środa, 10 grudnia 2014

"Świąteczna magia" - opublikowany w grudniowym pisemku lokalnym "Sąsiedzi"


Świąteczna magia



W małym miasteczku, w mroźny dzień, przemykali ulicą nieliczni ludzie, niosąc siatki z zakupami. Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie.
Przypomniał mi się klimat tamtych dni. Widzę różnice, jakie istnieją między tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz. Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy. 

Na rynek zajeżdżały furmanki. Konie parskały nozdrzami pobielonymi szronem.  Woźnice okutani baranicą, sadzali obok siebie okutane w chusty żony. W koszach, w otulonych sianem konwiach, czekały na sprzedaż wiejski chleb, śmietana i masło, cielęcina i schab, bez pozwoleń i kontroli. 

Miasteczkowe gospodynie, jeszcze w jesionkach, w codziennymi chustkami na głowach, kupowały to, co jak mówiły, jest lepsze od tego ze „Społem”. W tych sklepach kupowało się karpie, które beznadziejnie pływały „w kółko” w baliach do prania. Sprzedaż w Społem wyjątkowo trwała do zmierzchu. Furmanki już lżejsze zawracały do domów, a zmarznięte konie jakby szybciej przebierały kopytami wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni. Potem jak codziennie, noc brała w posiadanie miasteczko, ludzi i śpiące wrony na drzewach. Odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami. 
W oknach kuchni dłużej niż zwykle, paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym zapachu. Wigilia następowała zaskakująco szybko. Jeszcze poprzedniego dnia zapachy z kuchni mieszały się z wonią pasty do podłogi, a już następnego, koło południa nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których nie jadało się codziennie. Stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową, chrzanem, masłem i chlebem. 
Gospodynie robiły makaron, cienko wałkując ciasto. Cięły cienkie kluseczki do rosołu na pierwszy dzień świąt. W piekarniku „dochodziła” gęś lub indyk. Odświętny stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na dwór i patrzeć w niebo, aby wypatrywały pierwszej gwiazdki. Wraz z radością dzieci magia świąt osiągała swój szczyt.
Kiedy byłam mała, w momencie łamania się opłatkiem, stawałam się kimś ważnym, przyjmowałam życzenia, abym była grzeczna i nie chorowała. Odbierałam te hołdy z powagą i radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i podniecona tym, co tam pod jej spodem widziałam. Jakieś paczuszki owinięte w pakowy szary papier i przewiązane wstążeczką. 
Mieliśmy wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja, który nagradzał tylko grzeczne dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod choinka znajdą rózgę. Mnie się jakoś udawało.
Prezentem mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub pończochy bawełniane w prążki. Szary papier skrywał tajemnicę, pobudzał wyobraźnię. 

Dzieci nie spały do północy, szły z dorosłymi na pasterkę. Z sąsiednich domów słychać było kolędy. Niosły się w poświacie z okien, toczyły po białym śniegu, bo gdzieś tam, daleko, kiedyś, urodziło się maleństwo, Zbawiciel, król naszych dziecięcych dusz. Bardzo było mi go żal, że tylko pieluszką przykryty, w stajence, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał, którą ustawiał ktoś w kościele. Miałam ochotę, aby go przykryć, choćby moim szalikiem a na wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.

Kiedy zmrożony śnieg chrupał pod butami, a wszystkie gwiazdy usadowiły się na granatowym niebie, ta wigilijna noc stawała się magiczną, niepowtarzalną chwilą w roku. W kościele kolędy już nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko zwielokrotnione załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił. Byliśmy się jednym gardłem, jednym sercem. Zwyczajni sąsiedzi stawali się uduchowionymi dorosłymi. Nazajutrz wszyscy szarzeli, znowu byli tacy jak zwykle. 
W Wigilię „dostawali” skrzydeł. W domu choinka stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę, pyszniła się anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”, błyszczała uśmiechami bombek i wołała dzieci, które czasem kładły się pod nią by chwilkę pobyć w zaczarowanym lesie.

Dzieci musiały bawić się swoją fantazją. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a czasem samym z sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem. Za oknem śnieg zawsze ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie, nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. Zatarło się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo, kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze i cytryny…

Gwiazdka na niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę gwiazdkę reklamują, śnieg nie pada urokliwie, choinki umierają w hałdach poświątecznych, ocalałe karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego roku! 
Zamykam oczy i na moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją reklamową jest wołanie sąsiadki, że przywieźli cytrusy.


Tylko ja, czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak sikorki z karmnika wybierają ziarna słonecznika. Jestem szczęśliwa, bo mam w oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi go nie odbierze. A co będą miały w pamięci dzisiejsze dzieci?

Brak komentarzy: