zabierze.
- No chyba że tak… odpowiedziała z ociąganiem.
Nie wiedziałem o czym mówią, ale wyczułem coś niepokojącego, złego, coś, co dotyczyło mnie, ale w tym niekorzystnym dla mnie układzie.
- Jakie on ma piękne orzechowe oczy! – westchnęła.
O! Właśnie tego chciałem słuchać. Tego miękkiego, ciepłego brzmienia głosu. To przypomniało mi, kiedy byłem mały. Wszyscy tak do mnie mówili. Tak cieniutko, przymilnie i słodko. Spałem nawet na kocyku na ich kanapie. Kiedy dorosłem, już rzadko słyszałem takie miękkie słowa, a potem już mieszkałem na podwórku, przed domem.
Mieszkałem w budzie, skleconej byle jak, bo to miało być schronienie tymczasowe. Pan powiedział, że zrobi mi prawdziwą, ciepłą budę dla psa. Czasem coś majsterkował w otwartym garażu, ale to chyba nie była buda.
Kiedy pojawiła się Mała Betty, Pan był prawie nieobecny. Już nigdy nie pracował w garażu, a tak lubiłem leżeć na jego chłodnym betonie i patrzeć co robi.
Czasem stróżowałem przy Małej, leżąc obok jej wózka, kiedy Pani wystawiała ją do ogródka. Ogródek to za dużo powiedziane. Trochę zeschłej trawy na środku, a ta zieleńsza rosła przy płocie od jego południowej strony dając  trochę ochłody w upalne dni.
Któregoś dnia… to było chyba niedawno, wszyscy zaczęli wynosić z domu jakieś pudła i ładować je do pick-up’a. Biegałem dookoła radośnie, bo podobał mi się ten ruch na podwórku. Machałem ogonem, przysiadałem na przednich łapach, zapraszając ich do zabawy. Byli bardzo zajęci. Nikt nie skorzystał z mojego zaproszenia. Pani nalała mi do dużej miski wody, a do drugiej dużej wsypała suchą karmę i postawiła obie pod dachem  ganku. Nawet dodała jakiś stary koc pod drzwiami.
Potem zamknęła drzwi i zawołała;
- No to już wszystko!
- A Barry?! -  krzyknęła Mała Betty.
- Barry zostanie tutaj kochanie. Nie może z nami jechać. To jest za daleko! Córeńko, nie wychodź z samochodu!
Mała Betty jednak nie posłuchała. Wybiegła, pędząc w moim kierunku, krzyczała:
- O nie!! Nie pozwolę go zostawić! Mamo ja chcę być z nim.
- Kupimy ci nowego ślicznego pieska na miejscu. Obiecuję!
Mała tuliła się do mnie szlochając. Jej łzy moczyły mi pysk, a ja czułem się jakoś dziwnie. Nigdy nie przeżywałem takiej emocji w tej rodzinie. Nie wiedząc
co robić siedziałem sztywno, jakbym połknął za dużą kość.
Betty płakała, pani delikatnie szarpała jej rękę, ciągnąc w stronę samochodu.
- Zobaczysz, ktoś się nim zajmie. Będzie miał nowy dom. Tak jak my. Pewnie będzie zadowolony. No, chodź już, Tata czeka!
Dziewczynka z rozmazaną buzią dała się w końcu przekonać i podreptała w stronę samochodu. Odjechali.
Zapadła cisza. Byłem zmęczony i zdezorientowany, więc położyłem się na chłodnej trawie pod płotem i zasnąłem.
Obudziłem się w nocy. Dom był ciemny, nie świeciło się ani jedno okno. Ale przecież tak bywało, kiedy wszyscy spali. To normalne. Zjadłem trochę chrupek i postanowiłem pospać jeszcze chwilkę, ale już w tej mojej nieszczęsnej budzie.
Obudził mnie jakiś szmer przy furtce. Oczywiście wypadłem szczekając ostro i przepłoszyłem dwóch dziwnych ludzi, którzy chyba chcieli wejść na posesję.
Poszedłem na ganek, aby się czegoś napić. Przy okazji znów pochrupałem karmy dla psów i stwierdziłem, że to nawet miłe, mieć taki święty spokój z pełnym brzuchem.
To była pełnia lata. Było gorąco. Piłem dopóki była woda w misce. Potem już nie było nic, czym mógłbym ugasić pragnienie. Nawet nie miałem apetytu na karmę. Chciałem tylko pić, pić… za wszelką cenę. Piekło. Czułem jak wysycha mi nos i język. Chwilami albo spałem, albo traciłem świadomość Dziś jest pochmurno i nawet spadło trochę deszczu. Poczułem się trochę lepiej.

Leżę tak i leżę. Nie mam siły wstać. Nie wiem co robić. Nic nie rozumiem.

sobota, 9 kwietnia 2016

dusza komputera

Wybaczcie te nieoczekiwane akapity, które tworzy mój komputer. Widocznie też chce coś od siebie wnieść! 

BEZ BILETU

Popełniłam szesnaste opowiadanko maluśkie:


MARTA HANNA PRECHT

Słowo: niebo
BEZ BILETU


Autobus nie nadjeżdżał. Minął kwadrans, potem drugi,
a Robert cierpliwie czekał i czekał. Właściwie nie czekał. Nawet gdyby w końcu przyjechał, być może wcale do niego by nie wsiadł. Przed nim rozpościerała się porośnięta dziko łąka. Słońce właśnie zbliżało się do horyzontu powoli
i nieubłaganie.
Niebo nabierało złotego odcienia, a im bardziej na wschód stawało się szafirowe. Pomarańczowe, ciepłe światło przesączało się przez lekką wieczorną mgiełkę podświetlając źdźbła traw. Twarzom ludzi nadawało złotego odcień skóry
i eteryczne piękno.
Takie chwile wcale nie są rzadkim zjawiskiem.
Rzadko natomiast zdarza się aby stojący, czekający ludzie
na przystanku zwracali na nie uwagę.
Ruda dziewczyna wpatrzona w ekranik smartfona widziała coś urzekającego w telefonie. Kobieta w średnim wieku ciągle zerkała na czubki swoich butów. Były chyba nowe
i wymarzone, bo ciągle oglądała je z czułością w oczach.
Facet o wyglądzie mechanika samochodowego dłubał
w swoich brudnych paznokciach usiłując czasami wygryźć jakąś zadrę. Kilka osób stało cierpliwie, patrząc pod nogi. Mając tyle wolnego czasu, za sprawą autobusu, nie potrafili oderwać się od siebie samych i przedmiotów ze sobą związanych.
Nagle jakieś ożywienie poruszyło stojących ludzi.
Każdy zerkał w lewo, aby na własne oczy zobaczyć kształt nadjeżdżającego autobusu. Po chwili pisk hamulców oznajmił jego istnienie. Wszyscy oprócz Roberta posłusznie wsiedli do środka.
Robert nadal siedział na ławce patrząc jak powoli słońce tonie w horyzoncie. Miał wrażenie, że jeśli przerwie tę obserwację, coś straci. Coś ważnego dla niego, ale jednocześnie niematerialnego, kruchego i niezwykłego.
Autobus z ludźmi z przystanku zniknął za zakrętem.
Robert wrócił do obserwacji słońca. Kiedy już tylko sam czubek jeszcze był widoczny, zobaczył tak zwany zielony błysk, niezwykle rzadkie zjawisko towarzyszące zachodom
ale także wschodom słońca.
Zielony pas światła zapalił miejsce po słońcu. Rozzielenił niebo, choć trwał ledwie kilka sekund.
W tej samej chwili nadjechał autobus. Był zielony, nowy z błyszczącymi elementami z niklu. Kiedy drzwi z sykiem otworzyły się, Robert zauważył brak kierowcy, jednak
nie był tym zdziwiony. Razem z zielonym błyskiem jego umysł przyjmował wszystko bez zastanowienia.
Otwarte drzwi zapraszały do środka, a więc Robert poddał się i bez zastanowienia wsiadł i usiadł na pierwszym z brzegu siedzeniu. Miał wrażenie, że autobus sunie w powietrzu. Jazda była cicha i gładka.
Nagle na szybie obok niego rozbiła się czerwona kropla
i spłynęła w bok, pchana pędem powietrza.
- Jak krew. – pomyślał.
Mgła stawała się coraz gęstsza. I nagle, jak to bywa podczas lotu samolotem, wynurzyli się z mgły w oślepiające światło. Autobus przyhamował, stanął i otworzył drzwi.
Robert znalazł się w krainie ze snów. Tych dobrych, kolorowych, które ubarwiają potem cały dzień radością.
Pierwszą osobą, którą zauważył, była jego matka.
Była zbyt młoda. Zachowywała się jakoś dziwnie, nie tak jaką ją pamiętał. Podbiegła do niego lekko i powiedziała:
- Oj, jak dobrze cię zobaczyć syneczku. Postarzałeś się troszkę, a może zgubiłeś gdzieś to dziecko w sobie, które pamiętam. Jeśli tu zostaniesz, pomożemy ci się odnaleźć. Jeśli nie to trudno jesteś panem swojego ciała. I tak kiedyś trafisz znowu pod moją opiekę.  Popatrz ilu tu szczęśliwych ludzi!
Robert przytulił się do matki jakby był na powrót dzieckiem. Nie pachniała tak jak dawniej, ale ładniej z jakąś świeżością kwiatów po deszczu. Oczy też miała bardziej błękitne.
- No tak. Przecież oczy koloru nieba zarezerwowane są dla kobiet. Mężczyźni powinni mieć oczy  koloru morza, a to po to, aby na horyzoncie, kiedy niebo styka się z morzem, w tym miejscu łączy się smutek z tęsknotą, a razem mogą tworzyć miłość…  – pomyślał.
- Pięknie pomyślane, synku – szepnęła matka.
Prowadziła go za rękę, jak małego chłopca.
- A wiesz kochanie, zaraz powinien pojawić się tata. Poszedł gdzieś z przyjaciółmi, i chyba jeszcze nie poczuł twojej obecności. On się czasem zatraca… jak dawniej. Zaraz, dlaczego powiedziałam „dawniej”? Co to znaczy?
- Mamo, trudno mi to tutaj wytłumaczyć. Bo chyba sam nie wiem co znaczy „dawniej”. To chyba dotyczy czasu… jego upływu, ale nie zastanawiajmy się! Jesteśmy tu, teraz
i to chyba jest najpiękniejsze.
Przez mostek nad strumykiem przechodziła grupka ludzi. Trzymali się razem i ze zdziwieniem obserwowali otoczenie. Robert widział ich od tyłu, ale miał wrażenie,  że jest w nich coś znajomego.
- Autobus! Tak! To ta ruda z przystanku i ten monter
i kobieta w butach… Skąd ja ich znam?
- Mamo, poczekaj, nie odchodź.
Podbiegł do nich zostawiając na chwilę matkę.
Pierwsza zobaczyła go ruda dziewczyna.
- Widziałam cię, chyba na przystanku. Przecież nie wsiadłeś
z nami. Gapiłeś się w słońce, zgadza się?
- Taaak. – powiedział z ociąganiem Robert, bo właśnie
w tej chwili jakby na chwilę wróciła mu pamięć. – To było dawniej… hmmm… dawniej. To znaczy dawniej?
- No chyba tak, ale niczego nie jestem pewna.
- Gdzie masz telefon?
- Jaki telefon, co to telefon? Jakaś rzecz? Niepotrzebna rzecz?
- Nie wiem. Ja też już nic nie wiem. A dlaczego tamta pani jest bez butów?
- Nie mam zielonego pojęcia, ale coś mi mówi,
że za bardzo była do nich przywiązana, a teraz już jej
nie odciągają od rzeczywistości, tak myślę.
- Co myślisz? – spytał mechanik. – Bo ja nic nie rozumiem
i nie myślę, … chyba. – Może ty rozumiesz,
co się stało? – spytał zwracając się do Roberta.
- Ja też niewiele rozumiem. Widzicie tę kobietę, która patrzy na mnie z miłością w oczach? To moja matka, która zmarła dziesięć lat temu…
- To znaczy, że jesteśmy w niebie! – krzyknęła Ruda.
- Niebo, to jest niebo? – spytał sam siebie Robert.
Rzeczywiście, niby wszystko było podobne, ale jednak inne. Wszystko było świeże. Ani jednego uschniętego listka, przydeptanej trawy, starych zniedołężniałych postaci…
bo chyba nie ludzi.
Tak jak na Ziemi świeciło coś, co chyba grało rolę słońca.
Jego blask był miękki, złoty, wydobywał się z punktu
a nie z kuli. Chmur nie było. Właściwie tylko to różniło niebo od Ziemi.
- Mamo, czy ja też nie żyję? Przecież nie wsiadłem do tego autobusu!
- Niestety żyjesz. Tak. Niestety, bo wtedy miałabym cię znów obok. Nie rozumiem dlaczego dostąpiłeś tej łaskawości zobaczenia nieba. Zeszczuplałeś. Czy spotkało cię coś tak bardzo smutnego, że dostałeś to w nagrodę?
- Chyba tak, mamo. Byłem bardzo samotny, rozpaczliwie samotny. Nie miałem chęci do oglądania czegokolwiek.
Byłem zawieszony. Tak się czułem do chwili, kiedy zobaczyłem ten pomarańczowy blask.
- Już tak nie będzie. Trudno, wracaj. Chyba jeszcze musisz coś przeżyć, aby dopełnić swój czas. Będę czekać, będę czekać… - mówiła, krzyżując ręce na piersiach.

Jej głos cichł, ona i otoczenie coraz bardziej traciło ostrość, cichł śpiew ptaków i szmer strumyka. Światło traciło swoją intensywność.

Zapanowała chwilowa cisza, po której Robert usłyszał syk otwieranych drzwi. Wiedział, że to ten sam zielony autobus.
Ocknął się na tej samej ławce, na przystanku autobusowym. Było szaro. Ale to nie była noc, raczej początek świtu, kiedy słońce jeszcze wędruje, zbliżając się, poza horyzontem.
Robert zaczynał przypominać sobie zdarzenia, które były chyba snem, pięknym snem. Po chwili poczuł ciepło
na plecach, niebo zmieniło kolor na seledynowy,
i zażółciło dachy domów. 
Odezwały się pierwsze ptaki.
- Spałem? Co to było? – pytał siebie w myślach.
Ciszę przerwała syrena. Ptaki zamilkły. Przez drogę przemknęła karetka pogotowia, a za nią wóz policyjny. Zniknęli za zakrętem. Tym samym, za którym wczoraj zniknął zwyczajny autobus.

Robert wstał z ławki i ruszył w drogę. Nie tam, skąd przyjechał autobus, ani tam, gdzie zniknął, ale prosto przed siebie, czując pod stopami kępki traw i suchych liści. Nad głową przeleciał  mu trzmiel. Leciał bucząc wbrew wszelkim prawom aerodynamiki i był zadowolony z zagadki jaką robił fizykom. Robert też był zadowolony. Dlaczego? Nie wiedział.