wtorek, 14 marca 2017

ŚLADEM ŻYCIA słowo schody

Herbata z cytryną była jeszcze zbyt gorąca, aby ją pić. Na dworze już drugi dzień padał deszcz. Siąpił i siąpił beznadziejnie, równomiernie, mocząc wszystko do cna, jakby chciał zamienić beton w gąbkę.
Stary człowiek siedział przy kuchennym stole, patrząc przez okno. Na przybrudzonym obrusie leżała deska do krojenia, na niej kawałek bagietki w otoczeniu mnóstwa okruchów.
- Hania już by na pewno dłonią zmiatała te okruchy. Nie lubiła nieporządku. – pomyślał.
Jemu nie chciało się sprzątać. Gdyby to robił, czułby na sobie uważne spojrzenia swojej żony, a tego nie chciał. Musiałby robić wszystko tak, jak ona chciała, i wtedy musiałby się kontrolować. Odeszła, umarła i teraz ma być sam ze sobą. Miał do niej żal, że go opuściła, skazując go na samotność.
Czasem przychodziła sąsiadka, koleżanka Hani od plotek i robótek ręcznych, gderając zupełnie jak Hania, sprzątała kuchnię. Wyrzucała zepsute jedzenie, robiła mu niezbędne zakupy, a było ich bardzo mało. Mleko, bułka, płatki kukurydziane, mógł to jeść „na okrągło”. Czasem przyniosła mu miseczkę zupy i wtedy była uczta, jak za czasów Hani.
Od czasu pogrzebu, nie dotknął niczego, co do niej należało,
a minął już rok. Stawał przed jej sekretarzykiem i patrzył na kartki pocztowe i fotografie od córki, które skrzętnie zbierała całymi latami. Grażynka wyjechała do Kanady z mężem Kanadyjczykiem. Mieli dwoje dzieci, ale nigdy nie odwiedzili rodziców w Polsce. Hania popłakiwała sobie od czasu do czasu, ale starała się jakoś trzymać, nie okazując bólu.
Zawsze taka była. Poważna i zabawna, mądra i dziecinna zarazem. Była jak pogoda, a Piotr nauczył się ją rozumieć w każdym z tych wcieleń. Chyba dlatego byli ze sobą czterdzieści osiem lat.
- Panie Piotrze pomogę panu, pozbyć się tych pamiątek po Hani. Najwyższa pora! – powiedziała pewnego dnia sąsiadka. – Tylko niech pan oddzieli to, co ważne od niepotrzebnych rzeczy. Nie wolno tak długo trzymać jej w tych przedmiotach! Niech pan pozwoli jej odlecieć!
- Łatwo jej mówić!
Krążył więc w te deszczowe dni po mieszkaniu i szukał jakiegoś bodźca, impulsu, który pozwoli mu na dotknięcie tego co po niej zostało.
W szafie wisiały jej ubrania. Już po jej otwarciu poczuł jej zapach. Zamknął ją, ale po chwili otworzył i wtulił twarz w wiszące sukienki. Poczuł przyjemną woń i to był właśnie ten impuls, który wyzwolił chęć poznania jej przez przedmioty, których dotykała. W szufladce biurka znalazł jej spinki do włosów, z jednym siwym, uwięzionym, włosem. Pogładził go palcem jakby gładził jej głowę.
Od dawna miał wrażenie, że ubyło przestrzeni razem z odejściem Hani. Chodził po mieszkaniu tak, aby jej nie szturchnąć w kuchni, fizycznie czując jej obecność. Może sąsiadka ma rację, pozwalając jej odlecieć?
Cały tydzień oglądał „skarby” Hani, a każdy z nich zawierał jej maleńką cząstkę.
 - Jeszcze kilka dni i odtworzę ją z tych rzeczy… - pomyślał, ale czuł się lepiej, to co robił miało sens.
W malutkim pudełeczku, w które pakowane są pierścionki, znalazł perłę barocco – kupił ją we Włoszech, podczas ich miodowego miesiąca. Niekształtną, a przez to inną od tych lubianych pereł, których  blasku można się spodziewać, a w tej światło odbija się inaczej. Perła ogrzana jego dłońmi ożyła.
Ożyły wspomnienia, bliskość, czułość, miłość.
Jakby na zamówienie, z przegródki na listy, wystawała fotografia z ich podróży poślubnej do Rzymu.
Ich dwoje, siedzących na słynnych Schodach Hiszpańskich, zrobione o świcie.
- Dlaczego wszyscy turyści, jak stadne barany, będąc w Rzymie muszą koniecznie usadzić się na Hiszpańskich schodach? – zapytał Piotr, patrząc na kolorowy tłum. Gdzieniegdzie widać było skrawki schodów między siedzącymi ludźmi.
Hania nie odpowiedziała. Pewnie myślała tak samo, ale przecież oni także siedzieli na tych schodach i patrzyli jak w dole połyskuje woda w fontannie. Łódeczka… rzeczywiście była. Teraz z marmuru a kiedyś w czasie powodzi, zwykłą drewnianą łódkę osadziła na tym miejscu powódź. Piękna nazwa: Barcaccia,  czyli właśnie łódeczka. Tyle wyczytała z przewodnika. Odgarnęła włosy z czoła. W tej sukience w kwiatki wyglądała prześlicznie.
- Wiesz… przyjdźmy tu o świcie. Nie będzie tylu ludzi, będzie chłodniej.
Tak, właśnie tak zrobili. To było ich miejsce. Chyba wszyscy ludzie na świecie mają takie swoje miejsca. Niektórzy ciągle w nich są, a inni o nich marzą.
Poprosili sprzątacza, aby zrobił im zdjęcie. Objęci i uśmiechnięci. Skondensowane szczęście, aureola miłości, i czegoś na co brakuje słów.
- Przecież nie muszę marzyć – pomyślał. – Mogę tam być. Sam, i nie sam. Przeżyć to jeszcze raz. To będzie wspaniałe zakończenie, a potem już „normalne”, zwykłe życie wdowca.
W biurze podróży kupił weekendową wycieczkę do Rzymu.
Było lato. Ubrał się podobnie jak wtedy, choć już nie w to samo. Starość jest paskudna i z całą pewnością gruba!
Już na Fiumicino poczuł się tak, jakby Hania szła za nim. Nie oglądał się za siebie, bo nie chciał zniszczyć to wrażenie.
Malutki hotelik, malutki pokoik i noc. Rzymska noc. Okno wychodziło tak jak wtedy na ciasną uliczkę, pełną stolików, turystów i restauracyjek. Pachniało pizzą, pomidorami i winem. Gwar aż do późnych godzin nocnych. Nareszcie trochę chłodu i głodu. Chłód był pożądany, głód nie. Tak łatwo go zaspokoić w Rzymie. Piotr zjadł kolację, napił się wina z okolicznych winnic i leżąc już w łóżku myślał o poranku, kiedy wstanie i pójdzie do Hiszpańskich Schodów. Siądzie w tym samym miejscu i poczuje ją obok.
Kiedy zadzwonił telefon, że już pora wstawać, tak jak wtedy, wziął prysznic i wyszedł. Rzym jeszcze spał, poza kilkoma niedobitkami, którzy też pewnie wkrótce padną.
Poranek jest błękitny. Błękitna jest łódeczka, z której dziobu płyną dwa błękitne strumienie wody. Turystów jeszcze nie ma. Słychać chlupot wody i czasem klakson samochodu. Tak jak wtedy sprzątacz zamiata okolice fontanny. Robi to codziennie, od lat. Może to syn sprzątacza, który wtedy zrobił im zdjęcie?
Piotr usiadł w tym samym miejscu. Nie czuł niczego szczególnego. Patrzył jak miotła rytmicznie szura po bruku. Zamknął oczy, aby pod powiekami poczuć tamtą chwilę. Nic się nie pojawiło.
Kiedy rozczarowany otworzył oczy, zobaczył ją.
Stała obok fontanny. Odgarnęła, tak jak wtedy, włosy z czoła. W tej samej sukience, tak samo młoda i piękna pomachała mu dłonią. Może nie pomachała, ale jakby kiwnęła na niego…
Tak, zapraszała go do siebie.
Piotr zerwał się na równe nogi. Zbyt szybko. Poczuł lekki zawrót głowy, ale wiedział, że musi zbiec ze schodów jak najszybciej, żeby jej nie stracić.
Wtedy nogi odmówiły współpracy, w klatce piersiowej odezwał się ból, jak rekin wpił się w jego serce i już nie puścił.

Sprzątacz rzucił miotłę i zaczął biec w jego kierunku. Piotr toczył się po schodach w dół, ale już nie czuł niczego. Tylko uśmiech zastygł mu na twarzy.

wtorek, 7 marca 2017

ZŁOTE GODY

Leon odszedł od okna. Za nim nic ciekawego się nie działo. Oparty na kuli, kuśtykał w stronę kuchni. Z  sypialni słychać było miarowe sapanie. To Grażyna, jego odwieczna żona, postanowiła odzyskać dawną, wątpliwą doskonałość formy. Na rozłożonej macie do yogi, właśnie była w pozycji psa z głową w dół.
- Żeby szlag nie trafił pani! – dowcipkował zaczepnie Leon. – Bo ciśnienie ci skoczy, wylew i po krzyku! – kontynuował.
- Martw się o siebie! Bo prędzej ciebie szlag trafi! Ja płakać nie będę!
Kiedyś przed wieloma laty, Leon nagle zapragnął jeszcze raz w życiu doświadczyć gorącej miłości. Pracował z panną Anną, do której ślinili się wszyscy panowie,
od kierownika Mazurka począwszy.
To było dość ryzykowne, bowiem od tegoż to Mazurka zależał jego awans w hierarchii urzędniczej, ale pomyślał, że jak sprytnie to urządzi, no i Ania się zgodzi to diabeł z kusą nogą się nie dowie.
Ania widocznie badała swoje i kandydatów możliwości, bo zakochiwała się często i nawet nieźle na tym wychodziła. Miała swoje malutkie mieszkanko, niezły biust i trzepoczące rzęsy, które potrafiły zdziałać cuda.
Leon zaczął podchody. Zajęło mu to tydzień. Być może  właśnie wstrzelił się w lukę towarzyską u panny Ani, bo w windzie zatrzepotała rzęsami, obdarzając Leona śmiechem wybłyszczykowanych usteczek.
- Pani Aniu służe parasolem i ramieniem, bo właśnie zaczęło padać! A może pozwoli się pani podwieźć do domu? Mam trochę wolnego czasu.
- A żona nie czeka z obiadem?- spytała przewrotnie.
- Och tam zaraz żona! Poczeka.
Tym samym zostały ustalone zasady i priorytety.
Romans trwał w najlepsze, do czasu kiedy w urzędzie, ktoś życzliwy mniej niż inni, odebrał telefon od Grażyny.
- Oj, pan Leon dzisiaj pracuje z panią Anią i robią inspekcję placówki. Będzie za jakieś dwie godziny.
Grażynie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Włożyła palto i kapelusik i pognała niczym rącza klacz, do urzędu Leona. Usiadła w foteliku w recepcji i zza gazety obserwowała otoczenie. Po jakimś czasie pojawił się Leon, trzymając w talii pannę Anię. Drzwi windy właśnie się za nimi zamykały jak Grażyna zobaczyła ich pocałunek.
Od tej pory jego życie wykonało ostry zwrot. Zazwyczaj kłótliwa i zrzędliwa Grażyna stała się skąpa, złośliwa i jędzowata bardziej niż zwykle. Każdy dzień przypominał walkę dwóch jeżozwierzów. To ona by ła górą, wypominając mu zdradę i bezduszność.
Na Leona spadło jeszcze jedno nieszczęście, poza małżonką – konieczność wymiany stawu biodrowego. Nie ponosząc kosztów tej operacji musiał czekać dwa lata na jej przeprowadzenie. Wprawdzie ich oszczędności pozwalały na natychmiastowy zabieg, ale Grażyna nawet nie chciała o tym słyszeć. Chodził więc o kuli, starzejąc się w zastraszającym tempie. Klął pod nosem dzień, w którym ujrzał Grażynę po raz pierwszy, ale cóż to można wiedzieć jak będzie w przyszłości!
- Musisz cierpieć! Bo to kara boża za twoją zdradę! A może i za zdrady! Któż to wie, co jeszcze taka kreatura jak ty mogła zrobić!
- A ty taka święta byłaś? Pamiętam na wakacjach w Łebie tak kręciłaś tyłkiem do tego kaowca, że aż się inni śmiali! Skąd mogę wiedzieć, że się z nim nie przespałaś!?
Tak to mijały dni na wspomnieniach z przeszłości. Dzień za dniem, rok za rokiem, a oni jak dwa psy w osobnych, ale niedaleko usytuowanych od siebie budach, szczekali na siebie, zupełnie zatracając się we wzajemnym dokuczaniu sobie i jednoczesnym trwaniu w tym klinczu z braku możliwości rozstania się.
Jako emeryci, całe dnie przebywali ze sobą. Nie dało się uciec chyba, że po bułki, ale i tak zawsze to drugie zauważało natychmiast:
- Ileż to czasu można kupować bułki! Może gadasz z kimś bez sensu godzinę i zanudzasz innych swoimi sprawami!
Cichli tylko wtedy, gdy w telewizorze pojawiał się jej lub jego ulubiony serial. Ale nawet wtedy Grażyna skrupulatnie odnotowywała czas na jej i jego program, zarzucając mu, że przez niego nie może oglądać tego co lubi. Ponieważ pamięć ostatnio zaczęła ją zawodzić zapisywała wszystkie żale, statystyki w zeszyciku, do okładki którego przypinała długopis, aby szybko zanotować ważny fakt.
Perfekcyjność Grażyny sięgała nawet światła w łazience, czasu palenia się żarówek i zużycia wody.
- Ile można siedzieć w wannie! To wszystko kosztuje, woda, gaz i prąd!
- A odnotowałaś jak długo byłem? Może ja też zacznę notować, to ciekawe rzeczy z tego wyjdą!
Nawet wszystkie finansowe sprawy dzielili na pół, bowiem dysponowali oddzielnymi kontami. Niejednokrotnie Leon musiał oddać Grażynie sześć pięćdziesiąt, po rozliczeniu tygodniowym. Rzadziej ona oddawała jemu, bo nie przywiązywał tak wielkiej wagi do pieniędzy.
Pewnego dnia zadzwoniła do Grażyny sąsiadka Krystyna.
- Czy wy też w tym roku obchodzicie złote gody, tak jak my? Bo wiesz, trzeba pojechać do urzędu stanu cywilnego i zgłosić ten fakt. Przyjadą po was umundurowani urzędnicy Straży Miejskiej i zabiorą was ze sobą na uroczyste wręczenie dyplomu, kwiatków i szampana! My się zapisujemy. To może razem tam pojedziemy jutro?
Oczywiście Grażyna dostała skrzydeł. Razem z Krystyną pojechały załatwić formalności. Obaj mężowie siedzieli cichutko w domu, przeczuwając dramat.
Wyznaczono termin czerwcowy, aby pogoda była ładna, dla zorganizowania tej uroczystości dla czterdziestu dwóch par w gminie, które dożyły złotych godów. 
W domu Leona panowała cisza rozejmowa. Grażyna z Krystyną szukały jakiejś stosownej kreacji. Nawet garderoba Leona została przetrzepana i dostarczyła negatywnych wniosków. Kupiła mu w sieciówce granatowy garnitur.
- Przyda się na tą imprezę a nawet i na pogrzeb. Trzeba myśleć o wszystkim!
Dokupiła jeszcze buty i białą koszulę. Leon był zatem wyposażony. Sama w jakimś sklepie z używaną odzieżą kupiła sobie granatową sukienkę w białe groszki, która ostro mijała się z modą, ale przecież nie to było ważne! Cena - piętnaście złotych – wynagrodziła wątpliwości.
Właśnie zaczynał kwitnąć jaśmin przed ich drzwiami, kiedy listonosz przyniósł ozdobną kopertę z Urzędu Gminy.
- No proszę! Grażyna zatarła ręce z radości – na dwudziestego czerwca o czternastej będzie uroczyste wręczenie dyplomów! Słyszysz Leon?
- Słyszę, słyszę – cicho odpowiedział.
Tego dnia, rzeczywiście, przyjechali po nich jacyś dwaj urzędnicy, może nie w galowych mundurach, ale jakoś tak zwyczajnie i zawieźli ich do Urzędu Gminy.
W Sali Ślubów było już sporo osób. Siedzieli w krzesełkach dla świadków. Krystyna ze swoim wiecznie skwaszonym małżonkiem siedziała na pierwszych krzesłach.  Po kwadransie, jacyś dostojnicy weszli, i stanęli frontem do zgromadzonych. Za nimi weszła młoda dziewczyna z dyplomami i ułożyła je na stole. Obok w wielkiej donicy stał pęk kwiatów.
Zaczęto wyczytywać po nazwisku. Dawano dyplom, kilka słów, kwiatek i uścisk rąk.
Wreszcie wywołano Grażynę i Leona Krawczyków. Kiedy podeszli, panienka podała im dyplom a urzędnik z kwiatem w ręku uścisnął im dłonie i powiedział:
- Serdecznie gratuluję, tak długiego pożycia! To wielki sukces! Niech jeszcze ten sukces rozciągnie się na jak najwięcej lat!

Leon opuścił głowę, mruknął dziękuję i podreptał podpierając się kulą, do swojego krzesła.