poniedziałek, 15 grudnia 2014

Felieton:Magia świąt" w pełnej objętości.

Świąteczna magia

W małym miasteczku, nieliczni ludzie przemykali się w mroźny dzień, niosąc siatki z zakupami. Niektórzy wstępowali do budynku poczty, aby nadać już z pewnością spóźnione, kartki  świąteczne. Urzędnicy w granatowych fartuchach, siedzący pod portretami Bieruta i Stalina jeszcze mieli do przepracowania dwie godziny, aby potem zająć się przygotowaniami do świąt. Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie.
Przypomniał mi się tamten klimat tych dni. Wiem, to sentyment do swojej młodości, tak mówią. Chociaż nie tylko. Widzę różnice, jakie istnieją w tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz.
Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy.
Na rynek zajeżdżały furmanki. Konie parskały parą z pobielonych szronem nozdrzy. Woźnice okutani baranicą sadzali obok siebie na koźle okutane w chusty żony. To był dojeżdżający do miasteczka „supermarket” świąteczny. W koszach, w otulonych sianem konwiach, czekały na sprzedaż: wiejski chleb, śmietana i masło, jajka, cielęcina i schab, bez pozwoleń, kontroli, systemów podatkowych i kar.
Miasteczkowe gospodynie, jeszcze w jesionkach z codziennymi chustkami na głowach, kupowały to, co jak mówiły: jest lepsze niż to w sklepie „Społem”. W tych sklepach kupowało się karpie, które potem beznadziejnie pływały „w kółko” w baliach do prania lub innych większych misach. Można było palcem pogłaskać je po zimnym i śliskim grzbiecie. Sprzedaż trwała do zmierzchu. Potem jak codziennie noc brała w posiadanie miasteczko, ludzi i śpiące wrony na drzewach. Furmanki już lżejsze zawracały do swoich domów, a zmarznięte konie jakby szybciej przebierały kopytami, wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni.
Delikatnie odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami.              W oknach kuchni dłużej niż zwykle, paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym zapachu. Za oknem panowała noc i cisza.
Właściwie to Wigilia następowała gwałtownie. Jeszcze poprzedniego dnia zapachy z kuchni mieszały się z zapachem pasty do podłogi, a już następnego, koło południa nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których codziennie się nie jadło. Potem stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową, chrzanem, masłem i chlebem.
Makaronów w sklepach jeszcze nie było. Gospodynie robiły je same wałkując ciasto do prawie przeźroczystej cienkości, a potem suszyły wielkie placki na stole przykrytym ściereczkami. Potem zwijały w długie rulony i cięły cienkie kluseczki do rosołu na pierwszy dzień świąt. Wtedy już można było jeść potrawy z mięsa. W piekarniku dochodziła gęś lub indyk. To było cudowne świąteczne „wypasione” jak powiedziałabym dzisiaj, jedzenie.
Odświętny stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na dwór i patrzeć w niebo, wypatrując pierwszej gwiazdki.
- Jest! Jest! Jest gwiazdka! – wołały dzieci.
Wtedy magia osiągała swoje apogeum. Jako dziecko stawałam się kimś ważnym, do kogo podchodzą starsi, łamiemy się opłatkiem, i wszyscy po kolei życzą mi abym była grzeczna i nie chorowała.
Przyjmowałam te hołdy z powagą i radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i podniecona tym, co tam pod jej spodem widziałam. Jakieś paczuszki owinięte w pakowy szary papier i przewiązane wstążeczką.
Mieliśmy wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja, który nagradzał tylko grzeczne dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod choinka znajdą rózgę. Mnie jakoś się udawało. Prezentem mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub pończochy bawełniane w prążki. W wyjątkowych wypadkach, kiedy przyjechał ktoś bogatszy z rodziny dostawałam lalkę z celuloidu ze sztucznymi włosami i namalowanymi oczami.
Nie mogłam sobie wyobrazić, co stałoby się ze mną gdybym po rozpakowaniu paczuszki, znalazła tylko rózgę!  To byłaby wściekła rozpacz!
Co powiedziałabym koleżance, gdyby zapytała, co dostałam od Świętego Mikołaja! Tego bałam się najbardziej. Ale zazwyczaj już sam kształt pakunku zdradzał jego zawartość.
Wolno było nie spać aż do północy. Kiedy zmrożony śnieg chrupał pod butami, a wszystkie gwiazdy usadowiły sie na granatowym niebie, ta wigilijna noc stawała się magiczną, niepowtarzalną chwilą w roku.
Z sąsiednich domów słychać było kolędy. Niosły się w poświacie z okien, toczyły po białym śniegu, bo gdzieś tam, daleko w świecie urodziło się maleństwo, zbawiciel, król naszych dziecięcych duszy. Bardzo było mi go żal, że tylko pieluszką przykryty, w stajence, w drodze urodzony, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał w stajence, którą ustawiał ktoś w kościele. Miałam ochotę, aby przykryć go choćby moim szalikiem a na wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.
Kolędy już nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko w kościele zwielokrotnione załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił. Staliśmy się jednym gardłem, jedną wolą, jednym sercem.
Czułam podniosłość tej chwili, bo nazajutrz wszyscy szarzeli, znowu byli jak zwykle. W Wigilię „dostawali” skrzydeł.
Następne dni, to było jedzenie, jedzenie, gadanie, nowi goście, odwiedzanie się wzajemne i jedzenie, gadanie, jedzenie… i tak przez dwa kolejne dni.
Choinka stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę, pyszniła się anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”, błyszczała uśmiechami bombek i kusiła dzieci, które czasem kładły się pod nią by chwilkę pobyć w zaczarowanym lesie. Dzieci musiały bawić się swoją fantazją. Radio było dla nich zbyt poważne i niezrozumiałe, a nie istniały inne bodźce, które zajęłyby ich umysły. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a czasem samym z sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem.
Za oknem śnieg ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie, nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. Zatarło się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo, kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze i cytryny…
Przede wszystkim jest głośno i jazgotliwie. „Przedświęta” zaczynają się w połowie listopada. Supermarkety stroją się w choinki, Mikołaje, Coca Cola śpiewa „Jingle bells” głośno, nachalnie.
Dzieci, z wyjątkiem tych najmniejszych, już wiedzą, że Mikołaj jest w każdym Mall’u, ma sztuczna brodę, więc chyba jest z nim coś nie w porządku. Nie wiedzą, że to robotnik, pocący się w czerwonym uniformie, który za pieniądze rozdaje prezenty i że pracuje do trzeciej a potem przyjdzie jego zmiennik. Przy kasach ustawia się kosze dla biednych, aby i oni mieli coś na święta. My czujemy się lepiej tego dnia. Nasza szczodrość koi nasze sumienie… tylko ci biedni, muszą na nią czekać znowu cały rok…
Panienki przebrane w anioły chodzą po sklepie sprzedając… opłatek! Po opłatek chodziło się do kościoła. Sprzedawała je zakonnica, były jakieś bardziej święte niż ten sztuczny od sztucznego anioła. Półki uginają się pod ozdobami choinkowymi. Wszystkie wyprodukowano w Chinach. Sprzedaż, sprzedaż, zysk. Tylko to się liczy. Zysk i reklama. Reklama w sklepie, na billboardzie, w telewizji w Internecie, wszędzie, gdzie spojrzysz. Kup to! Zobacz to okazja! Świetny pod choinkę… a ta choinka to chyba dodatek do prezentu, który kupisz, a najlepiej kilka. Zamykam oczy i na moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją reklamową jest wołanie sąsiadki, że przywieźli cytryny.
Dzieci trudno odciągnąć od komputera, aby poszły z nami na spacer do supermarketu, no chyba, żeby sobie wybrać nowego IPada, albo grę pod konsolę, bo to im się należy. Przecież muszą to mieć, aby się nie śmiali w szkole.
W samochodzie duży bagażnik pomieści wszystkie pragnienia.  Radio samochodowe nadaje „Jingle bell” w jakimś innym wykonaniu. Wieczorem w telewizji będą zapowiedzi programu na wigilijny wieczór. Wspomogą nas gwiazdy estrady, śpiewające za nas kolędy. Przyjemnie jest jak wraz z dźwiękiem sztućców o talerze, przedrze się „Lulajże Jezuniu”.
W lodówkach już czekają odebrane z restauracji brzydkie półmiski z rybami, śledzie ze słoika, reszta ze sklepu. Tylko sałatkę z rukoli zrobiła osobiście Pani domu. Jeszcze tylko ktoś akurat wolny w tej chwili, bo dzieci grają w gry komputerowe, ubierze choinkę i można zaczynać święta. Z telewizora mruczy kolęda, choinka czasem sztuczna, nie pachnie, chińskie ozdoby jakoś nie pasują do słowiańszczyzny, a prezenty? Każdy wie, co dostanie, wiec tylko rozrywamy ozdobne papiery, opakowania z wielkimi kokardami, i sztucznie zachwycamy się sztucznymi prezentami pod sztuczna choinką, ze sztucznymi kolędami w tle. Świat stał się sztuczny.
Przedsiębiorcy liczą kasę, bo teraz będzie zastój, do Walentynek, a zaraz po nich znowu Wielkanoc… jakoś się przeżyje. Tylko ta reklama taka droga, gdyby nie to można by się reklamować więcej, zwłaszcza w telewizji tak, aby programy stały się przerywnikami w blokach reklamowych. Posprzątają sklep z bombek, przygotują serduszka, a potem kurczaczki i baranki. Interes się kręci.
Tylko gwiazdka na niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę gwiazdkę reklamują, śnieg albo jest albo go nie ma, bez ładu i składu – płaczą Górale, bo szlag trafił świąteczne dutki. Powycinane choinki leżą w hałdach poświątecznych, ocalałe karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego roku!
Tylko ja, szczęśliwa, mam za oknem wierzbę, czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak sikorki z karmnika biorą w dziobek ziarno słonecznika i jedzą go na przystrojonym lampkami wiązie w moim ogródku. Dlaczego szczęśliwa? Bo mam w oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi go nie odbierze.

A co będą miały w pamięci dzisiejsze dzieci?

środa, 10 grudnia 2014

"Świąteczna magia" - opublikowany w grudniowym pisemku lokalnym "Sąsiedzi"


Świąteczna magia



W małym miasteczku, w mroźny dzień, przemykali ulicą nieliczni ludzie, niosąc siatki z zakupami. Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie.
Przypomniał mi się klimat tamtych dni. Widzę różnice, jakie istnieją między tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz. Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy. 

Na rynek zajeżdżały furmanki. Konie parskały nozdrzami pobielonymi szronem.  Woźnice okutani baranicą, sadzali obok siebie okutane w chusty żony. W koszach, w otulonych sianem konwiach, czekały na sprzedaż wiejski chleb, śmietana i masło, cielęcina i schab, bez pozwoleń i kontroli. 

Miasteczkowe gospodynie, jeszcze w jesionkach, w codziennymi chustkami na głowach, kupowały to, co jak mówiły, jest lepsze od tego ze „Społem”. W tych sklepach kupowało się karpie, które beznadziejnie pływały „w kółko” w baliach do prania. Sprzedaż w Społem wyjątkowo trwała do zmierzchu. Furmanki już lżejsze zawracały do domów, a zmarznięte konie jakby szybciej przebierały kopytami wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni. Potem jak codziennie, noc brała w posiadanie miasteczko, ludzi i śpiące wrony na drzewach. Odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami. 
W oknach kuchni dłużej niż zwykle, paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym zapachu. Wigilia następowała zaskakująco szybko. Jeszcze poprzedniego dnia zapachy z kuchni mieszały się z wonią pasty do podłogi, a już następnego, koło południa nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których nie jadało się codziennie. Stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową, chrzanem, masłem i chlebem. 
Gospodynie robiły makaron, cienko wałkując ciasto. Cięły cienkie kluseczki do rosołu na pierwszy dzień świąt. W piekarniku „dochodziła” gęś lub indyk. Odświętny stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na dwór i patrzeć w niebo, aby wypatrywały pierwszej gwiazdki. Wraz z radością dzieci magia świąt osiągała swój szczyt.
Kiedy byłam mała, w momencie łamania się opłatkiem, stawałam się kimś ważnym, przyjmowałam życzenia, abym była grzeczna i nie chorowała. Odbierałam te hołdy z powagą i radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i podniecona tym, co tam pod jej spodem widziałam. Jakieś paczuszki owinięte w pakowy szary papier i przewiązane wstążeczką. 
Mieliśmy wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja, który nagradzał tylko grzeczne dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod choinka znajdą rózgę. Mnie się jakoś udawało.
Prezentem mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub pończochy bawełniane w prążki. Szary papier skrywał tajemnicę, pobudzał wyobraźnię. 

Dzieci nie spały do północy, szły z dorosłymi na pasterkę. Z sąsiednich domów słychać było kolędy. Niosły się w poświacie z okien, toczyły po białym śniegu, bo gdzieś tam, daleko, kiedyś, urodziło się maleństwo, Zbawiciel, król naszych dziecięcych dusz. Bardzo było mi go żal, że tylko pieluszką przykryty, w stajence, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał, którą ustawiał ktoś w kościele. Miałam ochotę, aby go przykryć, choćby moim szalikiem a na wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.

Kiedy zmrożony śnieg chrupał pod butami, a wszystkie gwiazdy usadowiły się na granatowym niebie, ta wigilijna noc stawała się magiczną, niepowtarzalną chwilą w roku. W kościele kolędy już nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko zwielokrotnione załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił. Byliśmy się jednym gardłem, jednym sercem. Zwyczajni sąsiedzi stawali się uduchowionymi dorosłymi. Nazajutrz wszyscy szarzeli, znowu byli tacy jak zwykle. 
W Wigilię „dostawali” skrzydeł. W domu choinka stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę, pyszniła się anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”, błyszczała uśmiechami bombek i wołała dzieci, które czasem kładły się pod nią by chwilkę pobyć w zaczarowanym lesie.

Dzieci musiały bawić się swoją fantazją. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a czasem samym z sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem. Za oknem śnieg zawsze ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie, nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. Zatarło się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo, kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze i cytryny…

Gwiazdka na niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę gwiazdkę reklamują, śnieg nie pada urokliwie, choinki umierają w hałdach poświątecznych, ocalałe karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego roku! 
Zamykam oczy i na moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją reklamową jest wołanie sąsiadki, że przywieźli cytrusy.


Tylko ja, czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak sikorki z karmnika wybierają ziarna słonecznika. Jestem szczęśliwa, bo mam w oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi go nie odbierze. A co będą miały w pamięci dzisiejsze dzieci?

wtorek, 2 grudnia 2014

Obrodziło w krótkie formy! Nowe opowiadanko "Przesyłka"

PRZESYŁKA
- Kogo tam niesie! Cholera obudził mnie. Kogo niesie!? – pytał sam siebie potargany, zaspany, starszy mężczyzna wsuwając na stopy kapcie. Szurając zszedł ze schodów i zerknął przez judasz w drzwiach.
- A, to listonosz! – stwierdził, naciskając guzik domofonu, który otwierał furtkę. Dość potężny listonosz ledwo zmieścił się ze swoją torbą w jej prześwicie. Wgramolił się na ganek trzymając w ręku gruby, niewielki list albo przesyłkę.
- No wreszcie mam coś dla pana, panie Hope. Nigdy, oprócz rachunków, nie przyniosłem panu przesyłki! To coś nowego – plótł jakby chciał nawiązać jakiś dialog.
Hope pozostawał jednak niewzruszony. Nigdy nie chciał nawiązywać z nim kontaktu. Drażnił go jego wygląd i nachalność. Niezrażony niczym listonosz, ponawiał próby w nieskończoność.
- To od kogoś z rodziny? – zapytał – bo nie wygląda na urzędową przesyłkę? – mówił, cały czas trzymając kopertę w ręku.
- Nie wiem, przecież jej nie widzę ! – odburknął Hope.
- A! oczywiście! Proszę!
Przez bąbelkową folię wyczuwał jakiś przedmiot. Twardy i podłużny.
- No i co to jest? - zapytał listonosz.
- Nie wiem, to nie pana sprawa. Dziękuję.
Speszony listonosz kilkakrotnie przytaknął, i przeprosił za wścibstwo.  Odchodząc, niemal tyłem wycofał się na ulicę.
Hope stał chwilę z kopertą w ręce, jakby nie wiedział, co dalej robić. Rzeczywiście, od lat dostawał tylko rachunki. Nigdy listu, jakiejś kartki z wakacji albo nawet ulotki reklamowej, jakby nie istniał. Podreptał w stronę otwartych drzwi.
Położył przesyłkę na stoliku w przedpokoju, i zabrał się za przygotowanie śniadania. Kuchnia niewiele odbiegała estetyką wnętrza od jej właściciela. Jakieś puszki, niedomyte blaty, otwarte opakowanie po płatkach kukurydzianych, okruchy i brud wyglądały jak śmieci. Często samotni mężczyźni, przestają koncentrować się na sprzątaniu. Nikt ich nie odwiedza,  z czasem bałagan przestaje być dla nich widoczny.
Smużka pary unosiła się z miski z płatkami. Hope podszedł do przedpokoju. Rozerwał delikatnie kopertę. Wyjął klucz. Zajrzał do środka sprawdzając, czy to już wszystko. Była pusta. Położył ją na stoliku.
Usiadł przy stole i położył przed sobą spory, staroświecki, żelazny klucz. Jedząc płatki, wpatrywał się w niego, jakby był żywym stworzeniem, a nie metalowym narzędziem do otwierania drzwi.
- Klucz jak klucz. – powiedział – Ale czyj? Co to znaczy? Do mnie? Od kogo? Co jest?!
Całe popołudnie zerkał, co chwilę na leżący na stole klucz.
- To taki do starej szuflady, albo szafy… Czy ja go zgubiłem? To mój klucz czy kogoś innego? Ale po co ktoś mi go przysłał? To jakiś szyfr? Mam pamiętać?
I właśnie, kiedy otwierał szufladę komody, aby go tam schować, skojarzył klucz z szufladą. Ze znaną kiedyś szufladą, w domu Emilly.
- Nie… to niemożliwe, nie chcę o tym myśleć!
- Nie chcesz, ale musisz, nie zapomnisz tego nigdy. Umrzesz, a twoja pamięć będzie latać koło twojego grobu, przez wieczność! Takie czyny nie ulegają zatarciu. Może w jurysdykcji, ale nie w sumieniu. Twoim sumieniu – usłyszał jakiś głos w swojej głowie. A może to był jego głos?
Siadł na krześle przy oknie i gapiąc się niewidzącymi oczami w przestrzeń, pocierał ręką czoło, jakby chciał wyczyścić tę myśl, przegnać precz pamięć faktu, odrzucić obraz kobiety i jej chorego dziecka.
Lato tamtego roku było upalne i bezlitosne. Hope wracał z pracy do domu czując cieknący po plecach pot i suchość w ustach. Spóźniał się do domu już dwie godziny. Emilly znowu zagada go wymówkami.  Był wściekły. Przegrał w pokera całą tygodniówkę. Nie miał nic na usprawiedliwienie. Od jakiegoś czasu spotykał się po pracy z trójką kumpli, którzy tak jak on grali w pokera.
Raz wygrywał drobne kwoty, raz przegrywał, ale tak dostać w dupę jak dzisiaj, nie dostał nigdy. Kto mógł przypuszczać, że z karetą nie wygra tego rozdania? Powinien wiedzieć, że jest jeszcze street i to ten ze szczurzą twarzą zgarnął jego tygodniówkę! Nie lubił go. Miał mysie oczka i usta jak szczelina a na głowie trzy włosy na krzyż. Teraz go nienawidził. Pragnął zemsty. Postanowił, że się odegra bo będzie już uważniejszy. Myszowaty dobrał tylko jedną kartę i to już było podejrzane. Powinien wiedzieć, co to znaczy.
Wstał z krzesła i wyszedł na ganek. Stał z rękami w kieszeniach i patrzył w stronę furtki, która przyniosła wraz z listonoszem to paskudne wspomnienie.
Właściwie to trochę kochał tę kobietę. Poznał ją będąc na ostrym zakręcie życiowym. Kiedy zaczął sprzedawać jej ciuchy, nie wytrzymała.  Wystawiła mu walizki przed drzwi, właśnie za jego upodobanie do hazardu. Tej nocy udawał podróżnego i spał na ławce w rogu poczekalni dworcowej. Przegonili go, więc włożył dwie walizki do skrytki i zadzwonił do kumpla, żeby go przenocował. Pracował jako robotnik budowlany, pił, bawił się w knajpie kiedy wygrywał, a kiedy przegrywał, wpadał w ciąg i tylko pił. W końcu wywalili go z roboty.
Emilly była przedszkolanką. Drobna jak ptaszek, opiekowała się dwójką dzieci na placu zabaw, a on właśnie siedział na ławce. Była niedziela, słońce przedzierało się przez liście tworząc formy cienia na piasku. Jedno z dzieci siedziało na brzegu piaskownicy i rytmicznie poruszało patykiem. Zdawało się niczego nie widzieć ani nie słyszeć. Emilly mówiła tylko do drugiego dziecka, które reagowało jak inne dzieci.
Hope podszedł do niej i zapytał, dlaczego odtrąca tego chłopca.
- Proszę pana! Ja go nie odtrącam! To mój synek. Jest chory na autyzm. Nie ma możliwości aby do niego dotrzeć. Myślałam, że synek sąsiadki coś w nim otworzy, ale jak widać – nie. Już nie wiem, co mam zrobić. Kocham go, mam, ale to tak jakbym miała pluszowego misia. Czasem mnie poznaje, nawet na mnie patrzy i wtedy mam nadzieję, że zaraz powie – mama, ale to tylko sekunda uwagi i zaraz potem odlot. Gdzie on przebywa? Podobno w swojej wyobraźni świata – tak powiedział mi lekarz.
  - Przepraszam – wydusił z siebie Hope. Wszystkiego by się spodziewał. Nawet, że powie mu – A co to pana obchodzi, spadaj! A tu tak szczera i tragiczna opowieść… - To może ja spróbuję. A jego tata? Nie pomaga?
- Nie – krótko tym razem podsumowała jego pytanie.
- To może ja spróbuję – powtórzył i usiadł obok chłopczyka. Ten przestał stukać patykiem i znieruchomiał. Potem wolno obrócił głowę w stronę Hope i patrzył mu prosto w oczy. Przez kilka sekund patrzył, a potem znów powrócił do patyka.
- Widzi pani? Widział mnie!
- Nic nie wiadomo, może tak, a może nie… -odpowiedziała.
Tak, to od tej chwili stali się sobie bliscy. Hope postanowił już nie pić ( no, może mniej, tak, aby nikt tego nie zauważył). Emilly zaprosiła go do swojego mieszkania. Opowiedział jej o niektórych momentach swojego życia, pomijając jednak wątek pokera.
Spragniona matkowania Emilly, przygarnęła go, jak jeszcze jednego nieszczęśliwego człowieka, któremu należy pomóc. Kiedyś ten dobry uczynek, być może zaowocuje zmianą w psychice jej chłopca.
Hope znalazł dorywczą pracę, miał dom i kobietę z synem, którego on nie miał i poczuł, czym jest dobrodziejstwo stabilności. Chłopiec trochę się wyciszył. Już nie krzyczał bez powodu patrząc się w pustkę, jakby widział tam potwora. Pozwalał się głaskać delikatnie po głowie. Emilly widząc to, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że to anioł zesłał jej tego mężczyznę. Nocą tuliła się do niego, kiedy spał głęboko, jakby była mała dziewczynką. Kiedy nie spał oddawała mu się z przyjemnością.
Poker, jak potwór, wampir, kiedy zakosztuje krwi, nie opuści człowieka już nigdy.  Z początku Hope, widząc swoich kompanów do gry, machał im ręką na powitanie, i przyspieszał kroku, słysząc ich śmiech i komentarze. Któregoś dnia podszedł do nich i wypił piwo w ich towarzystwie. Potem tylko jedną partyjkę, potem dwie, a potem znowu wpadł w kołowrót przegranych, wygranych i tego podniecenia, które towarzyszy każdej partii pokera.
Kiedy przegrał tygodniowe wynagrodzenie, a na dodatekbył winien dość sporą jak na jego dochody kwotę, po raz pierwszy pomyślał o szufladzie, w której Emilly zbierała pieniądze na prawdziwego lekarza od autyzmu. Suma nie była imponująca, ale pokrywała dług. Potem mógłby się odegrać i nawet nie zauważyłaby podmiany banknotów. Przez kilka dni nie mógł znaleźć sobie miejsca. Myślał o szufladzie w pracy, przed snem, patrząc i rozmawiając z Emilly i bawiąc jej synka.
Pewnego dnia nie wytrzymał. Otworzył szufladę, klucz zostawił w zamku. Wygarnął pieniądze i schował je do plastikowej torby. Oddał dług, ale jeszcze tego samego dnia postanowił się odegrać. Nie zdołał. Przegrał jeszcze więcej.
Teraz pozostała mu tylko ucieczka. Nawet nie wrócił do domu. Za jakieś drobne z kieszeni pojechał do sąsiedniego miasteczka, aby zacząć jeszcze raz nowe życie.
Klucz jak wyrzut sumienia leżał bezczelnie na stole. Niedojedzone płatki wystygły a te z brzegu miski nawet wyschły. Hope stracił chyba poczucie czasu. Podreptał do kredensu po puszkę piwa.
- Skąd ona znalazła mój adres? – zapytał sam siebie. – Wyśledziła mnie? I co nie zażądałaby oddania tych pieniędzy? – coś nie pasowało w tym rozumowaniu. Pił już któreś z rzędu piwo. Miał mętlik w głowie i obrzydzenie do siebie. To co zrobił, było obrzydliwym, najgorszym z możliwych uczynków, zwłaszcza w stosunku do tego biednego chłopca.
- Może powinienem do niej pojechać, sprzedać tę ruderę, samochód i oddać jej te pieniądze? – bełkotał już, aby po chwili zwalić się ciężko na łóżko.
Rankiem, znowu obudził go listonosz.
- Dzień dobry panie Hope! Przepraszam, że znowu pana nachodzę, ale nie wziąłem od pana pokwitowania za doręczony wczoraj list… i dzisiaj zauważyłem w moim spisie, że to nie była przesyłka dla pana. Nie wiem jak mam pana przeprosić. Czy ma pan jeszcze ją u siebie?
- Mam. – odpowiedział Hope. – ale rozerwałem kopertę.

- To nic, skleję i powiem, że uszkodziła się w transporcie. Czy mógłby pan mi ją zwrócić? Zaniosę ją sąsiadowi naprzeciwko. Pewnie na nią czeka!