Świąteczna magia
W małym
miasteczku, w mroźny dzień, przemykali ulicą nieliczni ludzie, niosąc siatki z
zakupami. Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie.
Przypomniał mi się klimat tamtych dni. Widzę różnice, jakie istnieją między tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz. Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy.
Przypomniał mi się klimat tamtych dni. Widzę różnice, jakie istnieją między tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz. Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy.
Na rynek zajeżdżały furmanki. Konie parskały nozdrzami pobielonymi
szronem. Woźnice okutani baranicą, sadzali
obok siebie okutane w chusty żony. W koszach, w otulonych sianem konwiach,
czekały na sprzedaż wiejski chleb, śmietana i masło, cielęcina i schab, bez
pozwoleń i kontroli.
Miasteczkowe gospodynie, jeszcze w jesionkach, w
codziennymi chustkami na głowach, kupowały to, co jak mówiły, jest lepsze od
tego ze „Społem”. W tych sklepach kupowało się karpie, które beznadziejnie
pływały „w kółko” w baliach do prania. Sprzedaż w Społem wyjątkowo trwała do
zmierzchu. Furmanki już lżejsze zawracały do domów, a zmarznięte konie jakby
szybciej przebierały kopytami wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni. Potem
jak codziennie, noc brała w posiadanie miasteczko, ludzi i śpiące wrony na
drzewach. Odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami.
W oknach
kuchni dłużej niż zwykle, paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym
zapachu. Wigilia następowała zaskakująco szybko. Jeszcze poprzedniego dnia
zapachy z kuchni mieszały się z wonią pasty do podłogi, a już następnego, koło
południa nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których nie
jadało się codziennie. Stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową,
chrzanem, masłem i chlebem.
Gospodynie robiły makaron, cienko wałkując ciasto.
Cięły cienkie kluseczki do rosołu na pierwszy dzień świąt. W piekarniku „dochodziła”
gęś lub indyk. Odświętny stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na
dwór i patrzeć w niebo, aby wypatrywały pierwszej gwiazdki. Wraz z radością dzieci
magia świąt osiągała swój szczyt.
Kiedy byłam
mała, w momencie łamania się opłatkiem, stawałam się kimś ważnym, przyjmowałam
życzenia, abym była grzeczna i nie chorowała. Odbierałam te hołdy z powagą i
radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i podniecona tym, co tam pod
jej spodem widziałam. Jakieś paczuszki owinięte w pakowy szary papier i
przewiązane wstążeczką.
Mieliśmy wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja,
który nagradzał tylko grzeczne dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod
choinka znajdą rózgę. Mnie się jakoś udawało.
Prezentem
mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub pończochy bawełniane w
prążki. Szary papier skrywał tajemnicę, pobudzał wyobraźnię.
Dzieci nie spały
do północy, szły z dorosłymi na pasterkę. Z sąsiednich domów słychać było
kolędy. Niosły się w poświacie z okien, toczyły po białym śniegu, bo gdzieś
tam, daleko, kiedyś, urodziło się maleństwo, Zbawiciel, król naszych
dziecięcych dusz. Bardzo było mi go żal, że tylko pieluszką przykryty, w
stajence, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał, którą ustawiał ktoś w
kościele. Miałam ochotę, aby go przykryć, choćby moim szalikiem a na
wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.
Kiedy
zmrożony śnieg chrupał pod butami, a wszystkie gwiazdy usadowiły się na
granatowym niebie, ta wigilijna noc stawała się magiczną, niepowtarzalną chwilą
w roku. W kościele kolędy już nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko zwielokrotnione
załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie
jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia
czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił. Byliśmy się jednym gardłem, jednym
sercem. Zwyczajni sąsiedzi stawali się uduchowionymi dorosłymi. Nazajutrz
wszyscy szarzeli, znowu byli tacy jak zwykle.
W Wigilię „dostawali” skrzydeł. W
domu choinka stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę,
pyszniła się anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”,
błyszczała uśmiechami bombek i wołała dzieci, które czasem kładły się pod nią
by chwilkę pobyć w zaczarowanym lesie.
Dzieci
musiały bawić się swoją fantazją. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a
czasem samym z sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem. Za oknem
śnieg zawsze ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie,
nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym
wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci
zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. Zatarło
się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo,
kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze
i cytryny…
Gwiazdka na
niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę gwiazdkę reklamują,
śnieg nie pada urokliwie, choinki umierają w hałdach poświątecznych, ocalałe
karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego roku!
Zamykam oczy i na
moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją reklamową jest
wołanie sąsiadki, że przywieźli cytrusy.
Tylko ja,
czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak sikorki z karmnika wybierają ziarna
słonecznika. Jestem szczęśliwa, bo mam w oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi
go nie odbierze. A co będą miały w pamięci dzisiejsze dzieci?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz