wtorek, 2 grudnia 2014

Obrodziło w krótkie formy! Nowe opowiadanko "Przesyłka"

PRZESYŁKA
- Kogo tam niesie! Cholera obudził mnie. Kogo niesie!? – pytał sam siebie potargany, zaspany, starszy mężczyzna wsuwając na stopy kapcie. Szurając zszedł ze schodów i zerknął przez judasz w drzwiach.
- A, to listonosz! – stwierdził, naciskając guzik domofonu, który otwierał furtkę. Dość potężny listonosz ledwo zmieścił się ze swoją torbą w jej prześwicie. Wgramolił się na ganek trzymając w ręku gruby, niewielki list albo przesyłkę.
- No wreszcie mam coś dla pana, panie Hope. Nigdy, oprócz rachunków, nie przyniosłem panu przesyłki! To coś nowego – plótł jakby chciał nawiązać jakiś dialog.
Hope pozostawał jednak niewzruszony. Nigdy nie chciał nawiązywać z nim kontaktu. Drażnił go jego wygląd i nachalność. Niezrażony niczym listonosz, ponawiał próby w nieskończoność.
- To od kogoś z rodziny? – zapytał – bo nie wygląda na urzędową przesyłkę? – mówił, cały czas trzymając kopertę w ręku.
- Nie wiem, przecież jej nie widzę ! – odburknął Hope.
- A! oczywiście! Proszę!
Przez bąbelkową folię wyczuwał jakiś przedmiot. Twardy i podłużny.
- No i co to jest? - zapytał listonosz.
- Nie wiem, to nie pana sprawa. Dziękuję.
Speszony listonosz kilkakrotnie przytaknął, i przeprosił za wścibstwo.  Odchodząc, niemal tyłem wycofał się na ulicę.
Hope stał chwilę z kopertą w ręce, jakby nie wiedział, co dalej robić. Rzeczywiście, od lat dostawał tylko rachunki. Nigdy listu, jakiejś kartki z wakacji albo nawet ulotki reklamowej, jakby nie istniał. Podreptał w stronę otwartych drzwi.
Położył przesyłkę na stoliku w przedpokoju, i zabrał się za przygotowanie śniadania. Kuchnia niewiele odbiegała estetyką wnętrza od jej właściciela. Jakieś puszki, niedomyte blaty, otwarte opakowanie po płatkach kukurydzianych, okruchy i brud wyglądały jak śmieci. Często samotni mężczyźni, przestają koncentrować się na sprzątaniu. Nikt ich nie odwiedza,  z czasem bałagan przestaje być dla nich widoczny.
Smużka pary unosiła się z miski z płatkami. Hope podszedł do przedpokoju. Rozerwał delikatnie kopertę. Wyjął klucz. Zajrzał do środka sprawdzając, czy to już wszystko. Była pusta. Położył ją na stoliku.
Usiadł przy stole i położył przed sobą spory, staroświecki, żelazny klucz. Jedząc płatki, wpatrywał się w niego, jakby był żywym stworzeniem, a nie metalowym narzędziem do otwierania drzwi.
- Klucz jak klucz. – powiedział – Ale czyj? Co to znaczy? Do mnie? Od kogo? Co jest?!
Całe popołudnie zerkał, co chwilę na leżący na stole klucz.
- To taki do starej szuflady, albo szafy… Czy ja go zgubiłem? To mój klucz czy kogoś innego? Ale po co ktoś mi go przysłał? To jakiś szyfr? Mam pamiętać?
I właśnie, kiedy otwierał szufladę komody, aby go tam schować, skojarzył klucz z szufladą. Ze znaną kiedyś szufladą, w domu Emilly.
- Nie… to niemożliwe, nie chcę o tym myśleć!
- Nie chcesz, ale musisz, nie zapomnisz tego nigdy. Umrzesz, a twoja pamięć będzie latać koło twojego grobu, przez wieczność! Takie czyny nie ulegają zatarciu. Może w jurysdykcji, ale nie w sumieniu. Twoim sumieniu – usłyszał jakiś głos w swojej głowie. A może to był jego głos?
Siadł na krześle przy oknie i gapiąc się niewidzącymi oczami w przestrzeń, pocierał ręką czoło, jakby chciał wyczyścić tę myśl, przegnać precz pamięć faktu, odrzucić obraz kobiety i jej chorego dziecka.
Lato tamtego roku było upalne i bezlitosne. Hope wracał z pracy do domu czując cieknący po plecach pot i suchość w ustach. Spóźniał się do domu już dwie godziny. Emilly znowu zagada go wymówkami.  Był wściekły. Przegrał w pokera całą tygodniówkę. Nie miał nic na usprawiedliwienie. Od jakiegoś czasu spotykał się po pracy z trójką kumpli, którzy tak jak on grali w pokera.
Raz wygrywał drobne kwoty, raz przegrywał, ale tak dostać w dupę jak dzisiaj, nie dostał nigdy. Kto mógł przypuszczać, że z karetą nie wygra tego rozdania? Powinien wiedzieć, że jest jeszcze street i to ten ze szczurzą twarzą zgarnął jego tygodniówkę! Nie lubił go. Miał mysie oczka i usta jak szczelina a na głowie trzy włosy na krzyż. Teraz go nienawidził. Pragnął zemsty. Postanowił, że się odegra bo będzie już uważniejszy. Myszowaty dobrał tylko jedną kartę i to już było podejrzane. Powinien wiedzieć, co to znaczy.
Wstał z krzesła i wyszedł na ganek. Stał z rękami w kieszeniach i patrzył w stronę furtki, która przyniosła wraz z listonoszem to paskudne wspomnienie.
Właściwie to trochę kochał tę kobietę. Poznał ją będąc na ostrym zakręcie życiowym. Kiedy zaczął sprzedawać jej ciuchy, nie wytrzymała.  Wystawiła mu walizki przed drzwi, właśnie za jego upodobanie do hazardu. Tej nocy udawał podróżnego i spał na ławce w rogu poczekalni dworcowej. Przegonili go, więc włożył dwie walizki do skrytki i zadzwonił do kumpla, żeby go przenocował. Pracował jako robotnik budowlany, pił, bawił się w knajpie kiedy wygrywał, a kiedy przegrywał, wpadał w ciąg i tylko pił. W końcu wywalili go z roboty.
Emilly była przedszkolanką. Drobna jak ptaszek, opiekowała się dwójką dzieci na placu zabaw, a on właśnie siedział na ławce. Była niedziela, słońce przedzierało się przez liście tworząc formy cienia na piasku. Jedno z dzieci siedziało na brzegu piaskownicy i rytmicznie poruszało patykiem. Zdawało się niczego nie widzieć ani nie słyszeć. Emilly mówiła tylko do drugiego dziecka, które reagowało jak inne dzieci.
Hope podszedł do niej i zapytał, dlaczego odtrąca tego chłopca.
- Proszę pana! Ja go nie odtrącam! To mój synek. Jest chory na autyzm. Nie ma możliwości aby do niego dotrzeć. Myślałam, że synek sąsiadki coś w nim otworzy, ale jak widać – nie. Już nie wiem, co mam zrobić. Kocham go, mam, ale to tak jakbym miała pluszowego misia. Czasem mnie poznaje, nawet na mnie patrzy i wtedy mam nadzieję, że zaraz powie – mama, ale to tylko sekunda uwagi i zaraz potem odlot. Gdzie on przebywa? Podobno w swojej wyobraźni świata – tak powiedział mi lekarz.
  - Przepraszam – wydusił z siebie Hope. Wszystkiego by się spodziewał. Nawet, że powie mu – A co to pana obchodzi, spadaj! A tu tak szczera i tragiczna opowieść… - To może ja spróbuję. A jego tata? Nie pomaga?
- Nie – krótko tym razem podsumowała jego pytanie.
- To może ja spróbuję – powtórzył i usiadł obok chłopczyka. Ten przestał stukać patykiem i znieruchomiał. Potem wolno obrócił głowę w stronę Hope i patrzył mu prosto w oczy. Przez kilka sekund patrzył, a potem znów powrócił do patyka.
- Widzi pani? Widział mnie!
- Nic nie wiadomo, może tak, a może nie… -odpowiedziała.
Tak, to od tej chwili stali się sobie bliscy. Hope postanowił już nie pić ( no, może mniej, tak, aby nikt tego nie zauważył). Emilly zaprosiła go do swojego mieszkania. Opowiedział jej o niektórych momentach swojego życia, pomijając jednak wątek pokera.
Spragniona matkowania Emilly, przygarnęła go, jak jeszcze jednego nieszczęśliwego człowieka, któremu należy pomóc. Kiedyś ten dobry uczynek, być może zaowocuje zmianą w psychice jej chłopca.
Hope znalazł dorywczą pracę, miał dom i kobietę z synem, którego on nie miał i poczuł, czym jest dobrodziejstwo stabilności. Chłopiec trochę się wyciszył. Już nie krzyczał bez powodu patrząc się w pustkę, jakby widział tam potwora. Pozwalał się głaskać delikatnie po głowie. Emilly widząc to, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że to anioł zesłał jej tego mężczyznę. Nocą tuliła się do niego, kiedy spał głęboko, jakby była mała dziewczynką. Kiedy nie spał oddawała mu się z przyjemnością.
Poker, jak potwór, wampir, kiedy zakosztuje krwi, nie opuści człowieka już nigdy.  Z początku Hope, widząc swoich kompanów do gry, machał im ręką na powitanie, i przyspieszał kroku, słysząc ich śmiech i komentarze. Któregoś dnia podszedł do nich i wypił piwo w ich towarzystwie. Potem tylko jedną partyjkę, potem dwie, a potem znowu wpadł w kołowrót przegranych, wygranych i tego podniecenia, które towarzyszy każdej partii pokera.
Kiedy przegrał tygodniowe wynagrodzenie, a na dodatekbył winien dość sporą jak na jego dochody kwotę, po raz pierwszy pomyślał o szufladzie, w której Emilly zbierała pieniądze na prawdziwego lekarza od autyzmu. Suma nie była imponująca, ale pokrywała dług. Potem mógłby się odegrać i nawet nie zauważyłaby podmiany banknotów. Przez kilka dni nie mógł znaleźć sobie miejsca. Myślał o szufladzie w pracy, przed snem, patrząc i rozmawiając z Emilly i bawiąc jej synka.
Pewnego dnia nie wytrzymał. Otworzył szufladę, klucz zostawił w zamku. Wygarnął pieniądze i schował je do plastikowej torby. Oddał dług, ale jeszcze tego samego dnia postanowił się odegrać. Nie zdołał. Przegrał jeszcze więcej.
Teraz pozostała mu tylko ucieczka. Nawet nie wrócił do domu. Za jakieś drobne z kieszeni pojechał do sąsiedniego miasteczka, aby zacząć jeszcze raz nowe życie.
Klucz jak wyrzut sumienia leżał bezczelnie na stole. Niedojedzone płatki wystygły a te z brzegu miski nawet wyschły. Hope stracił chyba poczucie czasu. Podreptał do kredensu po puszkę piwa.
- Skąd ona znalazła mój adres? – zapytał sam siebie. – Wyśledziła mnie? I co nie zażądałaby oddania tych pieniędzy? – coś nie pasowało w tym rozumowaniu. Pił już któreś z rzędu piwo. Miał mętlik w głowie i obrzydzenie do siebie. To co zrobił, było obrzydliwym, najgorszym z możliwych uczynków, zwłaszcza w stosunku do tego biednego chłopca.
- Może powinienem do niej pojechać, sprzedać tę ruderę, samochód i oddać jej te pieniądze? – bełkotał już, aby po chwili zwalić się ciężko na łóżko.
Rankiem, znowu obudził go listonosz.
- Dzień dobry panie Hope! Przepraszam, że znowu pana nachodzę, ale nie wziąłem od pana pokwitowania za doręczony wczoraj list… i dzisiaj zauważyłem w moim spisie, że to nie była przesyłka dla pana. Nie wiem jak mam pana przeprosić. Czy ma pan jeszcze ją u siebie?
- Mam. – odpowiedział Hope. – ale rozerwałem kopertę.

- To nic, skleję i powiem, że uszkodziła się w transporcie. Czy mógłby pan mi ją zwrócić? Zaniosę ją sąsiadowi naprzeciwko. Pewnie na nią czeka! 

Brak komentarzy: