PRZESYŁKA
- Kogo tam
niesie! Cholera obudził mnie. Kogo niesie!? – pytał sam siebie potargany,
zaspany, starszy mężczyzna wsuwając na stopy kapcie. Szurając zszedł ze schodów
i zerknął przez judasz w drzwiach.
- A, to
listonosz! – stwierdził, naciskając guzik domofonu, który otwierał furtkę. Dość
potężny listonosz ledwo zmieścił się ze swoją torbą w jej prześwicie. Wgramolił
się na ganek trzymając w ręku gruby, niewielki list albo przesyłkę.
- No
wreszcie mam coś dla pana, panie Hope. Nigdy, oprócz rachunków, nie przyniosłem
panu przesyłki! To coś nowego – plótł jakby chciał nawiązać jakiś dialog.
Hope
pozostawał jednak niewzruszony. Nigdy nie chciał nawiązywać z nim kontaktu.
Drażnił go jego wygląd i nachalność. Niezrażony niczym listonosz, ponawiał
próby w nieskończoność.
- To od
kogoś z rodziny? – zapytał – bo nie wygląda na urzędową przesyłkę? – mówił,
cały czas trzymając kopertę w ręku.
- Nie wiem,
przecież jej nie widzę ! – odburknął Hope.
- A!
oczywiście! Proszę!
Przez
bąbelkową folię wyczuwał jakiś przedmiot. Twardy i podłużny.
- No i co to
jest? - zapytał listonosz.
- Nie wiem,
to nie pana sprawa. Dziękuję.
Speszony
listonosz kilkakrotnie przytaknął, i przeprosił za wścibstwo. Odchodząc, niemal tyłem wycofał się na ulicę.
Hope stał
chwilę z kopertą w ręce, jakby nie wiedział, co dalej robić. Rzeczywiście, od
lat dostawał tylko rachunki. Nigdy listu, jakiejś kartki z wakacji albo nawet
ulotki reklamowej, jakby nie istniał. Podreptał w stronę otwartych drzwi.
Położył
przesyłkę na stoliku w przedpokoju, i zabrał się za przygotowanie śniadania.
Kuchnia niewiele odbiegała estetyką wnętrza od jej właściciela. Jakieś puszki, niedomyte
blaty, otwarte opakowanie po płatkach kukurydzianych, okruchy i brud wyglądały
jak śmieci. Często samotni mężczyźni, przestają koncentrować się na sprzątaniu.
Nikt ich nie odwiedza, z czasem bałagan
przestaje być dla nich widoczny.
Smużka pary
unosiła się z miski z płatkami. Hope podszedł do przedpokoju. Rozerwał
delikatnie kopertę. Wyjął klucz. Zajrzał do środka sprawdzając, czy to już
wszystko. Była pusta. Położył ją na stoliku.
Usiadł przy
stole i położył przed sobą spory, staroświecki, żelazny klucz. Jedząc płatki,
wpatrywał się w niego, jakby był żywym stworzeniem, a nie metalowym narzędziem
do otwierania drzwi.
- Klucz jak
klucz. – powiedział – Ale czyj? Co to znaczy? Do mnie? Od kogo? Co jest?!
Całe
popołudnie zerkał, co chwilę na leżący na stole klucz.
- To taki do
starej szuflady, albo szafy… Czy ja go zgubiłem? To mój klucz czy kogoś innego?
Ale po co ktoś mi go przysłał? To jakiś szyfr? Mam pamiętać?
I właśnie,
kiedy otwierał szufladę komody, aby go tam schować, skojarzył klucz z szufladą.
Ze znaną kiedyś szufladą, w domu Emilly.
- Nie… to
niemożliwe, nie chcę o tym myśleć!
- Nie
chcesz, ale musisz, nie zapomnisz tego nigdy. Umrzesz, a twoja pamięć będzie
latać koło twojego grobu, przez wieczność! Takie czyny nie ulegają zatarciu.
Może w jurysdykcji, ale nie w sumieniu. Twoim sumieniu – usłyszał jakiś głos w
swojej głowie. A może to był jego głos?
Siadł na
krześle przy oknie i gapiąc się niewidzącymi oczami w przestrzeń, pocierał ręką
czoło, jakby chciał wyczyścić tę myśl, przegnać precz pamięć faktu, odrzucić
obraz kobiety i jej chorego dziecka.
Lato tamtego
roku było upalne i bezlitosne. Hope wracał z pracy do domu czując cieknący po
plecach pot i suchość w ustach. Spóźniał się do domu już dwie godziny. Emilly
znowu zagada go wymówkami. Był wściekły.
Przegrał w pokera całą tygodniówkę. Nie miał nic na usprawiedliwienie. Od
jakiegoś czasu spotykał się po pracy z trójką kumpli, którzy tak jak on grali w
pokera.
Raz wygrywał
drobne kwoty, raz przegrywał, ale tak dostać w dupę jak dzisiaj, nie dostał
nigdy. Kto mógł przypuszczać, że z karetą nie wygra tego rozdania? Powinien
wiedzieć, że jest jeszcze street i to ten ze szczurzą twarzą zgarnął jego
tygodniówkę! Nie lubił go. Miał mysie oczka i usta jak szczelina a na głowie
trzy włosy na krzyż. Teraz go nienawidził. Pragnął zemsty. Postanowił, że się
odegra bo będzie już uważniejszy. Myszowaty dobrał tylko jedną kartę i to już
było podejrzane. Powinien wiedzieć, co to znaczy.
Wstał z
krzesła i wyszedł na ganek. Stał z rękami w kieszeniach i patrzył w stronę
furtki, która przyniosła wraz z listonoszem to paskudne wspomnienie.
Właściwie to
trochę kochał tę kobietę. Poznał ją będąc na ostrym zakręcie życiowym. Kiedy
zaczął sprzedawać jej ciuchy, nie wytrzymała. Wystawiła mu walizki przed drzwi, właśnie za
jego upodobanie do hazardu. Tej nocy udawał podróżnego i spał na ławce w rogu
poczekalni dworcowej. Przegonili go, więc włożył dwie walizki do skrytki i
zadzwonił do kumpla, żeby go przenocował. Pracował jako robotnik budowlany, pił,
bawił się w knajpie kiedy wygrywał, a kiedy przegrywał, wpadał w ciąg i tylko
pił. W końcu wywalili go z roboty.
Emilly była
przedszkolanką. Drobna jak ptaszek, opiekowała się dwójką dzieci na placu
zabaw, a on właśnie siedział na ławce. Była niedziela, słońce przedzierało się
przez liście tworząc formy cienia na piasku. Jedno z dzieci siedziało na brzegu
piaskownicy i rytmicznie poruszało patykiem. Zdawało się niczego nie widzieć
ani nie słyszeć. Emilly mówiła tylko do drugiego dziecka, które reagowało jak
inne dzieci.
Hope
podszedł do niej i zapytał, dlaczego odtrąca tego chłopca.
- Proszę
pana! Ja go nie odtrącam! To mój synek. Jest chory na autyzm. Nie ma możliwości
aby do niego dotrzeć. Myślałam, że synek sąsiadki coś w nim otworzy, ale jak
widać – nie. Już nie wiem, co mam zrobić. Kocham go, mam, ale to tak jakbym
miała pluszowego misia. Czasem mnie poznaje, nawet na mnie patrzy i wtedy mam
nadzieję, że zaraz powie – mama, ale to tylko sekunda uwagi i zaraz potem
odlot. Gdzie on przebywa? Podobno w swojej wyobraźni świata – tak powiedział mi
lekarz.
-
Przepraszam – wydusił z siebie Hope. Wszystkiego by się spodziewał. Nawet, że
powie mu – A co to pana obchodzi, spadaj! A tu tak szczera i tragiczna
opowieść… - To może ja spróbuję. A jego tata? Nie pomaga?
- Nie –
krótko tym razem podsumowała jego pytanie.
- To może ja
spróbuję – powtórzył i usiadł obok chłopczyka. Ten przestał stukać patykiem i
znieruchomiał. Potem wolno obrócił głowę w stronę Hope i patrzył mu prosto w
oczy. Przez kilka sekund patrzył, a potem znów powrócił do patyka.
- Widzi
pani? Widział mnie!
- Nic nie
wiadomo, może tak, a może nie… -odpowiedziała.
Tak, to od
tej chwili stali się sobie bliscy. Hope postanowił już nie pić ( no, może
mniej, tak, aby nikt tego nie zauważył). Emilly zaprosiła go do swojego
mieszkania. Opowiedział jej o niektórych momentach swojego życia, pomijając
jednak wątek pokera.
Spragniona
matkowania Emilly, przygarnęła go, jak jeszcze jednego nieszczęśliwego
człowieka, któremu należy pomóc. Kiedyś ten dobry uczynek, być może zaowocuje
zmianą w psychice jej chłopca.
Hope znalazł
dorywczą pracę, miał dom i kobietę z synem, którego on nie miał i poczuł, czym
jest dobrodziejstwo stabilności. Chłopiec trochę się wyciszył. Już nie krzyczał
bez powodu patrząc się w pustkę, jakby widział tam potwora. Pozwalał się
głaskać delikatnie po głowie. Emilly widząc to, coraz bardziej utwierdzała się
w przekonaniu, że to anioł zesłał jej tego mężczyznę. Nocą tuliła się do niego,
kiedy spał głęboko, jakby była mała dziewczynką. Kiedy nie spał oddawała mu się
z przyjemnością.
Poker, jak
potwór, wampir, kiedy zakosztuje krwi, nie opuści człowieka już nigdy. Z początku Hope, widząc swoich kompanów do
gry, machał im ręką na powitanie, i przyspieszał kroku, słysząc ich śmiech i
komentarze. Któregoś dnia podszedł do nich i wypił piwo w ich towarzystwie.
Potem tylko jedną partyjkę, potem dwie, a potem znowu wpadł w kołowrót
przegranych, wygranych i tego podniecenia, które towarzyszy każdej partii
pokera.
Kiedy
przegrał tygodniowe wynagrodzenie, a na dodatekbył winien dość sporą jak na
jego dochody kwotę, po raz pierwszy pomyślał o szufladzie, w której Emilly
zbierała pieniądze na prawdziwego lekarza od autyzmu. Suma nie była imponująca,
ale pokrywała dług. Potem mógłby się odegrać i nawet nie zauważyłaby podmiany
banknotów. Przez kilka dni nie mógł znaleźć sobie miejsca. Myślał o szufladzie
w pracy, przed snem, patrząc i rozmawiając z Emilly i bawiąc jej synka.
Pewnego dnia
nie wytrzymał. Otworzył szufladę, klucz zostawił w zamku. Wygarnął pieniądze i
schował je do plastikowej torby. Oddał dług, ale jeszcze tego samego dnia
postanowił się odegrać. Nie zdołał. Przegrał jeszcze więcej.
Teraz
pozostała mu tylko ucieczka. Nawet nie wrócił do domu. Za jakieś drobne z
kieszeni pojechał do sąsiedniego miasteczka, aby zacząć jeszcze raz nowe życie.
Klucz jak
wyrzut sumienia leżał bezczelnie na stole. Niedojedzone płatki wystygły a te z
brzegu miski nawet wyschły. Hope stracił chyba poczucie czasu. Podreptał do
kredensu po puszkę piwa.
- Skąd ona
znalazła mój adres? – zapytał sam siebie. – Wyśledziła mnie? I co nie zażądałaby
oddania tych pieniędzy? – coś nie pasowało w tym rozumowaniu. Pił już któreś z
rzędu piwo. Miał mętlik w głowie i obrzydzenie do siebie. To co zrobił, było
obrzydliwym, najgorszym z możliwych uczynków, zwłaszcza w stosunku do tego
biednego chłopca.
- Może
powinienem do niej pojechać, sprzedać tę ruderę, samochód i oddać jej te
pieniądze? – bełkotał już, aby po chwili zwalić się ciężko na łóżko.
Rankiem,
znowu obudził go listonosz.
- Dzień
dobry panie Hope! Przepraszam, że znowu pana nachodzę, ale nie wziąłem od pana
pokwitowania za doręczony wczoraj list… i dzisiaj zauważyłem w moim spisie, że
to nie była przesyłka dla pana. Nie wiem jak mam pana przeprosić. Czy ma pan
jeszcze ją u siebie?
- Mam. –
odpowiedział Hope. – ale rozerwałem kopertę.
- To nic,
skleję i powiem, że uszkodziła się w transporcie. Czy mógłby pan mi ją zwrócić?
Zaniosę ją sąsiadowi naprzeciwko. Pewnie na nią czeka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz