środa, 20 listopada 2013

zniechęcenie

Wysłałam 60 listów do 60 wydawnictw. Mogę oczywiście wydać za swoje pieniadze. Za podwójną stawkę wydania ( drukarnia bierze mniej wiecej połowę) a reszta to zysk dla wydawnictwa... Nie stać mnie na ich opłacanie. Brak mi siły aby wydrukować samej swoją książkę. Mogę zdobyć bez problemów numer ISBN, a potem sprzedawać znajomym za niewiele większą cenę od kosztów wydania.... mogę, to takie upokarzające.
To ciekawe, że jedni moga wydać mi książkę za 10.000 a inni za 2.800 cud jakiś!
POpracuję nad korektą, narysuje obrazki do "Bajek ze śniegu" i do swoich trzech tomików wierszy( bo tyle sobie umyśliłam) i zobaczę co dalej będzie.

czwartek, 24 października 2013

Tak... zarobiłam za pół roku 228 złotych. Można przeżyć. Zerwałam z wydawnictwem. Im nie zależy na sprzedaży ale na wydaniu i cześć! Przy takiej promocji jak Teleekspres... książki nie ma w ksiegarniach! Jak ma sie sprzedać? Napchałam komuś kieszeń i tyle! Teraz już nic nie wydam, chyba, że mnie poproszą!

wtorek, 3 września 2013

Mamy wrzesień, z rozliczeń nici....

piątek, 30 sierpnia 2013

opóźnienie

Zamiast do końca lipca moje szanowne wydawnictwo obiecało rozliczenie do końca sierpnia (oczywiście z odsetkami - jakimi?). Czekam zatem na tę radosną nowinę: "Przekazaliśmy na Pani konto 3.000.-" Hahahahaha! Zobaczymy!

środa, 19 czerwca 2013

poczekam

Zobaczę ile dostanę za półroczną sprzedaż "Cienia ważki". Boję się, że dostanę zawrotu głowy i nie będę wiedzieć na co tę forsę wydać. Czy wydam "Opowiadania"? Nie wiem.

piątek, 8 marca 2013

nowe Wydawnictwo

Odezwało się Wydawnictwo Zysk i S-ka. Dobre wydawnictwo. Poprosili o wydruk.Wysyłam. Nie sprzedam Opowiadań tak bez sensu jak Ważkę.

sobota, 16 lutego 2013

wydawanie ksiązki

Byłam, byłam i co? Nie przełożyło się to na sprzedaż książki, choć to najcudowniejsza reklama dla autora! Temu wydawnictwu WFW nie zależy na jej sprzedawaniu. Podejrzewam, że chcieli tylko ją wydać za moje pieniądze w liczbie 300 egzemplarzy, a potem? Przecież nie będą ponosić kosztów dodruku i dystrybucji. Nigdzie tej książki już nie ma, a w ksiegarniach internetowych nakład jest wyczerpany!!! Moja ważko, chyba żle pofrunęłaś i ktoś ci skrócił skrzydełka. zukam poważnego Wydawnictwa.

piątek, 18 stycznia 2013

Byłam w Teleekspresie!

Niewiarygodne! Debiut, zaledwie 103 strony, właściwie to nowela i miałam swoja minutę w pierwszym programie TVP! Jak to nazwać? Oto link:

http://teleexpress.tvp.pl/9764538/cien-wazki


ale spróbuję wkleić filmik, jeśli mi się uda.




W każdą środę, od prawie ośmiu lat, zachęcamy do czytania i jesteśmy z tego dumni. Dziś też zachęcimy - w Teleexpressowym Przedziale Literackim Marta Precht i jej książka - "Cień ważki".

fot. TVP
fot. TVP
Opowieść rozgrywa się na dwóch planach czasowych. Jedna z głównych bohaterek, Nora, w domu spokojnej starości wspomina wydarzenia z życia swojego i swojej najbliższej przyjaciółki. Życia, które w pewnym momencie dramatycznie i nieodwracalnie zmieniło swój bieg. - Kiedy internet wkracza w nasze życie, bo się na to godzimy, nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo może być destrukcyjny. w mojej książce na pozór niewinna gra prowadzi do tragedii w życiu realnym, ale jednocześnie otwiera drzwi do nierealnego świata. Czy ten wirtualny zastąpi prawdziwy świat? - tym pytaniem do lektury książki zachęca Marta Precht.

Niestety nie umiem dodać tego filmiku bo chyba nie jest mój. Ale link powinien wystarczyć. 

poniedziałek, 7 stycznia 2013

MROWISKO

 To moja następna pozycja. Będzie to opowieść o sile zła, która niszczy wszystko co zechce zniszczyć, nawet samą siebie. Jej upostaciowieniem jest piękna dziewczyna Berta. To wiem od samego początku pisania, co będzie dalej? Muszę sięgnąć do moich snów i wyobraźni. Mogę przytoczyć jej początek:


PROLOG

Przybrałam postać mrówki. Zawsze chciałam obejrzeć świat z jej perspektywy, ale jakoś nie było czasu. Tam, gdzie przebywałam czas nie istniał a więc nie czułam jego braku. Tutaj Bytom inaczej. Ścieżka, którą szłam była wydeptana milionami mrówczych łapek. Ziarnka piasku mieniły się w słońcu jak diamenty. Co jakiś czas musiałam omijać leżące na drodze patyczki, szyszki, liście i kamienie. Szłam tam, gdzie szły inne mrówki ze zdobyczami w pyszczkach, czyli pewnie do mrowiska.
Zawsze dziwiła mnie ich budowa. Były złożone z trzech części połączonych cieniutkimi fragmentami, niepasującymi do tego, co łączyły. Wielka głowa z oczami z boku, aby zrobić miejsce na wiecznie poruszające się długie, załamane czułki, potem jakieś zdeformowane ciałko główne i wreszcie ten odwłok, ogromny, paskowany, trzymający się na cienkiej szypułce całej reszty. Mimo wszystko zadziwiały „zręcznością” łapek. Potrafiły lekko biec, nawet z ciężarem zdobyczy. Zawsze wiedziały gdzie jest ich dom.
Udawałam, ze coś niosę i szłam dalej z nimi. Nagle jedna z nich podbiegła do mnie i zaczęła mnie głaskać czułkami po głowie. To nie było przyjazne, ale też nie agresywne. Widocznie coś jej nie podobało. Wyglądałam tak samo, ale nie pachniałam tak jak one. Stałam spokojnie, choć wiedziałam, ze popełniłam błąd. Mogło mnie to kosztować życie.
Mrówka nie była chyba zbyt bystra. Pomacała mnie tu i ówdzie i odeszła. Pozostawiła na mnie odrobinę swojego zapachu, mogłam czuć się bezpieczniejsza.
Wiedziałam, co mam zrobić, kiedy dotrę do środka mrowiska. Muszę zniszczyć ten dom. Bez żadnych skrupułów, bezlitośnie. Tak jak zniszczono mój i mnie samą. Byłam królową zemsty. Bez niej moje istnienie nie miałoby sensu.
Kiedy dotarłam do mrowiska zaczął się mój dramat. Żołnierze nie byli tak głupi, aby mnie wpuścić do środka. Podbiegło do mnie kilku. Kiedy zobaczyłam ich wielkie kwadratowe łby i potężne żuwaczki, wiedziałam, że za chwilę mnie pokroją na części i wniosą oczywiście do środka, ale jako pożywienie dla reszty. Wykorzystałam chwilę, w której nie mogli się zdecydować, który zaatakuje pierwszy i uciekałam ile sił w łapkach. Gonili mnie! A Jakże! Byłam szybsza.
Na noc schowałam się w zwiniętym liściu, rozważając inne wcielenie. Już nic mi mądrego do głowy nie przychodziło. Byłam jastrzębiem, rekinem, lwem, za każdym razem ponosiłam porażkę. Domy ich ofiar były jednostkowe, zbyt małe. Pomyślałam, że mrówki budują społeczność i są stosunkowo łatwą zdobyczą. Na pszczoły albo termity nie mogłam się zdecydować. Były jak mi się wydawało inteligentniejsze od mrówek.
Musiałam jednak cos wymyśleć. Moja zemsta miała określony czas i jego przekroczenie spowoduje, że wrócę do świata zmarłych zawieszonych w próżni, że nie dopełni się sprawiedliwy wyrok za mój ból, upokorzenie i strach. To była moja zemsta, niezgodna z prawem świata umarłych, jakimkolwiek logicznym myśleniem, ale czułam, że muszę niszczyć każdy dom, każde szczęście i porządek, jakie napotkam na swej drodze.
***

Okładka do "Cień ważki"

Bardzo piękną okładka i cztery ilustracje są dziełem mojego syna Karola.


stopka redakcyjna wygląda tak:




Marta Precht
Cień ważki
© Marta Precht 2012
© Warszawska Firma Wydawnicza s.c. 2012
Warszawa 2012
ISBN 978-83-7805-318-7

Redakcja i korekta
Bartosz Szumowski

Skład i łamanie
Jacek Antoniuk

Ilustracje oraz projekt okładki
Karol Precht

Wydawca
Warszawska Firma Wydawnicza s.c.
ul. Chmielna 11/13
00-021 Warszawa
www.wfw.com.pl
Druk
Fabryka Druku Sp. z o.o.
ul. Staniewicka 18
03-310 Warszawa
www.fabrykadruku.pl


cztery ilustracje Karola:

To wszystko o tej książce. Mam nadzieję, że się spodoba i że się sprzeda! Literatura to biznes!

CIEŃ WAŻKI



„Panie, ofiaruj każdemu z nas,
czego mu w życiu brak”
Bułat Okudżawa „Modlitwa François Villon”
Okien nie odnawiano od dawna. Wielokrotne malowanie
oraz czas sprawiły, że farba popękała i odpadała łuskami.
Szkło też się starzeje. Już nie tak przejrzyste jak nowe, dawało
miękkość światłu, które, przesączone, najjaśniej oświetlało
kwiatek w zielonej doniczce. Na parapecie widać było ślady
po innych, już nieistniejących doniczkach.
Stara kobieta w niebieskim szalu siedziała przed oknem,
patrząc spłowiałymi niebieskimi oczami w szary obraz za
szybą. Na korytarzu pojawił się dźwięk kroków. Skrzypnięcie
drzwi sprawiło, że kobieta spojrzała na wchodzącą, potężnie
zbudowaną pielęgniarkę w białym fartuchu.
– Pani Noro, dosyć tego siedzenia! Czas na zajęcia!
Kobieta powoli odwróciła się w stronę pielęgniarki. Kiwnęła
głową i chwyciła za kółka wózka inwalidzkiego. Najpierw
do windy, potem długim korytarzem, potoczyła się do sali
zajęć dla porzuconych, śmiertelnie samotnych nawet w swoim
towarzystwie ludzi obojga płci.
Pensjonariusze domu opieki siedzieli przy kilku stolikach.
Starość zgromadziła się w jednym pokoju. Wszystkie jej odcienie,
sękate, powykrzywiane stawy dłoni, ciepłe załzawione
i wyblakłe oczy w siateczce zmarszczek, czyli cały życiowy
dobytek siedział na krzesełkach, czekając na program zajęć.
– Dzisiaj panie będą robić kwiaty z krepiny, którymi przystroimy
naszą salę na bal sylwestrowy, a panowie łodyżki
z drutu do tych kwiatów! – powiedziała zadowolona z siebie
„wychowawczyni”.
4
W niewielkiej salce zapanował chwilowy rozgardiasz.
Wszystkie panie sięgały do pojemników z krepiną, wyciągając
ulubione kolory. Dla Nory został ciemnoniebieski rulon.
Zrobię bławatki albo… irysy – pomyślała. – Tak… takie
niebieskie rosły w ogrodzie Marianny. Moja biedna Marianna…
***
To były te chwile, kiedy czuła się pełna cichego szczęścia.
Latem Marianna siadała w kuchennej niszy i, popijając miętową
herbatę, obserwowała, jak w drzewach i trawie cicho
mości się dzień. Tunia cichutko spała w hamaku. Ludwik
zapomniał rano powiedzieć jej coś miłego. Po prostu wsiadł
do samochodu i pojechał do miasta. Zamyślenie zawisło
w powietrzu.
Mieszkali prawie w lesie, w domu jej matki. Po drugiej
stronie drogi znajdowało się kilka domów. Sąsiedzi skupiali
się tylko na sobie i nie szukali ich towarzystwa. Dom
był okazały, łączył w sobie odcięcie od ludzi i dotykalność
natury. Bliskość wielkiego miasta i jednoczesną wiejskość.
Lubiła wprost z łóżka wyjść na balkon, patrzeć na rozległą
łąkę, zakończoną lasem, który oddzielał ją od miejskiego
hałasu, kurzu i pośpiechu. Kochała ten dworek z niewielkim
piętrem i brązowymi framugami okien w biało otynkowanych
ścianach. Mały wejściowy ganek miał dwie okrągłe,
grube kolumny kiczowato obrośnięte czerwonymi pnącymi
różami. Sadziła je jej matka, według panujących wtedy kryteriów
zdobienia, a Marianna z czułą pamięcią pielęgnowała
je sumiennie.
W salonie wisiał jej portret w dużym czarnym kapeluszu.
Spoglądała lekko z góry, bez najmniejszego śladu uśmie6
chu. Władczyni patrząca na poddanych. Nadal królowała
w domu, w którym zgromadziła pamiątki rodzinne. Stare
sofy, fortepian, serwantki i sekretery wymagały stałej troski.
Teraz to ona – Marianna stała się ich opiekunką, a one żyły
życiem co najmniej trzech pokoleń.
Matka była apodyktyczna, jakby chciała sobie odbić lata
zniewolenia przez ojca. Po jego tragicznej śmierci, kiedy
niemal ściął przydrożną brzozę sobą i swoim motocyklem,
zamknęła ten rozdział powieści, po czym ustanowiła własne
porządki. Dorastająca Marianna czuła, że to jest prawdziwa
osobowość matki, i chwilami podziwiała ją za te lata perfekcyjnego
aktorstwa domowego. To tu, w tej samej kuchni,
jako malutka dziewczynka zapamiętała fotograficzną dokładnością
scenę awantury, jaką urządził ojciec. Czasem
wracała do tego obrazu, próbując dopisać mu okoliczności,
w jakich powstał…
***
– Gdzie jest mała? – spytał.
– W ogrodzie, spójrz! – odpowiedziała, wycierając ręce
w fartuch.
Schody do ogrodu rozszerzały się łukowato, zamknięte
w dole kamiennymi poręczami i dwiema ozdobnymi donicami.
Prowadziły ku kępie irysów, w których siedziała
mała, może trzyletnia dziewczynka. Właśnie złamała jeden
z kwiatów i wpatrywała się w jego środek z zachwytem.
– Dlaczego jej na to pozwalasz?
– Daj spokój, Roman… Jest szczęśliwa, a kwiaty odrosną!
– odpowiedziała, zbiegając po schodach w stronę dziewczynki.
– Zawsze robisz głupoty! Pozwalasz jej na co tylko zechce.
Wszystko do niczego! Dasz coś do jedzenia?
7
Wracała, trzymając dziewczynkę na lewym biodrze,
tak, jak noszono dzieci w jej rodzinie i pewnie ją samą.
Wchodząc do kuchni, postawiła małą w drzwiach. Usłyszała
dalszy ciąg powitania:
– Wszystko do niczego! Do szału mnie doprowadzacie!
Dziewczynka zaczęła płakać. Krystyna, trzymając się
kurczowo framugi zagrodziła drogę małej.
– Co robiłaś cały dzień?
– Ty jesteś chyba nienormalny. Czy ty wiesz, co to jest
prowadzić dom, pilnować małej i służyć tobie na każde
zawołanie?
– Ja nienormalny! Pokażę ci, co robi nienormalny. Mam
już tego dosyć!
Sięgnął do białego kuchennego kredensu po stos talerzy.
Rozbiły się na podłodze, zakłócając czarno-białą harmonię
kafelków. Mała odruchowo zasłoniła oczy. Chwila ciszy wystarczyła,
aby je odsłonić i zobaczyć, jak ojciec raz po raz
rzuca w skorupy surowe jajka. Powstała bogatsza kompozycja.
Zawartość jajek spływała po odłamkach talerzy na
białe lub czarne kwadraciki. Na białych żółć była inna niż
ta na czarnych.
Krystyna przez chwilę stała nieruchomo, a potem wykonała
gest, jakby chciała odwrócić akcję. Wszystkie skorupy
i jajka wróciłyby wtedy na swoje miejsce, a mężczyzna tyłem
wyszedłby z kuchni. Tak się nie stało.
Puściła rączkę dziecka i jakoś tak sztywno, jakby miała
skurcz pleców, wyszła przed drzwi do ogrodu, po czym
usiadła na schodach. Nieruchoma patrzyła przed siebie,
chyba płakała do wewnątrz.
Mężczyzna mruknął coś pod nosem i poszedł do salonu,
aby rozłożyć się na sofie. Jego wielkie ciało kłóciło się
8
z delikatnością mebla, na którym spoczęło. Jeszcze tylko
odpiął kaburę i odłożył ją delikatnie na stoliczek z lampą,
upewniwszy się, że pistolet jest zabezpieczony.
– Krystyna! Masz pół godziny, zdrzemnę się. Jak
będzie obiad, obudź mnie – powiedział, układając się
wygodnie.
Dziewczynka z ze łzami w oczach odwróciła się i cichutko
pobiegła w stronę fortepianu. Schowała się za jego
rzeźbioną nogą, zakończoną kółkiem przypominającym
kopytko. Oprócz jedynej lalki z prawdziwymi włosami, biały
fortepian był najciekawszym przedmiotem w jej otoczeniu.
Najpierw próbowała oderwać złote ozdoby. Te jednak trzymały
się mocno. Bardziej posłuszne były klawisze.
Dziewczynka w pełni skupienia badała po kolei każdy
z nich, słysząc różnice brzmienia. Przy podniesionej klapie
można było zobaczyć, jak żyjątko, czyli młoteczek w filcowym
ubraniu, uderza w strunę. Brzdęk i jest dźwięk taki,
brzdęk – albo taki. Każda struna jest inna. Drżąc, wydają
różne dźwięki. Najważniejsza jest ta najgrubsza… Brzmi jak
smok, który z groty pomrukuje na niegrzeczne dziewczynki.
– Błagam! Zabierz ją stąd! Muszę się przespać!
Krystyna nadal siedziała na kamiennych, rozgrzanych
słońcem stopniach. Mała spoczęła obok niej, identycznie
ustawiając nóżki i usadziwszy swoja lalkę obok siebie. Zaległa
cisza. Dom, ogród, fortepian oraz skorupy zamilkły
przerażone. Wieczór zbierał się w sobie, aby szybko zapomnieć
to kilkusekundowe zdarzenie. Po chwili z sofy rozległ
się najpierw cichy, a potem coraz głośniejszy pomruk
najgrubszej struny. Fortepian milczał.
To była najpiękniejsza pora dnia, kiedy słońce świeci pomarańczowo,
ślizgając się po klawiszach z kości słoniowej,
9
przeskakuje bez żadnego wysiłku te czarne, omija złocone
zdobienia i znika w miękkości dywanu.
Ciężko podniosła się z kamiennych stopni. Objęła dziecko
tak jakoś czulej niż zwykle. Usiadły na najniższym schodku,
przytulone, pozornie pogodzone ze smutnym zakończeniem
wieczoru. Pomału zaczęły się kiwać w lewo i prawo w takt
cicho nuconej piosenki. Krystyna znała ją ze swojego dzieciństwa,
tylko tak potrafiła się uspokoić. Teraz uspokajała małą.
– Z popielnika na Mariankę iskiereczka mruga,
chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa.
Była sobie Baba Jaga, miała domek z masła,
A w tym domku same dziwy,
Psssst, iskierka zgasła…
Dziewczynka miała zadarty nosek i wielkie szare, przejrzyste
oczy. Chwilami zamyślała się nad czymś, nieruchomiała,
patrząc przez dłuższą chwilę w jakiś punkt w przestrzeni,
nieświadomie medytując. Nazwała się sama. Mari,
od Marianny, której nie potrafiła wymówić. Krystyna zaakceptowała
to imię, zmieniając je w zależności od sytuacji
na: Maruszka, Marinka i inne podobne udziwnienia.
Kiedy ją przytulała, zawsze dziwiło ją, jak Marianka potrafi
się skurczyć w pozycji embrionalnej i obejmuje ją za
szyję, niemal się w nią wtapiając. Jej jasne kręcone włosy
pachniały mydłem i… dzieckiem. Tak, istnieje zapach, którego
nikt nie nazwał, i ta trzyletnia dziewczynka wciąż go
miała. Jeszcze rok temu, przed snem, dawała małej niemowlęcą
butelkę ciepłego mleka, a ta, leżąc sobie na dywanie,
piła je, choć wiedziała, że w jej wieku już się tego nie robi.
To była ich święta chwila przyzwolenia na niedozwolone.
Uwielbiała, kiedy Krystyna kładła się razem z nią i udawała,
że razem piją mleko.
10
– Mami… – prosiła Marianka. – Chodź do mnie.
Przesuwała się w swoim łóżeczku niemal pod samą ścianę,
żeby zrobić dla niej miejsce, odchylała swoja malutką
kołdrę i nieruchomiała.
Potem razem „zasypiały” w objęciach. Kiedy buzia małej
nieruchomiała, a rzęsy, rzucając cień, kładły się na jej
policzkach, Krystyna cicho wysuwała się z jej rąk.
Biały fortepian, świadek tych zdarzeń, stał w tym samym
miejscu. Domagał się wizyty stroiciela i zmatowiał od wieloletniego
wycierania kurzu. Złocenia też trochę poprzecierały
się na wypukłościach, ale dzielnie trwał. Przeżył co
najmniej dwa pokolenia i wiedział, że jeszcze dwa albo trzy
przeżyje bez problemów. Wytrzyma bębnienie dziecinnymi
palcami, granie nudnych wprawek i być może posłucha
koncertu jakiegoś mistrza.
Matka była piękną kobietą. Wysoka, smukła, z pięknymi
brązowymi włosami, które upinała z tyłu głowy, pozwalając
niektórym kosmykom wymknąć się z niewoli. Kiedy
wychodzili z ojcem na jakieś proszone kolacje, ubierała się
w jedwabne lub satynowe suknie, w uszach miała ukochane
kolczyki – perły i pachniała słodko jak ogród w czerwcowej
ramie jaśminów.
Dom pachniał nią i czasem innymi zapachami, zwłaszcza
wewnątrz serwantki z porcelaną. Była to intrygująca mieszanka
pudru, olejków i lawendy. Na szklanych półkach stały
figurki, patrząc na dom porcelanowymi oczkami. Krystyna
pielęgnowała sumiennie wszystkie rodzinne pamiątki. Nie
chciała, aby ktoś dotykał jej porcelany, bibelotów i fotografii.
Sprzątała sama. Jedynie kuchnia była królestwem malutkiej
okrągłej Lusi, która codziennie, z wyjątkiem niedziel, robiła
11
niezbędne zakupy i gotowała obiady. Przepasana fartuszkiem
w niebieskie i białe kwiatki wyglądała jak mała dynia
na nóżkach. Gotując, ciągle coś mówiła do garnków, strofując
je, że za wolno gotują albo że przypaliły sos.
***
Marianna uśmiechnęła się na widok kota, który z lekkością
motyla wskoczył na stolik i, zręcznie omijając filiżankę,
otarł się łebkiem o jej policzek. To była jego pieszczota
numer dwadzieścia dwa, a miał ich chyba ze sto. Kiedy
słońce zachodziło, zawsze wracał z obchodu okolicy. Pachniał
wiatrem i suchymi liśćmi, w których prawdopodobnie
przycupnięty wyczekiwał kociej okazji.
W tym domu zawsze był kot. Teraz królował Hrabia.
Czarno-biały elegant we fraku z białym gorsetem i czarną
jak muszka plamką na szyi. Przedtem był Jantar, rudy kot
matki. Leniwy pieszczoch. Marianna uwielbiała tulić się
do niego, a on odwzajemniał się mruczeniem. Po powrocie
ojca z pracy w domu musiała panować cisza. Siadała wtedy
w kuchni z kotem na kolanach i słuchając mruczenia
zmieszanego z szumem liści rosnącego przed oknem wiązu,
snuła marzenia o pięknym księciu, który kiedyś porwie ją
z tego okna i na białym jednorożcu popędzą w nieznaną
szczęśliwość.
Tamtego lata zakochała się po raz pierwszy. To był wymarzony
książę. Codziennie biegał ze swoim psem drogą obok
jej domu. Codziennie czekała na nich, codziennie niemal
mdlała na jego widok. Przed zaśnięciem wyobrażała sobie,
że on wchodzi przez okno do jej pokoju, zostawiwszy oczywiście
psa na zewnątrz, klęka przy jej łóżku i głaszcze ją po
twarzy. Ona dotyka jego policzka, zarost przyjemnie drapie
12
opuszki palców. Codziennie rano, kiedy jadła śniadanie, na
szczęście tuż przed chwilą, kiedy musiała z matką jechać
do szkoły, mogła obserwować kolejny odcinek serialu, codziennie
taki sam, bez chwili znudzenia monotonią akcji.
– O, a ten znowu biega po bułki! – mówiła matka. – Podziwiam
tego faceta! Ja jestem zmęczona jego widokiem,
a co dopiero on! Twarda sztuka. Marianko, szykuj się, kochanie,
już późno! Idę po samochód.
Marianna, ze szkolną torbą w ręku, stała w oknie, do
ostatniej chwili czekając na jego powrót. Doczekawszy się,
szczęśliwa, wsiadała do samochodu.
– Co ty tam jeszcze, dziecko, robisz, kiedy czekam na
ciebie? Proszę, nie marudź, spóźnimy się! Muszę potem
gnać, ryzykując.
Trwało to rok. Nagle on zniknął. Podobno odszedł do
innej kobiety, zostawiając rodzinę. To było niepojęte!
Nagle droga przed jej domem straciła sens. Przydrożne
drzewa odwróciły się od niej plecami, aby ukryć spadające
łzy żywicy. Marianna siedziała przy oknie w wykuszu,
oniemiała z rozpaczy. Szukała innej drogi, tamtej, wesołej,
dźwięczącej krokami biegnącego mężczyzny i drobnym
truchtem psa.
Nie wiedziała nawet, jakie mieli imiona. Wymyśliła je
więc i codziennie o zmierzchu szeptała:
– Dobranoc, Orifelo, dobranoc, Packu. Do jutra!
Na niewiele zdały się te czary. Nigdy już nie zobaczyła
ich na drodze w kadrze swego okna. Ale od tej pory okno
w wykuszu było magicznym, sekretnym miejscem dla jej
duszy. Orifelo uosabiał ideał niematerialnego kochanka.
Dla psa też znalazło się miejsce. Od tego czasu obaj żyli
w głowie Marianny. Przez ponad dwadzieścia lat.
13
***
Był początek lata. Ocalałe szafirowe irysy prężyły się do
słońca. Ich następna dewastatorka spała w hamaku, osłonięta
moskitierą. Marianna w swojej ulubionej jasnobłękitnej
sukience siedziała obok w białym wiklinowym fotelu i cicho
nuciła:
– Dopóki ziemia kręci się, dopóki jest tak czy siak…
Powietrze drgało nad kamienną podłogą tarasu. Siedząca
obok Nora małymi łyczkami piła zimną herbatę z cytryną.
Jak dekoracja tarasu siedziała z wyciągniętymi nogami,
opartymi o donicę z kwiatami, trzymając kruchą filiżankę.
Znały się jeszcze ze studiów. Obie uwielbiały wszystko, co
łączy się z Francją – od języka po historię i kuchnię. Marzyły,
że kiedyś wyjadą do Prowansji, tam kupią domy i będą ze
swoimi francuskimi mężami żyć wśród lawendy i winorośli,
popijając wino. Dlatego wybrały romanistykę, a studia sprawiały
im prawdziwą radość. Nora kochała Mariannę. Nigdy
nie było między nimi najmniejszego nieporozumienia. Kiedyś
stanowiły wprost wzorcowy przykład dziewczyńskiej
przyjaźni, a teraz – serdeczny, niczym niezakłócony związek
dwóch dorosłych kobiet. Ogród Marianny był dla Nory i jej
skołatanej duszy jedynym miejscem oczyszczenia.
Któregoś studenckiego dnia, kiedy z grupką ludzi z roku
stali na korytarzu, Nora zwróciła uwagę na przyglądającego
się jej wysokiego chłopaka:
– Uuuu! Szykuje się coś. Po twojej lewej, spójrz, ale facet!
Gapi się na ciebie! Coś ty mu zrobiła?! Jakieś czary czy co?
Dotąd to Nora zgarniała najlepsze okazje. Miała każdego,
na którym zawiesiła oko. „Mała czarna”, niewysoka, z czarnymi
krótkimi włosami. Ubierała się również „na czarno”,
14
czasem dodając szal w kolorze cappuccino – wtedy wyglądała
rzeczywiście jak kawa z pianką. Miała ogromne poczucie
humoru, a faceci uwielbiali jej reakcje i to, że czasem tuliła
się ze śmiechu do osoby, która ją rozbawiła.
Ludwik po raz drugi wypatrzył Mariannę na jakiejś imprezie,
gdzie byli sami studenci romanistyki. Jego zaprosiła
jakaś dziewczyna. Marianna w czerwonej sukience znakomicie
wyglądała na tle czarno-buro ubranych koleżanek.
Trzymając kieliszki z winem stali i rozmawiali o poezji
Baudelaire’a. Ludwik, student prawa, miał inne zainteresowania,
ale słuchał ich rozmowy z ciekawością. Marianna
uśmiechnęła się do niego. Nigdy nie widział takiego uśmiechu.
Potem już tylko myślał o tym, aby go znów zobaczyć.
Kręcił się po sali, porzuciwszy swoją partnerkę, szukając
wzrokiem Marianny.
Ona też niemal fizycznie czuła jego spojrzenie. W przejściu
niby niechcący „wpadli” na siebie i od tej chwili oboje
wiedzieli, że są dla siebie przeznaczeniem. Szukali każdej
nadarzającej się okazji, by się dotykać i przytulać.
Zabierał ją ze sobą wszędzie. Nawet na strzelnicę, co
było jego pasją. Najpierw wypożyczał broń, z czasem już
miał własny pistolet.
Ślub odbył się szybko. W kremowej jedwabnej sukni
matki, z bukietem jaśminu gubiła po drodze do ołtarza
pachnące płatki kwiatów, wpatrzona w oczy Ludwika Marianna
powiedziała: „Tak!”. Potem starali się chować przed
matką, która chyba zapomniała, że sama kiedyś była młoda
i spragniona pieszczot swojego mężczyzny.
Na początku małżeństwa udawało im się ukrywać na
poddaszu, gdzie wylądowały wszystkie niechciane rupiecie.
15
– Maman! – z francuska nazywała ją Marianna. – Idziemy
z Ludwikiem na spacer!
– Tak, kochanie, idźcie. Ale wrócicie na kolację? – odpowiadała
maman.
Oczywiście oboje, na palcach, omijając niektóre skrzypiące
schody, sunęli w kierunku strychu. Tam padali na
przykrytą wiśniową kiedyś kotarą sofę i oddawali się sobie.
Wśród starych mebli, jakiegoś lustra, pudeł z kapeluszami
i przestraszonych myszy w zakamarkach, zapominali
o całym świecie. Padające przez małe okrągłe okienko promienie
słońca oświetlały strychowy kurz, tworząc, niczym
w bajkowej izbie, jasny snop z rozedrganych cząsteczek.
Ramiona Ludwika pachniały lawendą, jej piersi prężyły
się oszołomione, nabrzmiałe usta cierpły od pocałunków,
a ciała zachowywały się niezależnie od ich woli. Potem zasypiali
objęci. Mama chyba nie słyszała dźwięków ze strychu,
a może myślała, że to ptaki śpiewają.
Urodziła Tunię w czerwcu. To był również miesiąc jej
urodzin i zapewne dlatego wydawał jej się najlepszym, najbardziej
świeżym i pachnącym w roku. Po dwóch poronieniach
nie wierzyła w szczęśliwe zakończenie. Już nie drżała,
skupiając się na sobie, czekając na ten zły znak. Nie sądziła,
że tym razem się uda. A jednak. Minęły cztery miesiące,
kiedy zaczęła liczyć i niedowierzać, a potem już tylko czekać
spokojnie, czując, jak zmienia się jej ciało. Nawet Ludwik,
czego nie zwykł był robić, delikatnie gładził jej powiększony
brzuch, przyłożywszy do niego ucho, i udawał, że słyszy,
jak dziecko mówi:
– Hej, grubasy, dajcie coś dobrego do jedzenia, bo już mi
zbrzydła ta mamusina stołówka! Niedługo się zobaczymy,
to sobie porozmawiamy!
16
Marianna rozbawiona gładziła palcami czarne włosy
Ludwika, a w jej oczach taiła się radość pomieszana z niedowierzaniem.
To był najszczęśliwszy okres w jej życiu.
Zamieszkali w domu z tym wspaniałym strychem,
w podmiejskiej, leśnej okolicy. Matka od początkowej rezerwy
w stosunku do Ludwika z czasem przeszła do partnerstwa,
szanując jego delikatną, w odróżnieniu od Romana,
umiejętność podporządkowywania sobie ludzi. Lubiła
wspólne śniadania na tarasie, kiedy słońce przedziera się
przez pędy wisterii i głaszcze twarze jeszcze trochę rozespanych
domowników. Ludwik siedział zawsze trochę niedbale
w wiklinowym fotelu i, mrużąc oczy, pił ulubioną herbatę
z mlekiem.
Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Dbał
o swoje ciało i wygląd. Ubierał się w spodnie wełniane zimą
lub lniane latem, sportowe bluzy i swetry. Ze swoim sprężystym,
pewnym sposobem poruszania się wyglądał jak
trener fitness.
To jego skupienie się na sobie zaczęło się w dzieciństwie.
Jako podrzutek, znaleziony w dniu świętego Ludwika na
parkowej ławce i wychowany w domu dla niechcianych
dzieci, wiedział, że nikt nie da mu tego, czego sam nie wywalczy.
Widząc dookoła siebie konkurentów do wszystkiego,
zrozumiał, że siła fizyczna oraz wygląd w połączeniu z jego
solidnym wzrostem, lokują go wysoko i pewnie w grupie
rówieśników. Był wyjątkowy. Nie pił, nie przeklinał, nie palił
w śmierdzącej toalecie równie śmierdzących papierosów,
a jednak był we „władzach” sierocińca. Uczył się chętnie.
Nie wiedział, kim będzie w przyszłości. Interesowało go
wszystko. Ponieważ nie sprawiał kłopotów wychowawczych,
stał się ulubionym ulubieńcem pana Pawła, starszego, drob17
nego człowieka o wyglądzie księgowego w zapyziałej firmie.
Któregoś dnia, kiedy po obiedzie jeszcze chwilę siedzieli
w stołówce, mężczyzna powiedział, stukając bladym palcem
w przetartą ceratę na stoliku:
– Ludwik, idź na prawo, dobrze ci radzę. Za rok skończysz
naukę i na pewno dostaniesz od państwa jakąś kawalerkę
w spółdzielni lokatorskiej. Możesz się uczyć dalej
i pracować. Stać cię na to! Jeszcze mi podziękujesz! Prawnicy,
jak lekarze i grabarze, zawsze mają pracę! Jeszcze mi
podziękujesz! – mówił, popijając kompot z truskawek,
a raczej bladoróżowy płyn z rozgotowanym czymś, co było
truskawką.
Ludwik nie podziękował. Nie zdążył. Po sześciu latach,
już z dyplomem w garści, kiedy postanowił odwiedzić sierociniec,
dowiedział się, że pan Paweł od czterech lat nie
żyje. Zginął pod kołami Tira na przejściu dla pieszych, kiedy
szedł do biblioteki oddać kilka książek.
Stojąc nad mogiłą, równie małą i niepozorną jak jej lokator,
Ludwik po raz pierwszy w życiu odczuł pustkę. Pan
Paweł był jego ojcem, bratem i matką jednocześnie. Odgarnął
zeschłe liście z tabliczki wetkniętej niedbale w ziemię,
rozejrzał się i zabrał z okazałego grobowca niedopalony
znicz. Na innym grobie dostrzegł palący się ognik. Podpalił
„swój” i wetknął go obok tabliczki z napisem: „Paweł
Matula”.
Matula… – pomyślał.
***
Nora zainteresowała się wierszami Marianny. Chciała
zrozumieć, skąd u tak miłej i ładnej dziewczyny tyle dojmującego
smutku i tęsknoty. Sprawiała wrażenie, że uro18
dziła się za późno i zawieszona między przeszłością a teraźniejszością
nie może się zdecydować, gdzie zamieszkać.
Nadwrażliwa, uciekająca w wierszach w świat wspomnień,
chyba miała niewiele radosnych chwil, a nawet jeśli takie
były, perfekcyjnie potrafiła przekuć je w powód do smutku.
Wewnątrz niej, jak w skorupce orzecha, przycupnęło wrażliwe,
samotne i obrażone na wszystko serce. Oglądała świat
oczami, które w samotnie płynącym liściu dostrzegały jego
smutny koniec w kratce ściekowej, albo stawała się przydrożnym
kamieniem, patrzącym w oczy umierającego psa.
Nawet rosnące przy szpitalu drzewa stawały się dla niej tylko
świadkami wielu ostatnich spojrzeń. Ta fascynacja umieraniem
była jej drugą twarzą, tylko dla wtajemniczonych,
czytających jej wiersze. Tym, których to nie interesowało,
wydawała się normalną szczebiotką ze skłonnością do ploteczek.
Jej śmiech zdawał się być szczery ale miał źródło
w tym samym miejscu co smutek.
Nora próbowała zgłębić przyczynę tej dwoistości natury
Marianny. Za każdym razem, kiedy myślała, że już
wie, okazywało się, że to nie to. Najprawdopodobniej coś
w dzieciństwie otworzyło jej tę drugą furtkę do ciemnej
strony wyobraźni. Bywały dni, kiedy Marianna wyraźnie
nie chciała jej widzieć. Chciała pobyć trochę sama ze
sobą. Mimo wszystko Nora próbowała wtedy ją rozbawić.
Z czasem zrozumiała, że to bezcelowe. Można było się nią
opiekować, być dla niej siostrą, a ponieważ obie nie miały
rodzeństwa, zaakceptowały tę bliskość bardzo szybko.
Patrzyła, jak jej przyjaciółka w skupieniu czyta francuski
tekst wiersza, robiąc śmieszne miny osoby, która rozmawia
sama ze sobą, i nie widząc otaczającego ją ogrodu,
ważek czy motyli. Marianna właśnie tłumaczyła na język
19
polski utwór Jacquesa Prévert’a „Śniadanie”. Musiała poczuć
dojmujący smutek tej chwili, tak bardzo beznadziejnej
i tak bardzo dalekiej od wiary Villona w szczęśliwe życiowe
zakończenie pod sprawiedliwą boską opieką. Tym bardziej
dziwne wydawałoby się nucenie akurat tej piosenki Okudżawy.
Może podświadomie pragnęła, aby on się odwrócił,
odłożył parasol, zdjął płaszcz i ją przytulił. I żeby ona nie
musiała płakać.
– Panie, ofiaruj każdemu z nas… – kontynuowała cichutko
Marianna – czego mu w życiu brak.
Tłumaczenie poszło jej całkiem nieźle, ale musiała po
tym odreagować. Akurat ten wiersz jeszcze od czasów
studiów ciągle robił na niej wielkie wrażenie. Znała go na
pamięć. W żadnym dotąd znanym tekście poetyckim nie
ma tyle dramatu w ciszy. On, w jej milczącej obecności,
wykonuje cały szereg normalnych, spokojnych czynności:
pije café au lait, zapala papierosa, strzepuje popiół, wstaje,
wkłada płaszcz od deszczu, bo akurat pada, i… wychodzi
bez słowa, spojrzenia nawet, zostawiając ją we łzach. Niby
nic, niby normalne rozstanie, ale dlaczego tak lekceważące,
cynicznie bezlitosne? Mógł przynajmniej powiedzieć,
odwróciwszy się od drzwi: „Żegnaj!”.
Jedno, jedyne słowo, które mogłaby zapamiętać, słowo,
którym jak kluczem zamknęłaby drzwi.
Ważka usiadła na rozmarynie, jakby chciała przez chwilę
odpocząć od furkotania własnych skrzydeł. Ze szczeliny
podłogi tarasu spoglądały na nią łakomie małe żółte oczka
jaszczurki, zastygłej z podniesiona łapką. Ważka zamarła
w powietrzu jak helikopter, badając uważnie to, co widzi. Jej
tęczowe skrzydełka wykonywały drżąco mieniące się ruchy,
20
długie wąskie ciało pozostawało w pozornym bezruchu,
setką oczek rejestrowała i zagrożenie, i potencjalną ofiarę.
Jakieś poruszenie w hamaku przerwało tę magiczną
chwilę. Marianna boso podbiegła do małej, która obudziła
się i szeroko otwartymi oczami patrzyła na poruszaną
wiatrem tiulową zasłonkę. Marianna wyjęła Tunię. Całując,
coś jej szeptała do uszka, po czym, oparłszy ją na biodrze,
wróciła na taras. Teraz siedziały już we trzy. Tunia sięgała
po stojące na stole biszkopty.
– Chcesz, córeczko, ciepłego mleka do ciasteczek?
– Tak. – Dziewczynka kilkakrotnie kiwnęła głową, jakby
chciała wzmocnić tym swoje życzenie.
– Kochanie, popatrz na nią sekundę, przyniosę jej mleka.
Nora sięgnęła do małej rączki Tuni. Lubiła „kreślić”
palcem malutkie kółka na dłoni dziewczynki. Tunia też
uwielbiała te pieszczoty, zwłaszcza, że od dawna już wiedziała,
gdzie kaszkę warzyła sroczka. Moment, kiedy sroczka
urywała łepek małego paluszka i z nim ulatywała do nieba,
wywoływał perlisty śmiech.
Kochała to dziecko. Pomagała Mariannie pielęgnować
małą od pierwszych pieluszek. Była na każde zawołanie
jako niania, ciocia i druga babcia, której mała Tunia była
pozbawiona. Żadne inne dziecko nie wzruszało jej tak bardzo,
że czuła miłe łaskotanie w piersi, kiedy dziewczynka
wyciągała rączki na jej powitanie.
Samotność z wyboru pozbawiła ją szans na macierzyństwo.
Na palcu błyszczał pierścionek zaręczynowy. To jednak
nie Adam, jej pierwszy chłopak, z którym nie rozstawali się
przez dwa ostatnie lata studiów, jej go ofiarował. Chorował
tylko trzy miesiące, białaczka była bezlitosna. Pierścionek
dali jej jego rodzice, kiedy po pogrzebie zaprosili ją i uro21
czyście wręczyli pudełeczko, mówiąc, że Adam kupił to dla
niej i miał zamiar po staroświecku poprosić ją o rękę. Od tej
chwili była narzeczoną ducha. Nawet na chwilę nie przestała
o nim myśleć. Czuła jego obecność tak realnie, że nigdy nie
związała się z innym mężczyzną. Każdego porównywała do
Adama i każdy przegrywał pierwszą rundę.
Kiedy miała wolną chwilę, sama lub z przyjaciółmi przemierzała
z plecakiem i w traperskich butach swoje ukochane
Bieszczady. Na pozór beztroska, bez zobowiązań i obowiązków,
ładna, niedostępna i samotna dziewczyna, miała jednak
w oczach niczym niedający się zakryć smutek, nieuleczalny
żal. Może połoniny bieszczadzkie ze swoją pustką, bezkresem
i ciszą były lustrem jej duszy?
Matka Marianny bardzo lubiła Norę. Niekiedy Marianna
czuła się zbędna w ich towarzystwie. Siadały na kwiecistej
otomanie i jakby nie widziały się od lat, każda opowiadała
swoje trzy po trzy. Matka informowała Norę o „okazjach”,
jakie udało się jej złapać w jakimś sklepie, kiedy wszystko
było okazją i fartem. Matka miała niewątpliwy dar kupowania
czegoś, czego nigdzie nie było, a co jest niezbędne do
przeżycia. Nora zaś zachwycała się jej znakomitym gustem
i wyczuciem barwy w sposobie ubierania się.
– Ach, te pani błękity połączone z beżem! To piękne
zestawienie, znakomicie pasuje do pani karnacji i oczu –
mówiła.
– A ty, kochanie, widzę, że porzucasz swoje czernie!
Nareszcie! Przy twoich czarnych włosach pięknie byłoby ci
w zgaszonych różach i bieli. Pomyśl o tym, spróbuj! Napijesz
się jeszcze herbaty? Marianno, bądź tak miła i zaparz jeszcze
dwie filiżanki! – prosiła Matka.
22
Po chwili, chcąc maksymalnie przedłużyć czas kanapowy
z Norą, dopytywała:
– Gdzie tego roku wybierasz się na wakacje? Czyżby
znowu gdzieś w odludne strony?
– O nie! Tym razem pojedziemy nad morze.
– Pojedziemy? Czyżby?
– Ach, to nic pewnego – żachnęła się Nora. – Nic nie jest
pewne. Jeśli będzie, opowiem więcej – ucięła najdelikatniej,
jak potrafiła.
Czasem pojawiał się w jej życiu jakiś chłopak, na którym
dłużej zatrzymywała wzrok. Było ich może dwóch, nie więcej.
Teraz był Julian. Jak Nora, miłośnik pieszych wędrówek
i spania pod gołym niebem. Wysoki, chudy, z pięknymi
włosami, które związywał w wielką puchatą kitę. Też, tak
jak ona, stracił najbliższą osobę.
Od tej pory szukał jej w swojej głowie, studiując samodzielnie
wszystkie techniki ezoteryczne. Twierdził, że
widzi aury ludzi, a kiedy zechce, może ją widzieć i z nią
rozmawiać. Kiedy siedzieli wieczorem na kamieniach,
a przed nimi rozpościerała się, pofałdowana bieszczadzka
połonina, a dusze aż drżały z zachwytu nad jej pięknem,
Julian mówił, że ludzie są jak nieświadome niczego roboty,
które dzięki specjalnym praktykom i wierze w ich skutek,
mogą widzieć niewidzialne, mogą zerwać z dotychczasowym
bezsensownym istnieniem i otumaniającymi umysł
nawykami.
Jego włosy mieniły się w słońcu, a panująca dookoła cisza
sprawiła, że mówił szeptem, jakby nie chciał jej zakłócić:
– Codziennie staraj się znaleźć czas tylko dla siebie,
medytuj tak, aby w samotności pozbyć się stresów i złych
myśli, które są w tobie, jak w każdym z nas.
23
Nora patrzyła na jego zakurzone buty i ręce mocno
wsparte na udach. Sprawiał wrażenie silnego, pewnego
siebie. Tylko ona wiedziała, że to delikatny kolorowy ptak,
a oboje będą mogli się wzajemnie i pocieszać, ale nigdy nie
staną się jednością. Dwie kruche filiżanki z obtłuczonymi
uszkami. Pasowali do siebie.
***
– Pani Noro, jakoś wolno pani dzisiaj to idzie! Pani Jadzia
już trzy maki zrobiła, a Pani dopiero kończy jeden… kwiat.
A tak właściwie to co to jest? – zapytała pielęgniarka.
– To irys z jej ogrodu. Takie tam rosły i chyba rosną dalej.
Ale mnie tam już nie ma. I za moment nie będzie. A one
zostały…
– Oj, znowu zebrało się pani na żale… Nie można tak!
Trzeba iść do przodu z podniesioną głową i uśmiechem na
ustach!
– Tak, tak – przytaknęła pani Jadzia. – Ja tak chodzę,
z podniesioną głową i do przodu – dodała, a jej głowa wykonała
kilka niekontrolowanych ruchów. – Ja zawsze jestem zadowolona
i widzi pani, jak młodo wyglądam? – powiedziała.
– Pani Jadzia ma rację, wygląd to podstawa – orzekła potężna
pielęgniarka, wygładzając fartuch na wielkim brzuchu.
Pani Jadzia wykonała coś w rodzaju uśmiechu, krzywiąc
się jednostronnie, a okulary w grubej żółtej oprawie zsunęły
jej się niemal na koniec nosa. Siwe, rzadkie włosy skrywała
chustka, spod niej po bokach wystawały kłębki waty, bowiem
uszy Pani Jadzi nie nadawały się do wystawienia na wiatr,
zarówno w pokoju, jak i, nie daj Boże, na zewnątrz. Czasami
zimą dodatkowo zakładała na głowę sam kaptur puchowej
kurtki.
24
Skrzekliwy zazwyczaj pan Władysław siedział nieruchomo
oparty na lasce i patrzył łakomym okiem na pielęgniarkę
Zdzisławę.
Jej jędrne, ogromne ciało zawsze go fascynowało. Miał jak
zwykle ochotę szybko postukać laską w podłogę, ale wiedział, że
to się nie spodoba Zdzisławie. Nie robił łodyżek, bo powykręcane
palce uniemożliwiały takie manewry. Nawet jedzenie łyżką sprawiało
mu trudności, którymi tak naprawdę się nie przejmował,
i kasza swobodnie spływała mu po brodzie na szlafrok.
Tylko Nora, drobniutka jak wróbelek, sprawiała wrażenie
normalnej, srebrno-błękitnej wróżki-staruszki. Z charakterystycznymi
dla siebie zamyśleniami, powoli zwijała krepinę,
tworząc kwiat – nie-kwiat.
Bal sylwestrowy w tym towarzystwie chyba będzie ocierać
się o tragifarsę i trzeba wykrzesać z siebie maksimum dobrej
woli, aby nazwać tę imprezę zabawą.
– Codziennie kasza albo ryż! Kasza z serem, kasza z sosem,
kasza z pieczarkami albo ryż z jabłkami! A mięso to
od święta chyba! Ciągle to samo! – narzekała pani Helenka,
ściskając w pokrytych starczymi plamami rękach fajansowy
kubek.
Rzeczywiście, Nora zauważyła to dawno, ale zdążyła się
przyzwyczaić. Czuła się dobrze na tej diecie. Zawsze skłaniała
się ku wegetarianizmowi, nie chciała, na ile to możliwe,
uczestniczyć w procesie zabijania.
Pani Bożenka zbierała talerze ze stołu. Podjechała metalowym
stolikiem na kółkach, na którym stało wiadro. Zgarniała
tam resztki z talerzy, które potem układała w stos. Nie starała
się zachować dyskretnie, stukając łyżką w talerze, jakby grała
na perkusji.
25
Pensjonariusze, posileni, poczuli senność. Parę osób,
szurając kapciami, skierowało się na drzemkę do swoich
klatek. Kilka pań podreptało do salonu z telewizorem, gdzie
też można było pospać, bezkarnie udając, że ogląda się program.
– Pani Jadziu! Niech pani nie śpi! – wydała komendę
ożywiona dziś wyjątkowo Helenka, szarpiąc za ramię chrapiącą
staruszkę.
– Co pani?! Ja śpię? Nawet oka nie zmrużyłam! Wszystko
wiem, co mówili! Nigdy nie śpię przed telewizorem!
– Terefere! – skwitowała pani Helenka.
Godzinę później wyłączono telewizor. Zwołano resztę
staruszków, a niektórych przywieziono na wózkach. Nora
stała z boku na swoim. Mogła obserwować całą salę. Po
południu zorganizowano wieczorek poetycki. Miejscowy
poeta siedział na krześle, jakby samotny, w samym środku
sali. Obok krzesła leżał stosik tomików. Pewnie liczył na
to, że ktoś kupi choć jeden. Świecąca nad jego głową lampa
wydobywała blask łysiejącej czaszki, okolonej długimi
siwymi włosami. Górne światło rysowało ostro jego twarz,
wydłużając nos.
Mówił wolno, jakby czytał ten wiersz pierwszy raz, a może
chciał, aby jego treść dotarła do słuchaczy:
– Zawsze jest
deszczem płacząca jesień
umarła, choć żywa w kroplach
łzach, przemijaniu
Zawsze będzie
Nic, co oznaczone głoską, literą,
Cisza, milczenie, żal za niebyłym
Uśmiechem, uniesieniem
26
Zawsze będzie
powolne umieranie
Zawsze będzie… – powtórzyła Nora.
***
Któregoś popołudnia matka Marianny podeszła do
otwartych przeszklonych drzwi do ogrodu. Kontrowe złotawe
światło obrysowało jej drobną sylwetkę. W półobrocie
wykonała gest, jakby chciała kogoś zaprosić. Nogi ugięły jej
się w kolanach i ciało miękko osunęło się w plamę słońca.
Siwe długie włosy ułożyły się na dywanie.
Marianna znalazła ją po powrocie do domu. Wiedziała,
że stało się coś złego. Podchodząc do niej, nie
łudziła się, że mama, stękając, poprosi: „Marie, popatrz
jak upadłam! Nie mogę wstać! Co to się robi z człowiekiem
na starość!”.
Spokojna twarz patrzyła martwymi oczami. Przez otwarte
drzwi ogrodu wszedł czarno-biały kot, spojrzał na leżącą
panią, nie dowierzając temu, co widzi.
Marianna delikatnie zamknęła jej oczy, podniosła się z kolan
i podeszła do stoliczka, na którym stał telefon. Matka,
telefonując, zawsze po każdej wybranej cyfrze stukała w aparat
palcem, jakby chciała zatwierdzić każdą z nich osobno.
Dzień, w którym przyniesiono jej wiadomość o wypadku
ojca, był zimny, listopadowy. Mżył drobny deszczyk,
więc koledzy ojca mieli podniesione kołnierze zmokniętych
służbowych płaszczy.
– Pani jest żoną Romana? – zapytał matkę najniższy
z nich o twarzy gryzonia.
27
Weszli wojskowym krokiem do salonu.
– Major Mariusz Kamiński – przedstawił się ten najniższy.
Dwóch pozostałych stało w milczeniu.
Matka powoli usiadła na sofie, splótłszy dłonie na kolanach.
Wiedziała. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
Dawna fascynacja ojcem, po niej gorąca, pełna poświęcenia
miłość, a potem zdziwienie, że za swoje dobro nie otrzymała
nawet najmniejszego daru dobroci i uszanowania. Zamknięcie
się w sobie i trwanie, spowodowały, że nie czuła żadnego
wzruszenia, a może nawet odrobinę ulgi. Wstała, wyprostowała
się i odtąd zawsze na wszystko patrzyła z ukosa, jak na
tym portrecie w czarnym kapeluszu z ogromnym rondem
ze strusim piórem. Od tego dnia żyła już po swojemu.
Marianna stała jeszcze chwilę, patrząc na stary aparat
telefoniczny. Gdyby mógł odtworzyć te wszystkie rozmowy,
które przeszły przez jego wnętrze, byłaby to ciekawa historia
ich życia – pomyślała. Wybrała numer.
Dziesięć minut później Nora, odwracając uwagę Tuni od
panującego w domu zamieszania, zabrała ją do samochodu.
– Wiem, że musisz pobyć trochę sama – powiedziała. –
Zaopiekuję się nią, ile będzie trzeba. Szczerze ci współczuję.
Trzymaj się!
Lekarz sporządzał akt zgonu. Ostatni wpis do kartoteki
życia. Stetoskop bezużytecznie leżał obok aparatu do mierzenia
ciśnienia. Matka miała zamknięte oczy i jakiś stężały
spokój na twarzy. Obok głowy leżała jej broszka w kształcie
motyla. Odpięła się sama, jakby chciała odlecieć od tego
bezużytecznego ciała. Marianna chwilę gładziła jej zimne

29
czoło. W pewnej chwili poproszono ją, aby usiadła na fotelu,
a matkę zabrano.
Szybko załatwiła wszystkie sprawy związane z pogrzebem,
wystarczył jeden telefon do zakładu pogrzebowego.
Postanowiła nie dzwonić do Ludwika. Taki telefon niczego
nie przyśpieszy, a poza tym nie ma się już do niczego śpieszyć.
Teraz sprawy potoczą się same.
Usiadła w kuchennym wykuszu z filiżanką herbaty. Nie
płakała. W ciszy kontemplowała czarną koronkę drzew na tle
granatowego nieba. Cisza, która zaległa, zaczęła mieć swoją wagę.
Można było mierzyć ją w kilogramach. Tak jak kiedyś matka, po
śmierci ojca, poczuła, jak ubyło kawałka przestrzeni, jakby dom
skurczył się o powierzchnię, którą zajmował ten, kto odszedł.
Wieczór przyniósł chłód.
Chwilę stała przed biblioteką, której cała półka wypełniona
była płytami. Sięgnęła po jedną z nich i włożyła do
odtwarzacza. „Lacrimosa” Mozarta stała się tym czułym
punktem, dźwiękiem, którego dotknięcie spowodowało,
że Marianna wreszcie zaczęła płakać.
Ludwik wrócił po północy. Kiedy dotarło do niego, co się
stało, usiadł obok Marianny i, obejmując ją, na swój sposób
próbował jakoś wyrazić, że bardzo mu jej żal.
– Nie cierpiała, prawda? Wszyscy musimy kiedyś
odejść… Chodź, napijesz się wina i będziesz mogła spokojnie
usnąć. Jutro odwołam wszystkie spotkania, zostanę
z tobą, dobrze?
– Tak… Ale co się z tobą dzisiaj działo? Tak bardzo
chciałam, abyś tu był, ze mną, dzisiaj właśnie.
– Przecież wiesz… Byliśmy na biznesowej kolacji i Piotr,
ten nowy w kancelarii, się upił. Musiałem wydobyć od niego,
30
gdzie mieszka, i odwieźć go aż trzynaście kilometrów poza
miasto… A potem wrócić, żeby pojechać jego samochodem
na jakiś parking strzeżony, bo jeszcze spłaca tego mercedesa.
Później wróciłem swoim… Tak wyszło, przepraszam cię
bardzo. Skąd mogłem przypuszczać, co się stało?
Zaniósł ją do łóżka. Bardziej czule niż zazwyczaj, a może
nawet niezwykle delikatnie, pocałował ją w policzek i, trzymając
za rękę, siedział, aż rytm jej oddechu dał znak, że już
śpi. Patrzył na twarz Marianny z rozmazanym makijażem
pod oczami. W jej otwartej dłoni zobaczył broszkę w kształcie
motyla. Odłożył ją na stoliczek przy łóżku, okrył Mariannę
szczelniej, jakby chciał ją zamknąć w bezpiecznym
ciepłym kokonie.
Dźwięk śliskiego krawata wysuniętego spod kołnierzyka,
brzęk sprzączki od paska i podwójny stukot zrzuconych
butów zakończyły ten dzień.
Od tamtej nocy Ludwik przez jakiś czas wracał do domu
nieco wcześniej. Nawet kiedyś sam odebrał Tunię z przedszkola.
Prowadząc ją za rączkę, wielki tata musiał się lekko
schylić, w końcu brał ją na ręce i jak lalkę niósł w kierunku
domu. Dziewczynka trzymała w ręku dziecięcy rysunek,.
Zastanawiające, że dziewczynki uwielbiają rysować przede
wszystkim mamusie i tatusiów w otoczeniu domu, słońca
i kwiatków. Tunia rysowała wszystkie te elementy na każdej
kartce osobno. Pani Grażynka powiedziała, że chyba rodzice
zbankrutują, kupując jej papier.
Bankructwo jednak im nie groziło. Ludwik jako doradca
podatkowy wielkiej amerykańskiej firmy nawet nie pomyślałby
o takim zakończeniu kariery. Dwa lata temu miał
problem z wyborem pracodawcy. Stać ich było na nianię,
31
gosposię, ogrodnika, ale nie zatrudniali nikogo na stałe.
Przychodzili okazyjnie, by nie rujnować prywatności ich
życia. Jedynie podczas wakacyjnych wyjazdów w ich domu
mieszkał ogrodnik ze swoją ukraińską żoną.
Codzienne życie dzieliło się na nich dwoje. Razem
robili zakupy w pobliskim supermarkecie, razem jedli
kolację, kładli małą spać, a potem, pijąc czerwone wino,
które oboje bardzo lubili, oglądali filmy albo czytali, spoglądając
na siebie od czasu do czasu, uśmiechali się do
siebie.
Kładli się do jednego łóżka i wtedy czuli, że są jednością.
Na powrót odkryli, że w objęciach ciepło ich ciał może
się łączyć w jedno, a wspólny sen jest spokojny i zdrowy.
Ludwik tulił się do swojej Marianki, ona zaś oddawała mu
czułości z serdecznością. Była szczęśliwa.
Lato było wyjątkowo piękne. Od dłuższego czasu deszcz
padał w nocy, a od rana świeciło słońce. Wszystko rosło,
kwitło, pachniało.
Marianna przerwała na chwilę pracę, zapatrzona z zachwytem
w krzątające się mrówki. Kilka z nich przesuwało
w określonym kierunku martwą ważkę.
Ciepło zastygło nad ogrodem jak budyń. Ptaki już nie
śpiewały tak jak w maju i czerwcu. Rozleniwione, siedziały
w liściach drzew, przygotowując się do zmroku. Dom cicho
zamierał w zmierzchu. Czarno-biały kot właśnie wstał.
Przeciągając się, powoli ruszył w stronę otwartych drzwi
do ogrodu. Późne lato oszałamiająco pachniało floksami.
Oprócz irysów, które kwitły na początku lata, Marianna
lubiła floksy kwitnące pod jego koniec. To był wręcz erotyczny
aromat. Ciężki, duszny, niepokojący. Wieczorem
32
przestawały pachnieć, taki miały program wabienia. Tę
rolę przejmowała maciejka.
***
Cisza nocna zaczyna się tu wcześnie. Właściwie już o dziewiątej
wieczorem pensjonariusze znajdowali się w swoich
pokojach. Tylko niewielu miało małe stare telewizorki, które
litościwi krewni, po kupnie nowych, z wielką skwapliwością
skazywali na pobyt w domu starców.
W wolnych chwilach panie tłumaczyły sobie zawiłości miłosnych
komplikacji w serialach, które oglądały. Jeden z nich
miał już ponad dwa tysiące odcinków. Pani Jadzia myślała,
że ogląda ten serial już od dzieciństwa. Wszystko zaczynało
jej się mieszać. Prawie nikt z rodziny u niej nie bywał, miała
więc swoją rodzinę w telewizyjnym okienku. Bardzo przejmowała
się ich kłopotami, cieszyła się razem z nimi, a także
głośno relacjonowała ich zachowanie niedosłyszącej pani Ani.
– Wszystko muszę jej tłumaczyć. Ona nic nie rozumie –
mówiła o niej.
– Pani Jadziu, może trudno jej pojąć, w końcu ma dziewięćdziesiąt
lat – broniła Nora.
– Eeee tam! Jak chce, to wszystko rozumie! Słuch też ma!
A udaje głuchą! Co trzeba, słyszy i rozumie.
W tej grupie tylko Nora zachowała prawie pełną sprawność
myślenia. Zawdzięczała ten stan ogromnej ilości przeczytanych
książek, rozwiązywaniu krzyżówek, umiejętności
posługiwania się komputerem, słuchaniu muzyki klasycznej
i ciekawym rozmowom z ludźmi. Długotrwała przyjaźń
z Marianną i Ludwikiem, ich wspólne spotkania przy winie
i muzyce, nie były wypełnione wzajemnym jednoczesnym
paplaniem o niczym. Umieli słuchać muzyki i oglądać filmy,
33
ograniczając swe komentarze do właściwych momentów, niezakłócających
akcji.
Mieli podobne upodobania. Razem tworzyli klan zadowolonych
trzydziestolatków, lubiących wykwintne wegetariańskie
dania, dobry jazz i te wyjątkowe filmy, które stworzyli
mistrzowie kina.
– No, kobitki. – Głos pani Zdzisławy przebił się przez tekst
telewizyjnej reklamy środka na wzdęcia. – Pora spać. Jutro
też jest dzień! Piguły połknięte, tak?
Tak. Połknięte piguły, połknięte myśli, skojarzenia. Zamknięte
w kapsule, przywalone wielką pigułą na sen. Ockną się rano,
po śpiewnej pobudce pani Bożenki, która ma dzienną zmianę.
***
Tego roku jesień przyszła nagle. W ciągu tygodnia ogród
stał się jesienny, a niebo zbladło, aby lepiej dopasować się
kolorem. Nawet Tunia uciszyła się razem z ptakami, które
zaczynały czyścić pióra przed wielką drogą na południe.
Biegała cichutko w czerwonym płaszczyku i swojej nieodłącznej
czerwonej czapeczce, zrobionej szydełkiem przez
babcię. Liście szeleściły, pachniało nawłocią, a z wnętrza
domu drzwi dobiegała pełna smutku „Pavana” Gabriela
Fauré. Marianna już wpadała w swój nastrój. Jesienią nie
słuchała jazzu. Nora rzadziej ją odwiedzała. Chyba coraz
bardziej była zaangażowana w związek z Julianem. Jesień
w górach jest afrodyzjakiem, jak mówiła.
Ludwik często po pracy miał jakieś spotkania, po
których przychodził zmęczony i nieskory do rozmów.
Siadał wtedy w fotelu, włączał telewizor i, pijąc piwo,
pogryzał coś, co akurat stało na stoliku. Był u siebie.
Czasem, kiedy wracał wcześniej, ożywiony, rozmawiał
34
z Marianną w kuchni, podczas gdy ta kończyła przygotowywanie
kolacji. Tworzyli klasyczny obraz rodziny: ona
dbała o dom i dziecko, jednocześnie pracując w domu,
a on był gwarantem ich istnienia. Przewidywalny, codziennie
w domu, opowiadał jej o swojej klienteli ludzi
znanych z pierwszych stron gazet. Kancelaria funkcjonowała
doskonale.
Wszystko funkcjonowało doskonale. Marianna miała
ciągle coś do tłumaczenia, Tunia rosła i z dziecka stawała
się dziewczynką. Ludwik codziennie, po wspólnym śniadaniu,
zawoził do szkoły, a odbierała ją Marianna. Tunia
miała jej tyle do opowiadania o swoim życiu pierwszoklasistki.
– Dostałam dzisiaj duży plus! Za rysunek lasu.
– Masz go ze sobą?
– Nie, bo pani powiedziała, że go powiesi na wystawce.
Zobaczysz go na pewno. A tata już jest w domu?
– Będzie dzisiaj później, ale przyjdzie do nas ciocia Nora
na kolację. Cieszysz się?
Rozległ się pisk radości. Marianna aż musiała ją skarcić:
– Nie wolno piszczeć w samochodzie i denerwować
kierowcy! Mama musi słyszeć, co się dzieje na drodze. Tunia,
nie rób tego więcej, proszę… Możesz piszczeć w domu
z Norą, ona to uwielbia – powiedziała, a jej sroga twarz
rozjaśniła się w uśmiechu.
– Już, popatrz! – Tunia zatkała sobie buzię dłońmi. Jej
malutkie paznokcie pomalowane były różowym lakierem.
Hmmm – pomyślała Marianna. Jej malutka córeczka już
staje się kobietą. – Koniec świata! Kiedy zdążyła to zrobić?
Pewnie wczoraj wieczorem. Muszę sprawdzić, co jeszcze
pomalowała!
35
Przed bramą stał już samochód Nory. Tunia wpadła w jej
objęcia, rzucając swój plecak na ziemię.
– Jaka ty duża! Niedługo mnie przerośniesz – powiedziała
drobniutka Nora. – Chodź, pobiegniemy do drzwi,
będziemy pierwsze!
Jak one pięknie wyglądają na tym ganku – oceniła w myślach
Marianna. – I to światło! Muszę im zrobić zdjęcie!
Te kolory, biały ganek, czerwone kwiaty i złoto słońca…
Kompletne kiczowisko.
– Tunia, proszę, umyj ręce. Będziemy robić kolację, liczę
na ciebie i na ciocię! Szybciutko!
– Och, strasznie dawno się nie widziałyśmy, Marianko!
– Jesteś szczęśliwa?
– Tak. Tylko dzisiaj mam smuteczek. Właśnie odwiozłam
na lotnisko Juliana. Poleciał do Oslo, do rodziców.
Mam trzy miesiące samotności, choć po raz pierwszy
wcale mnie to nie cieszy! Tak mi z nim… spokojnie.
Nie jest może rozrywkowy, ale taki… refleksyjny. I ma
piękne, takie… mocne ciało! – rozmarzyła się Nora. –
A ty, co tłumaczysz?
– Oj, nie myślałam, że mnie to tak wciągnie! Z samym
tytułem mam okropne kłopoty! Spróbuj przetłumaczyć: „Le
Passe-muraille”! Sama fabułka fajna, znasz przecież. Marcel
Aymé, uczyłyśmy się na tym francuskiego…
– A tak, fakt! I na „Małym księciu”. Ach, zapomniałabym!
Widziałam na lotnisku Ludwika! Z kwiatkami w ręku
odbierał bardzo fajną blondynkę! No, jak takie ma klientki,
to chyba pójdę na drugie studia!
– Hmm, widocznie musiał – powiedziała Marianna,
odcedzając ryż w torebce. Torebka spuchła, a ryż parował.
Gdyby nie widelec, z pewnością sparzyłaby sobie rękę.
36
Wszyscy lubili faszerowane ryżem i kukurydzą papryki
z zapieczoną serową skórką. Do tego Marianna obowiązkowo
podawała czerwone wino pinot noir. Ludwik się
spóźniał. Nie śpiesząc się, obie nakryły do stołu, Marianna
ustawiała kieliszki do wina, gdy usłyszała klucz w drzwiach
wejściowych.
– Ludwik? Co tak późno? Czekamy na ciebie…
– Czekamy? A! Jest Nora! Witaj, Kawusio! – Zapamiętał
jej przezwisko jeszcze ze studenckich czasów. – Tyłek
mnie boli od siedzenia w tej kancelarii. Musiałem poukładać
wszystkie papiery z tygodnia! Edyta poszła na macierzyński.
Muszę kogoś wziąć na zastępstwo!
Marianna i Nora usiadły jednocześnie. Po chwili wbiegła
Tunia i uwiesiła się na szyi Ludwika.
To był cichy wieczór. Marianna i Nora połączyły się
w jedną istotę. Zawsze były jak siostry, teraz miały jedną
duszę, tak samo patrzyły na zadowolonego Ludwika, który
mówił coś, o czym nie chciały wiedzieć. Czekały, aż powie:
„Byłem też na lotnisku, to jedyny moment na rozprostowanie
kości! Odebrałem narzeczoną Jakiegośtam…”.
Nie powiedział tego.
Nora pożegnała się z Marianną. Miała wilgotne oczy.
Udając, że żegna Tunię, sprytnie znalazła się w korytarzu
i wybiegła do samochodu.
Z kuchennego wykuszu o tej porze roku widać było
jedynie czarny zarys lasu na nocnym niebie. Marianna
czuła się jak żółw. Skulona, cieszyła się, że skorupa na jej
plecach chroni ją przed niespodziewanym atakiem, a jeśli
nie będzie chciała nic widzieć i słyszeć, po prostu skuli
się jeszcze bardziej i schowa do jej wnętrza. Za oknem
37
wszystko usypiało – drzewa, żaby i owady. Ona też najchętniej
zaszyłaby się pod liśćmi i obudziła wiosną, razem
z krokusami.
Kiedy znalazła się w sypialni, niebo na wschodzie było
mniej granatowe, a na horyzoncie rysowała się różowa kreska
– sygnał dnia.
Ludwik spał mocno, na plecach, z odsłoniętym torsem
i ramionami ułożonymi za głową. Tak śpią szczęśliwe dzieci.
Marianna nie mogła oprzeć się chęci pogłaskania go po
ramieniu. Gładząc je delikatnie, wyszeptała jedno słowo:
– Dlaczego?
Ludwik drgnął i odwrócił się na bok. Tyłem do niej.
Od tego dnia Marianna jak zwierzę czuła jakieś rozedrganie
ziemi, powietrza, wypowiadanych słów, zbliżające
się tsunami, jakieś pęknięcie na antypodach. To samo odczuwała
jej matka. Nie znaczy to, że potrafiła przeczuć coś
złego. Czasem mówiła:
– Od rana czuję coś dziwnego. Wszystko takie rozedrgane,
jak przez gorące powietrze, a może to nerwy…
Kiedy nic złego się nie wydarzyło w pobliżu, wszyscy
zapominali o jej drgającym powietrzu, ale kiedy stało się
cokolwiek, mówili: „O! Mama to przeczuła, pamiętasz?”.
Marianna poszła dalej w domysłach. Wymyśliła, że kiedy
mama przeczuwała coś złego, to coś niekoniecznie musiało
się wydarzyć w ich pobliżu. Mogła to być tragedia gdzieś
daleko, a ona nieomylnie odbierała ten jęk smutku.
***
Tej zimy śnieg zasypał wszystko metrową warstwą. Na
szczęście ogrodnik sam zrozumiał, że latem pielęgnuje
38
ogród, a zimą musi odśnieżać. Marianna pozwoliłaby zasypać
się całkowicie, gdyby nie Tunia i jej szkoła. Najchętniej
nie wychodziłaby z łóżka. Tylko jej obowiązkowość zmuszała
ją do pracy. Mechanicznie wykonywała wszystko, co do
niej należało, ale w środku spała. Stworzyła jakaś pośrednią
formę lunatyzmu. Nigdy nie zapytała Ludwika, jak to było
z tym lotniskiem, kogo odbierał i dlaczego nie powiedział
jej o tym. Bała się tego, co może usłyszeć. Jeśli skłamie jak
poprzednio, będzie jej tylko bardziej przykro, jeśli powie
prawdę, to może oznaczać koniec ich małżeństwa. Długo
myślała, siedząc w kuchni nad filiżanką herbaty i patrząc
na biały ogród. Cienie na śniegu miały błękitny odcień.
Czarne ptaki przywłaszczyły sobie nagie drzewa, kracząc
od czasu do czasu.
Rodzina straciła spójność. Wszystko na pozór było bez
zmian. Tunia jak zwykle tuliła się do Ludwika, a on cierpliwie
jej słuchał. W soboty i niedziele spali dłużej, z córką
na środku łóżka. Po śniadaniu spacerowali po zmrożonym
śniegu.
Zupełnie przypadkowo Marianna odkryła jogę. Dwa
razy w tygodniu miała godzinne zajęcia z hatha-joga. To był
dla niej jedyny ratunek. Kiedy po raz pierwszy powiedziała:
„OM”, poczuła w piersi wybuch wulkanu i znowu mogła
płakać. Nawet nie otarła łez.
Po miesiącu zaczęła odzyskiwać równowagę. Coraz rzadziej
myślała o tamtym incydencie. Nora już dawno praktykowała
medytację i jogę, ale nigdy nie przyszło jej do
głowy zainteresować tym Mariannę. Teraz mogły spotykać
się poza domem na zajęciach, a potem zmęczone szły do
kawiarenki, aby odsapnąć i omówić ważne bieżące sprawy.
Czasem zaglądały do pobliskiego domu towarowego. Ma39
rianna miała słabość do butów, a Nora do torebek. Nigdy
nie rozmawiały o tamtym wieczorze.
Od pewnego czasu Ludwik nie miał już zajęć po pracy.
Wracał wcześniej do domu. Marianna wolała nie domyślać
się nawet, jaka była tego przyczyna. Codzienność wjechała
na właściwe tory. Jak zwykle była kolorowa i czysta ale pusta
wewnątrz.
***
Aby uciec przed zimnem, wybrali się do Egiptu. To była
jedyna sensowna oferta, jaką znalazł Ludwik. Podczas gdy
w kraju poganiani wiatrem, zmęczeni ludzie szli do pracy
w zimnym deszczu, oni leżeli na białych leżankach pod
palmowym parasolem, popijając drinka. Tunia brodziła
w basenie dla dzieci.
Dookoła fruwały motyle, kwiaty bugenwilli zwieszały
się ze sztucznych murów hotelowej twierdzy. Ciało Marianny
poddawało się słońcu, nabierając złotej barwy.
Miała piękną skórę i długie nogi. Zawsze przykuwała
uwagę egipskiej obsługi. Kontrast brązowych włosów,
które nie były dla nich czymś wyjątkowym, i szarych
oczu stanowił nadzwyczajne połączenie. Jedynie blondynki
z niebieskimi oczami mogły zagrozić jej pozycji
w tym hotelu.
Bawiło ją, że nie widać tu miejscowych kobiet. Wszystkie
hotelowe czynności – od recepcji, poprzez gotowanie
i kelnerstwo, do sprzątania mopem – wykonywali mężczyźni.
Tylko raz w restauracji Marianna widziała świeżo
poślubioną chyba parę. Ona o wielkich, sarnich, czarnych
wilgotnych oczach, z ozdobionymi rysunkiem henną dłońmi.
On mały, niczym ci wszyscy z obsługi hotelu. Pewnie
40
zarobił wystarczająco dużo z napiwków i wreszcie mógł
wziąć sobie kobietę.
– Czuję się tu jak bogini seksu – powiedziała Marianna.
– Dziwię ci się, że pozwalasz innym na te spojrzenia,
westchnienia za moimi plecami, na te lepsze kąski, które
obsługujący bufet kładzie na moim talerzu…
– Czy któryś z nich dotknął cię choćby palcem?
– Jeszcze nie, ale jeśli dotknie, na pewno ci nie powiem!
Na dziedzińcu, nieopodal basenu, zorganizowano grill.
Puste dotąd stoliki zapełniły się gośćmi i wtedy zjawiła się
ona. Klasyczna blondynka ze sporym biustem, który wręcz
rwał się na wolność z lekko rozpiętej białej bluzki. Krótkie
szorty udawały, że coś zakrywają. Jej długie bose nogi w lekkim
rozkroku stały pewnie na kamiennej podłodze, a ona
sama z talerzem w ręku wybierała właśnie coś grillowanego.
Egipcjanin stał na baczność, chyba w dosłownym tego słowa
znaczeniu. Nagle pojawiła się druga! Jak siostra… No może
przyrodnia siostra.
– Padajdi, Wiera! – powiedziała ta pierwsza w ojczystym
języku.
Marianna zeszła na dalszy plan. Trochę jej było żal, bo
każda kobieta lubi być obiektem zainteresowania, ale odzyskała
spokojne bytowanie. Żaden z kelnerów nie przerywał
czytania na leżance, proponując kolejnego drinka, a Ludwik
przeważnie był w basenie z Tunią.
Pilnując kąpiącej się córeczki, często spoglądał na roześmiane
Rosjanki, które już zdążyły zebrać kilku adoratorów
swoich stringów.
Obie mówiły po angielsku z tym charakterystycznym
dla języka rosyjskiego zaśpiewem.
41
Prężyły się, leżąc na leżankach, układały swoje długie
nogi w pozycjach „fotogenicznych”. Znakomicie potrafiły
się zaprezentować, potem już tylko należało dokonać właściwego
wyboru sponsora. Taki zawsze się zjawiał, a one
dzieliły ich miedzy sobą sprawiedliwie.
Apartament znajdował się na parterze. Przez malutki
tarasik wychodziło się bezpośrednio nad basen, mijając po
drodze drewniane białe leżaki. Po przeciwnej stronie basen
był „zamknięty” sztuczną skałą, z której, szeleszcząc, spływał
sztuczny potok, a z głośniczków ukrytych w tej osobliwej
fontannie rozlegała się irytująca Mariannę arabska muzyka.
W nocy wyłączano tę wesołą kaskadę dźwięków. Potok też
przestawał płynąć i otoczenie hotelu zasypiało, zmęczone
niezawodnym egipskim słońcem.
O świcie słońce wstawało zawsze tak samo. W tej samej
temperaturze, w tym samym miejscu, aby zacząć znowu taki
sam nudny gorący dzień. Po powrocie ze śniadania Marianna
podziwiała kompozycje z kwiatów hibiskusa, jakie
tworzyli na jej posłaniu pokojowi. Chłopcy, wdzięczni za
każdego funta położonego na toaletce, tworzyli jej wymyślne
rzeźby z ręczników. Kiedyś żartem zapewne stworzyli
łabędzia, a na jego głowie umieścili zapomniane przez nią,
zapomniane okulary słoneczne.
Po tygodniu Tunia, już prawie siedmiolatka, wyglądała
jak arabskie dziecko, któremu ktoś dla żartu założył perukę
z jasnych loków. Ludwik już niczym nie różnił się od hotelowych
bossów. Czarne włosy i opalona skóra powodowała,
że czasem zwracali się do niego po arabsku.
To był już jeden z końcowych dni ich pobytu. Jak zwykle
wieczorem, po kolacji, na tarasie zorganizowano grill.

43
Obsługa w czarnych spodniach i białych koszulach z przyklejonym
uśmiechem na ustach, wydawała swoje specjały.
Ludwik w białym lnianym stroju, który jeszcze bardziej
podkreślał jego ciemną, opaloną skórę, siedział niedbale
przy stoliku. Był rozluźniony, z kieliszkiem wina w ręku,
obserwował dwie Rosjanki. Wiera pomachała mu na powitanie.
Odpowiedział jej tym samym, a potem wstał i podszedł
do jej stolika.
– Sam? – zapytała z udawanym zdziwieniem na twarzy.
– Jeszcze sam – odpowiedział w jej języku. – Mam nadzieję,
że około północy nie będę sam. Będę z tobą. Prawda?
– Hmmmm, może? Choć to trochę ryzykowne, nie
uważasz?
– To mój problem. – uśmiechnął się.
Marianna leżała z małą w jednym łóżku, czytając jej
bajkę. Tunia demonstrowała pomalowane na czerwono
paznokcie. Przebierając palcami nóg, chyba bardziej była
skupiona na lakierze niż na tekście bajki, którą znała na
pamięć.
Tego popołudnia pojechali do centrum Szarm el-Szejk.
Spacerując po głównym trakcie, zaglądali do niezliczonych
sklepików, rozmawiali z kupcami, pili wspaniałą słodką
arabską herbatę i kupili trochę „niepowtarzalnych w swej
urodzie” pamiątek dla gosposi i ogrodnika.
– Mamo, czy te znaczki nad sklepem to są literki?
– Tak, tylko to są arabskie litery. Inne niż nasze, prawda?
– Wolę nasze – powiedziała Tunia. – Nasze są normalne.
Łażenie po sklepikach zajęło im dobre trzy godziny.
Obie były więc trochę zmęczone i po kąpieli postanowiły
pójść spać.
44
Ludwik nie podzielał tego pomysłu, zwłaszcza, że całe
popołudnie siedział w hotelowej kawiarni, popijając wino
i oglądając przelewające się tłumy.
– No to rób, co chcesz! Ja już na dzisiaj mam dość! Jutro
pójdziemy na nocny spacer po plaży, dobrze? Muszę
zobaczyć gwiazdy, to przecież inne niebo niż nasze. Może
wypatrzę różnice?
Skulona, leżała na boku na szerokim hotelowym łożu.
Za nią, jak druga łyżeczka w przegródce, leżała Tunia. Od
strony basenu rozlegała się muzyka. Brzęczała na swój arabsko
arabeskowy sposób, ale dzięki swojej „miazgowatości”
działała na Mariannę kojąco.
Słońce jeszcze nie wstało, ale niebo miało już inny odcień
granatu. Marianna obudziła się, jak się to jej często zdarzało,
ale uspokojona równym oddechem Ludwika, znów
zasypiała. Teraz było cicho.
Na poduszce obok wygnieciony dołek świadczył o tym,
że leżał.
Może jest w łazience – pomyślała, czekając na jakiś
dźwięk.
Długa cisza była niepokojąca. Marianna wstała i wyszła
na taras.
Na przeciwległym brzegu basenu zobaczyła jakąś postać
na leżance. Okryta białym pledem Rosjanka wystawiła nogę
poza jej brzeg. Obok na ziemi siedział Ludwik i głaszcząc,
całował jej stopę, a jego prawa ręka znikała gdzieś pod
pledem. Kobieta odchyliła koc. Pokazując pierś, zaczęła ją
głaskać.
Coś spowodowało, że wstali i po chwili zniknęli w jej
apartamencie.
45
Długo stała jak zahipnotyzowana, wpatrzona w czerń
otwartych drzwi, za którymi był Ludwik.
Było już widno, kiedy pojawiła się jego sylwetka. Zobaczył
ją i rozłożywszy szeroko ręce, szybkim krokiem szedł
w jej kierunku mówiąc zduszonym głosem:
– Marianko, co ty tu robisz o świcie? Na litość boską,
powinnaś już spać!
– Tak, chyba powinnam – odpowiedziała cicho.
Stał przed nią, badając sytuację.
– Jak długo tu jesteś?
– Chyba od dwóch godzin… Mniej więcej.
Zapadła stężała cisza. Przypominała długo leżący
śnieg, lekki na początku, a z czasem nabierający wagi
i twardości.
Po chwili Ludwik ukląkł przed nią i starał się chwycić
jej dłonie. Marianna schowała je za plecami, zaciskając
pięści.
– Zrozum, proszę, to nic nie znaczy, to tak, jakbym
umył zęby. Kocham tylko ciebie. Ona dla mnie nic nie
znaczy, to kurwa, przecież wiesz! Kocham tylko ciebie
i małą! Błagam, powiedz coś, proszę! Nikt inny dla mnie
nie istnieje, to tylko seks. Zapomniałem się. W końcu nic
się nie stało! Gdybyś nie wstała, nic by nie było, prawda?
Wszystko byłoby jak dawniej! Widzisz, jakie to względne?
Proszę, odezwij się. No chodź do łóżka. Zaraz zaczną tu
łazić ci z hotelu… Proszę!
Motyl przeleciał nisko i przysiadł na pniu palmy. Wśród
tak barwnych kwiatów egipskie motyle były wyjątkowo
skromne. W porównaniu z ogrodem Marianny jakieś szarobure,
niewielkie i nieśmiałe. Tam białe i niebieskie szalały
w kwiatach, pewnie dlatego, że cudowna pora lata ma swój
46
krótki żywot i wszystko, co żyje, stara się, aby było szybko
i kolorowo.
Dała się zaprowadzić do szerokiego łoża, na którym
teraz ułożyły się już dwie inne istoty, dwoje nieznajomych.
Między nimi pojawiła się wysoka szklana ściana,
której nie można było niczym usunąć. Marianna leżała
skulona. Szukała przyczyny, czegoś, co związałoby ten
porwany strzęp życia jakimś logicznym węzłem z całością,
tamtą całością.
Tak jak obiecała, tę ostatnią noc spędziła na plaży. Sama.
To była jedyna różnica w planie tej nocy. Odtąd wszystkie
noce były już inne. Rozłożyła ręcznik bezpośrednio na
piasku, czując jego nocny chłód. Tak jak chciała, patrzyła
w niebo, nie widząc gwiazd. Morze szumiało jednostajnie,
uspokajająco, jękliwie. Chłodny piasek przesypywał się między
palcami niczym w klepsydrze. Czas, o ile istnieje, szedł
swoim miarowym krokiem, zostawiając ślady. Dla każdego
inne, czasem prowadzące na bezdroża.
Nigdy nie spotkała na swojej drodze skleconego z desek
znaku na rozstajach dróg, ale może widziała go w jakimś
filmie. Teraz jednak niemal czuła, że tuż za głową stoi, wkopany
głęboko w piasek i ma dwa ramiona: „PRZYSZŁOŚĆ”
oraz „PRZESZŁOŚĆ”. Przyszłość była mglista, trwożna
i nieprzyjazna. Jedynie przeszłość miała jej do zaoferowania
te cudowne chwile, które pamiętamy przez całe życie.
Była cichym, spokojnym dzieckiem. Zawsze starała się
przypodobać wszystkim. Było w tym pewne wyrachowanie,
bowiem wymyśliła sobie, że wtedy wszyscy będą ją kochali.
Najbardziej zależało jej na miłości ojca. Miała zaledwie
piętnaście lat, kiedy zginął tragicznie, i ciągle czuła niedosyt
jego miłości. Rzadko brał ją na ręce z czułością, raczej prze47
stawiał jak mebel do innego kąta. Zamykała swoje łzy na
klucz. Na szczęście świat dziecka jest tak bogaty, że można
szybko zapomnieć o żalu, tuląc swoja lalkę z zamykanymi
oczami i prawdziwymi włosami.
Dworzec lotniczy w Szarm el-Szejk w porównaniu z Okęciem
wydawał się ogromny. Kiedy przylecieli w środku nocy
i odebrali bagaże, wychodzili innym korytarzem. Szybko
też znaleźli się na zewnątrz. Teraz w hali odlotów kłębił
się tłum. Ludwik z wielkim poświęceniem wiózł walizki.
Zawsze był odpowiedzialnym człowiekiem. Zagarniał żonę
i córkę pod swoje skrzydła, jakby chciał nimi oddzielić je
bezpiecznie od tłumu.
Zdarzenie z Rosjanką uznał chyba za mało istotne, a obserwując
Mariannę, miał wrażenie, że przekonała ją jego
argumentacja i ogromna czułość, jaką starał się ją otoczyć.
Kochał żonę, ale nie mógł się powstrzymać, kiedy spotykał
chętną, ładną i bezpruderyjną dziewczynę. Że też akurat
tej nocy musiała się obudzić! Zawsze robił to z ogromną
dyskrecją, nie chcąc jej zranić.
No cóż! Przejdzie jej – pomyślał.
Nie przeszło i nigdy już nie przejdzie. Marianna, z głową
skierowaną w stronę okienka samolotu, patrzyła na wielką
Wenus. Większą niż ta widoczna z Ziemi.
Oko poranka – przeszło jej przez myśl, gdy na horyzoncie
pojawiła się znajoma pomarańczowa smuga. – Oko
nieba podnosi swoją powiekę.
W tym momencie zrozumiała, że jej miejsce to dom
i życie Tuni. Ludwik przestał się liczyć. Spali jak dawniej
w jednym łóżku, ale szklana ściana przyleciała razem
z nimi. Stawała się coraz bardziej niezniszczalna. Marianna
48
mogła przysiąc, że pojawiło się w niej metalowe zbrojenie.
Ludwik pukał w szybę nieśmiało. Wiedziała, że gdyby nawet
próbował ją rozbić – jego ręka zatrzyma się boleśnie
na stalowych drutach.
***
Kiedy Tunia skończyła osiemnaście lat, postanowili
razem, że studiować będzie w Paryżu. Dziewczyna, zainteresowana
teatrem, postanowiła iść w tym kierunku,
a doskonała znajomość francuskiego tylko utwierdziła ją
w tej decyzji.
Jeszcze tylko to lato i Tunia na jakiś czas zniknie z rodzinnego
domu. Marianna z przerażeniem wyobrażała
sobie moment rozstania. Przy każdej okazji starała się
być blisko niej, dogadzała jej we wszystkim. Odnowiła
stare znajomości, aby na tydzień polecieć z nią do Paryża
i znaleźć jej jakieś małe mieszkanko w Dzielnicy Łacińskiej.
Pokazała córce najpiękniejsze miejsca, które znała
jeszcze z okresu swoich studiów. Z wyjątkiem Défense,
znała i kochała Paryż, który prawie niezmiennie trwał
w swojej urodzie. Na Pont des Arts zniknęła jej kłódeczka,
którą chciała zamknąć na wieki miłość do Ludwika. Była
przekonana, że zniknęła wtedy, gdy byli na wakacjach
w Egipcie.
Za miesiąc zostanę sama – pomyślała, zupełnie zapominając
o Ludwiku. Zdarzało się to często. Nawet chwilami
ganiła siebie za taki stan rzeczy, bo w końcu mieszkali razem,
wszystkie decyzje były wspólne, prawie nic się formalnie
nie zmieniło. Zniknęła jedynie więź i potrzeba więzi. Miłość
odeszła już dawno, bezpowrotnie, nie mówiąc nawet,
jak w wierszu Prévert’a: „żegnaj”. Spektakl teatralny trwał.
49
Wszystko było na swoim miejscu, ale zabrakło troski i czułości.
Nora, jedyna jej przyjaciółka, w międzyczasie wyszła za
Juliana. Ślub odbył się w maleńkim bieszczadzkim kościółku.
Ostrzygła swoje piękne włosy „na zapałkę”, zrezygnowała
z makijażu – jednym słowem, stała się jedną z tych, które
żyją w sposób zgodny z naturą, nie fałszując jej niczym.
Zafascynowani jogą i buddyzmem stanowili bardzo mocny
emocjonalnie związek. Marianna również poddała się tej
filozofii, bo trudno nazwać buddyzm religią. Pozbawieni
dzieci, całą uwagę skupili na sobie i przyjaźni z Marianną
i Tunią.
– No to dobiegłyśmy do końca, Tuniu – powiedziała. –
Teraz już nie będę cię widzieć tak często, jak bym tego pragnęła.
Myślę, że nie zapomnisz wiernej ciotki Nory i pojadę
tam z tobą w malutkiej części twojej pamięci.
– Ciociu, miałaś jakieś wątpliwości? Przecież zawsze
myślę o tobie ciepło. Zawsze będziesz ze mną wszędzie, za
bardzo zżyłam się z tobą i twoim uwielbianym także przeze
mnie Julianem. Kiedy już się urządzę, zapraszam, podzielę
się z wami Paryżem. Przyjedziecie? Obiecaj!
Nora uśmiechnęła się, bawiąc się łyżeczką. Przez chwilę
chciała sobie wyobrazić ich troje pod katedrą i poczuła jakiś
opór wyobraźni.
– No widzisz, Noro! Mnie tak serdecznie nie zaprasza! –
powiedziała Marianna, krojąc ulubione przez Tunię ciasto
cytrynowe własnego wypieku.
– Ciebie nie musi. Pewnie będziesz tam jeździć co miesiąc!
Będziesz wozić to ciasto, aż jej się znudzi.
Ludwik stał się przezroczysty. Kobiety paplały, śmiały
się, sypały wokoło okruszki, nie zauważając jego obecności.
50
On sam zagłębił się jakiejś gazecie, udając, że nie interesuje
go ich rozmowa.
Był koniec sierpnia. Ostatnie kwiaty prężyły się do słońca.
Ukochane przez Mariannę floksy rosły wielkimi kępami,
wabiąc oszalałe z pragnienia owady. Pod nimi rósł tymianek,
starając się dorównać im intensywnością zapachu. Tyle że
on uwalniał go w momencie dotyku, a floksy pachniały
niezależnie od czegokolwiek. Cicho, jak srebrny duch, nadleciała
spora ważka.
Boki jej ciała mieniły się turkusowymi plamkami i kiedy
na chwilę zawisła nieruchomo, Marianna zobaczyła jej cień.
– Dziwne. Tyle tu ważek, a ta wyjątkowo duża rzuciła
cień! Nie myślałam, że ważki rzucają cień.
– No a ty jak zwykle! – stwierdziła Nora. – Nawet tu,
w kwiatach, zobaczysz cień! Zobacz tęczę w jej skrzydełkach!
Na dobre ci to wyjdzie! – dodała, narzuciwszy na ramiona
szal. – Trochę chłodniejszy jest już wieczór, prawda? Niedługo
jesień i znowu rok do lata! Marianno! Słuchaj! Musimy… Do
lata, do lata, do lata, piechotą będę szła*! – zanuciła piosenkę.
Nastała jesień. Marianna i Ludwik postanowili sprzedać
dom, przenieść się do miasta i wreszcie pożyć bez problemów
z opałem do kominka, odśnieżaniem drogi dojazdowej, ciszą
i samotnością, która rozgościła się po wyjeździe Tuni.
Ogród, nieświadom decyzji, jaka zapadła u jego właścicieli,
nadal oddychał, pachniał, czarował. Oni jednak wiedzieli,
że to ostatnie spędzone tu chwile. Dom, do którego
nie wracają dzieci, umiera.
* fragment tekstu piosenki Beaty Kozidrak.
51
Przeprowadzka była nieunikniona. Oboje, bez Tuni,
poczuli się jeszcze bardziej obco. Nawet poranne: „dzień
dobry” brzmiało jak powitanie dwojga sublokatorów w wielkim
pustym domu.
Duży przeprowadzkowy samochód wchłaniał w siebie
meble, książki i bibeloty. Garnki, pamiątki, portrety
owinięte kocem – wszystko zostało sprawnie ułożone
i ściśnięte. Aż trudno było uwierzyć, że w wielką prostokątną
puszkę na kilku kołach załadowano prawie cały
dobytek jej babki, matki i wszystko to, co Marianna do
tego dołożyła.
Siedząc w samochodzie, obserwowała profesjonalną
sprawność ludzi z firmy od przeprowadzek. W końcu
jeden z nich zamknął tylne drzwi na zasuwę i wsiadł do
szoferki.
Kilka złotych liści, poderwanych pędem powietrza,
poleciało za ciężarówką. Marianna odwróciła głowę,
kiedy mijali bramę wjazdową, Ludwik oglądał trzymane
w ręku klucze. Kot Hrabia siedział niezadowolony
w pojemniku do przewożenia zwierząt, miaucząc od
czasu do czasu.
Nowe mieszkanie na nowym osiedlu nowiutkich domów
nie miało duszy. Być może dusza pojawia się z czasem. Nowym
lokatorom nie będzie dane poczuć zapachu upływającego
czasu i smaku historii, nawet tych najbanalniejszych.
Nie zobaczą przerośniętych omszałych drzew, którym czasami
ze starości odpadają gałęzie, popękanych od mrozu płyt
chodnikowych ani starej sąsiadki, która wygląda przez okno.
Apartament swoim ogromem na dwóch poziomach niewiele
różnił się metrażem od dotychczasowego rodzinnego
domu. W ciągu dwóch tygodni Marianna urządziła nowe
52
mieszkanie, które dzięki sprzętom zaczęło przypominać
tamten dom. Dodała jednak coś od siebie: nieśmiertelna
międzywojenna kuchnia zmieniła się w prowansalską. Tu
stworzyła kawałek domu marzeń z francuskim mężem
gdzieś w okolicach Avignonu.
Portret matki zawisł w centralnym punkcie pokoju. Patrzyła
jakby inaczej, trochę z wyrzutem…
***
Kiedy drzewa gubią liście, a kwiaty zastanawiają się, czy
warto wypuszczać nowe pączki, w domu promiennej starości
zmienia się jedynie surówka do obiadu. Teraz rzadziej gościł
tu listek sałaty, ulegając drobno pokrojonej kapuście z marchewką.
Wprawdzie dietetyczka twierdziła, że to niekorzystne
ze względu na wzdęcia u pensjonariuszy, ale szefowa kuchni
mawiała: „Pęknąć nie pękną, a kapusta zdrowa jest! Wiecie,
co się dzieje po kalafiorze?!”.
Z czasem dawała więcej marchewki niż kapusty i wszyscy
byli zadowoleni.
Otulona ciepłym szarym kocem Nora była wywożona
przed budynek, aby medytować pośrodku zacisznego zakątka
w objęciach gęsto posadzonych tui. Taka medytacja była równoważna
z klasyczną, pełną nakazów. Chwilami nie słyszała
nic, nawet szmeru opadających liści klonowych ani pomruku
aut z pobliskiej szosy.
W swoim pokoiku oprócz łóżka, stolika, fotela i maleńkiego
telewizorka miała osobny stolik, na którym ustawiła swój
buddyjski ołtarzyk, kadzidełko, pawie pióro, posążek Buddy
i kilka sztucznych kwiatków wszytych w pomarańczową tkaninę,
upiętą na gwoździu w ścianie i miękko spływającą na
stoliczek. W głębi wciśnięte było zdjęcie Dalajlamy.
53
Wszyscy wiedzieli, że tam się nie sprząta. Nora stanowczo
dała do zrozumienia, że to jej niedotykalna strefa. Najpierw ze
zdziwieniem, a potem machnięciem ręki dano dowód, że już
nikogo nie interesują jej dziwactwa. Normalni pensjonariusze
mieli krzyżyki, zdjęcia papieża Jana Pawła II, książeczki do
nabożeństwa. Na szczęście staruszkowie nie odwiedzali się
wzajemnie w pokojach, bo, znając tolerancyjność chrześcijan,
mogło dojść do scysji. Jedyną rzeczą, jaką zabierała na
swoje wyprawy do ogrodu, była mala – różaniec buddyjski,
ozdobiony pięknym czerwonym chwostem.
Nora lubiła czuć w palcach koraliki, przesuwać je w rytm
sobie tylko znanej muzyki.
– Co pani tam tak dusi? – spytała młoda jak na dom
starców, bo siedemdziesięcioletnia pani Beata. – To przecież
nie różaniec!
– To mala, buddyjska – odpowiedziała Nora. – Czy przeszkadzam
pani w czymś?
Zaległa złowroga cisza. Beata wybałuszyła i tak już wybałuszone
przez Basedova oczy i warknęła:
– Mnie? Wszystkim przeszkadza ta pani głupota! Taka
niby inteligentna, a wierzy w takie głupoty i nas tu zaraża
głupotami! To szatan! Tu jest szatan!
Beata darła się jak opętana, aż pokojowa Zdzisława przybiegła,
ciężko dysząc:
– Co tu się dzieje? Jaki szatan? Pani Beato, spokój! Już
go przegnałam! A pani, pani Noro, niech się pani tak nie
obnosi z tymi modłami do Bóg wie kogo! Tu ma być spokój
i porządek! Rozumie pani? Zaraz kolacja będzie. Dostaniecie
obie coś na sen, bo widzę, że głupiejecie!
Prostokąt okna był wypełniony czernią. Tylko w jego
górnej części można było się dopatrzeć odciętego czarnym
54
grzebieniem świerków granatu nieba. W telewizji zapowiadali
opady deszczu.
***
Padał deszcz. Samochód szumiał oponami, rozpryskując
na boki wodę zebraną w koleinach asfaltu. Zmierzch
to nieprzyjazna pora dla kierowców. Wszystko staje się
płaskie, drzewa na horyzoncie tracą swoją wymiarowość,
szosa wydaje się krótsza, a pęd samochodu wolniejszy, niż
w rzeczywistości. Julian był dobrym kierowcą. Prowadził
spokojnie i pewnie. Pozwalał sobie na duże szybkości tam,
gdzie było to absolutnie bezpieczne. Nora lubiła, jadąc
w fotelu pasażera, patrzeć na jego spokojną, wpatrzoną
w drogę twarz.
Wracali z okolic mazurskich, szukając miejsca na dom.
Ich wspólny dom wybudowany według projektu Juliana, na
wzgórzu Nory, z jeziorem Juliana, usytuowanym względem
stron świata, jakie poda Nora. Potem Julian zasadzi dąb
i razem wezmą z sierocińca dziecko, którego nikt nie chciał.
Oboje byli spełnieni.
– Co się dzieje? – spytała Nora. – Dlaczego wycinają
takie piękne drzewa?
Rzeczywiście, pobocze wyglądało, jakby przeszedł przez
nie tajfun.
Wielkie drzewa leżały pocięte na kilkumetrowe odcinki,
a karpy z korzeniami w ziemi krwawiły sokiem. Czekały
na swojego grabarza.
– To pewnie dla bezpieczeństwa ruchu – podsumował
Julian. – A może chcą poszerzyć drogę…
Milczeli, jadąc między martwymi drzewami. Nora posmutniała.
55
– Popatrz, Julian, wszystkie ptaki są bezdomne, prawda?
– Co ty opowiadasz, kochanie? Ptaki są wolne, mają
dom wszędzie, gdzie zechcą. – uśmiechnął się.
Opuścili przygnębiającą porębę. Wjechali znów w normalny,
piękny mazurski las, przez który wiodła wstążka
wąskiej asfaltowej drogi.
Deszcz padał coraz większymi kroplami. Głuchy miarowy
dźwięk, jaki wydawały, działał usypiająco. Julian włączył
długie światła, w których ulewa pozornie zwiększyła swój
rozmiar. Dudnienie kropel o dach, spotęgowane odgłosami
pracujących wycieraczek i szumem opon rozchlapujących
wodę, tworzyło muzykę idealną do filmu grozy.
Oboje pomyśleli o radiu. On sięgnął, aby je włączyć,
i wtedy jakiś błyszczący obiekt wysunął się z prawej
strony ściany lasu. Julian chwycił mocno kierownicę
i zdecydowanym ruchem odbił w lewo. Niestety tamten
samochód, jakby niczego nieświadom, parł do przodu.
Był już w połowie jezdni, gdy Julian poczuł wstrząs. Jego
samochód wykonał obrót, przesuwając się nieubłaganie
w lewo, wpadł w głębię rowu po lewej stronie, sunąc
bokiem, i uderzył dachem w pień drzewa. Prawa strona
samochodu była zgnieciona, a koło nadal kręciło się
w niezdarnym mimośrodowym ruchu. Trzask gałęzi
zmieszał się z odgłosami dachowania samochodu, który
spowodował katastrofę, i dźwiękiem delikatnej muzyki
z radia Juliana. To Satie ze swoją „Gymnopedią”.
Ta smutna, natchniona muzyka mogła towarzyszyć im
w tym kilometrze drogi i w następnych, gdyby tamten
kierowca spóźnił się choć o kilka sekund…
Nora była wciśnięta w poduszkę i fotel skręcony w swojej
osi. Julian nadal tkwił nieruchomo, zgięty między dachem
56
a kierownicą. Na jego poduszce powiększała się plama krwi.
W oddali ktoś krzyczał przeraźliwie. Deszcz padał dalej
miarowo, spokojnie, w coraz większej ciszy.
Podobno człowiek, który ulega gwałtownemu wypadkowi,
nie pamięta tego momentu. Nora zapamiętała strzępy
obrazów, które dopiero na szpitalnym łóżku zaczęły się
układać w logiczną całość, jak puzzle. Wydawało się jej,
że ta miękkość i ciepło, jakim jest otoczona, odzyskując
przytomność, to zaskakująca zmiana podróży, dziwne
przeniesienie w czasie. Było jej dobrze, pod powiekami
miała mglistą biel. Gdzieś w pobliżu cyklicznie piszczał
jakiś aparat. Usnęła znów snem, który praktycznie wyłącza
świadomość.
Biel pod powiekami stała się mniej mglista. To było okno.
– Skąd okno w samochodzie? Julian! Gdzie jesteś? Julian,
gdzie…
– Noreńko, będzie dobrze kochanie, to ja, Marianna.
Mieliście wypadek, ale wygrzebiesz się z tego, będzie dobrze.
Znowu cisza w bieli. Pomału słowa, które usłyszała, drążyły
tunel w jej świadomości.
– Czy ja mówię? – spytała.
– Tak, Noreńko, mówisz, pytałaś nawet o Juliana. Kochanie,
spotkacie się kiedyś, na pewno, teraz go nie będzie
parę lat. Kto to wie?
– Co ty mówisz? Gdzie on jest?
– Nie ma go już z nami, Noreńko. Ale ty jesteś mocna,
dasz radę, zobaczysz.
Nora zacisnęła powieki. Tym samym zamknęła w sobie
dopiero co uświadomioną rozpacz. Potem długo leżała,
wpatrzona w sufit.
57
Szpitalne łóżko stało się jej domem na dwa miesiące.
Unieruchomiona, nie zdawała sobie sprawy ze stanu swojego
zdrowia. Odwiedzający ją codziennie lekarze mówili,
że powinna dziękować Bogu, że żyje. Co będzie dalej, nie
wiadomo. To, że nie czuje nóg i nie potrafi nimi poruszyć,
może się jeszcze zmienić. Trzeba cierpliwie czekać.
Brak Juliana był odczuwalny fizycznie. Czasem coś ściskało
jej krtań i wtedy na przekór miała ochotę krzyczeć,
wrzeszczeć, ryczeć po zwierzęcemu. Było jej wszystko jedno.
Nie drgnęła, kiedy lekarz oznajmił jej, że nie będzie
chodzić.
***
Leżący na stoliku telefon terkotał, śmiesznie podskakując.
Owinięta kocem Marianna leżała wciśnięta w sofę,
a przyciszony telewizor odtwarzał jakiś program.
– Tak? Halo, to ty, córeczko? Jak dobrze, że dzwonisz.
Myślę o tobie od rana. No jak tam?
Przez kilka minut Marianna z poważną twarzą powtarzała
swoje nieśmiertelne: „tak”. W otwartych drzwiach cicho
pojawił się wózek inwalidzki z drobną postacią Nory.
Ona też czekała na telefon od Tuni. Wpatrzona w Mariannę
chłonęła każde: „tak”.
– No dobrze, Tuniu, jesteś dorosła. Chciałabym poznać
tego Gastona. Może znajdziecie wolny weekend i przylecicie
do nas? Ciocia Nora tu jest i chwyta się za serce z radości…
Dobrze, porozmawiam z tatą. Bądź spokojna…Pa, kochanie…
I pozdrów Gastona od nas obu… Pa! No widzisz,
Noro? Stało się! Ma Gastona i jest szczęśliwa! To artysta
malarz… Może przylecą do nas, widzisz? Kiedyś to musiało
się stać. I co ty na to?
58
Nora, z miną porzuconej właśnie kochanki, nie była
w stanie odpowiedzieć. Obiema rękami objęła swoją twarz
i trwała tak przez moment, jakby chciała zamknąć to, co
usłyszała przed chwilą. Ogarnęło ją znowu to samo uczucie
utraty kogoś bliskiego, a jeszcze nie była na to dostatecznie
przygotowana. To działo się za szybko. Spojrzała na Mariannę,
która, uśmiechając się dziwnie, również miała łzy
w oczach. Jej oczy nie pasowały do ust.
– Będzie dobrze, nie denerwuj się. To tak, jakbyś miała
dwoje dzieci… No tak, zmartwień też podwójnie! Damy
radę, zobaczysz! Nie jesteś sama! – powiedziała ta drobna
kobieta, unieruchomiona w inwalidzkim wózku, posiwiała
przed czasem, splatająca białe dłonie z niebieskimi żyłkami.
Błękitny szal zsunął się jej z ramion. Marianna poprawiła
go, aby nie wkręcił się w kółka.
Od czasu fatalnego wypadku Marianna czuła się odpowiedzialna
za Norę. Nie odstępowała jej w szpitalu, pomogła
przenieść się ze wszystkim do siebie. Ich dwupoziomowe
mieszkanie było wystarczające dla kilku osób. Na
dole znajdował się duży pokój gościnny z osobną łazienką,
salonem, kuchnią i gabinetem Ludwika. Ich sypialnie były
na górze. Nawet Ludwik nie miał nic przeciwko temu.
Dzielnie pomagał Mariannie w przeprowadzce, urządzaniu
pokoju Nory jej meblami i pamiątkami. Nora pogodziła
się ze swoją samotnością i u Marianny znalazła drugi
dom, prawie taki sam.
Ten dom też nie miał mężczyzny, z tą tylko różnicą,
że nieistniejący Ludwik żył. Kiedy siedział w swoim gabinecie,
gdyby nie płaszcz i parasol w przedpokoju, można
było pomyśleć, że go nie ma w domu. Nawet gdy czasem
59
wchodził do kuchni, aby przerwać żmudne siedzenie przed
komputerem, nie wchodził, a raczej się skradał.
Od wakacji w Egipcie minęło kilka lat. Czas nie tylko leczy
albo przynajmniej się stara, ale tworzy mniej lub bardziej
twardą skorupę, zamykającą żal, skruchę, poczucie winy
i utratę zaufania. Lekarz psychiatra, do którego Marianna
udała się w tej najostrzejszej fazie zagubienia, powiedział:
– Musicie państwo wziąć rozwód. To jedyne wyjście.
Pani tego nigdy nie zapomni.
Wyszła z receptą na ogłupiający lek. Jeszcze bardziej
zagubiona. Deszcz padał już od dwóch dni. Wszędzie były
kałuże, które trzeba było omijać, przewidując następny
krok. W dzieciństwie Marianna starała się chodzić tak,
aby nie nadepnąć na spojenie płyt chodnikowych. Było
to trudniejsze tym bardziej, kiedy szło się szybciej. Kałuże
zachowywały się podobnie jak spojenia. Wręcz same
podsuwały się pod stopy.
Na przystanku ludzie stali, zachowując, w miarę możliwości,
jednakowe odstępy od siebie. Krople deszczu stukały
w dach wiaty. Szara mgła zaległa na torach tramwajowych.
Czerwony płaszcz Marianny kontrastował z szarością otoczenia,
był wyzwaniem dla ubranych w kamienne kolory
ludzi.
Ludwik już pewnie jest u siebie w pracy – pomyślała,
patrząc na zegarek.
Koła tramwaju miarowo stukały na spojeniach szyn.
Pchany pędem powietrza rozmazany obraz miasta spływał
po szybach w bok razem z deszczem. W miarę zwalniania,
krople wyrównywały swój bieg do pionu.
Nauczyła się być sama ze sobą i dobrze się czuła w tym
towarzystwie. Samotność nie była dla Marianny dokuczli60
wa. Potrzebowała tylko niewielu chwil, aby do niej sięgnąć,
aby ją w sobie pielęgnować, bo w tym jej pokoju czuła się
najbezpieczniej.
– Halo! Tak, już dojechałam. Nie, nawet nie zmokłam.
Dzięki, że się troszczysz. Wiem, wiem. Tak, zrobię zakupy,
Ty kup wino. Chardonnay, OK? O której mają być? Hmm…
Postaram się zdążyć. Pa.
To nowi sąsiedzi mieli tego wieczoru wpaść do nich na
ulubione krewetki po tajsku i oglądanie koncertu jazzowego.
Mieszkali w tym samym domu. Stanowili znakomity team
ludzi lubiących to samo. Potrafili smakować potrawy, oceniać
jakość wina i w skupieniu słuchać muzyki odtwarzanej
na znakomitym sprzęcie audio. Ludwik odnalazł się w nowej
roli. Był znakomitym kucharzem. Alicja i Adam wiedzieli,
że będzie to ten jeden z niewielu miłych, swobodnych wieczorów
z dobrym jedzeniem i wspaniałą muzyką.
Ich przybycie oznajmiało ciche pukanie. Adam, z butelką
wina, przepuścił przodem swoją żonę. Zawsze gdy
nerwowym ruchem poprawiał sobie włosy, jak mały chłopiec
przed występem na akademii szkolnej, wydawał się
nieco speszony. Przynajmniej raz w tygodniu jeździli razem
na strzelnicę, aby potem chwalić się wynikami. Alicja była
kobietą zdecydowaną, nawet jej wejście stanowiło króciutki
spektakl. Adam przytrzymywał drzwi, a ona, odczekawszy
moment, wkraczała, pewna efektu. Rzeczywiście, dość
krótka spódniczka pokazywała to, co Alicja chciała wyeksponować,
a żakiecik z dekoltem dopełniał reszty. Marianna
patrzyła na nią z przyjemnością. Nora uważała, że jest zbyt
wyzywająca jak na swój wiek, choć trudno było ten wiek
oszacować.
61
Ludwik zawsze ożywiał się, kiedy się pojawiali. Wchodzili
jak kolorowe ptaki, zawsze mówiąc coś miłego i ciekawego.
Być może ich obecność rozbijała tę trochę ponurą
codzienność, a Alicja… No cóż, przyjemnie na nią patrzeć.
Czterdziestoletnia blondynka o regularnych rysach twarzy
i małych ustach, ubrana w swój ukochany ciemnoczerwony
strój, z jakąś zadziornością w spojrzeniu, ciekawiła go
bardziej niż jej nieśmiały mąż.
– No, widzę, że klub merlota w komplecie! – powiedział,
oglądając butelkę, która przyniósł Adam.
– Ledwo udało mi się odciągnąć go od komputera! Znalazł
nową zabawkę i chyba dla niej zwariował! – z wyrzutem
w głosie powiedziała Alicja.
Sięgnęła po garść suszonych moreli, kontynuując:
– Jakaś zwariowana gra społecznościowa! „Druga strona”.
Stworzył swoje alter ego, ubiera go, fryzuje i flirtuje
z autentycznymi ludźmi, tak samo powariowanymi jak on!
– Roześmiała się, obejmując męża.
– A to ciekawe! – powiedziała Marianna. – Mnie już
znudziło przeglądanie internetu, a czat już nie dla mnie chyba.
To można sobie zainstalować? Ludwik, proszę, ściągnij
mi to na mój laptop, bo ja znów coś kliknę nie tak i będzie
kłopot! Wiecie? – zwróciła się do gości. – Komputer mnie
nie lubi, ja jego też!
Adam, zachwycony kimś, kto zainteresował się jego
nową pasją, zaczął opowiadać o grze, która coraz mniej
wyglądała na grę, a bardziej na jakiś wizualizowany czat,
okazję do poznawania nowych ludzi i zabawę.
– Wiesz, Marianno, można tam latać jak ptak. Wchodzisz
do oceanu, spacerujesz po dnie i wychodzisz sucha! Niemożliwe
jest możliwe! Możesz sobie za całkiem niewirtualne
62
pieniądze kupić kawałek wirtualnej ziemi, a tam kupić lub
samemu wybudować własny dom. Zapraszać ludzi, tańczyć
i jeszcze coś, ale to sama odkryjesz! – Mrugnął porozumiewawczo,
upijając łyk wina.
Nora podjechała do gości, z wyciągniętą wolną ręką.
– Jak to dobrze, że dzięki wam w ten paskudny dzień
mamy fajny wieczór! Kto tu ma latać i kto dom buduje?
– spytała, podjeżdżając do niskiego stołu z przekąskami.
– Nikt, Noro. To gra, która odkrył Adam. Zainstalujemy
ją sobie? – spytała Marianna.
– No nie wiem… Ja lubię czytać, mam wtedy w głowie
swój świat, a nie ten, który stworzył jakiś grafik. Ale mogę
popatrzeć.
W żeliwnym woku smażył się czosnek. Krewetki czekały,
rozmrożone.
***
– Pani Noro, niech pani oszczędza oczy! Ciągle pani w coś
tam ślepi, a w pani wieku wzrok to skarb! – powiedziała Beata,
mrugając zbyt często, ponieważ jej wytrzeszczone oczy
szybko wysychały.
– To na co mam patrzeć pani zdaniem?
– Na nic. A po co gapić się na coś? Wszystko już pani
chyba widziała! – zaskrzeczała w ostatniej sylabie. – Modlić
się trzeba, do Pana Boga, a nie do jakichś tam koralików
albo fotografii jakiegoś Chińczyka! – nie poddawała
się, spełniając jej zdaniem pożyteczny czyn nawracania
niewiernej.
Nora nie miała ochoty rozwijać tego tematu.
– Dobrze, pani Beato, będę się modlić za pani zdrowie
i światły umysł!
63
– No, nareszcie pani zrozumiała! Dziękuję! – powiedziała,
odchodząc w stronę kanapy szurając kapciami. Skarpety chyba
zsunęły się jej zbyt nisko i skręcone, tworzyły na kostkach
spiralne pierścienie.
Te skarpety, przydeptane stare kapcie, dziwny zapach starych
ludzi, którzy teraz stali się jej najbliżsi – wszystko, co
otaczało ją w tym domu umierającej nadziei i wysuszonej
samotności, stało się jej światem.
Dzisiaj na śniadaniu nie pojawił się pan Władysław.
Wszyscy zerknęli na puste krzesło, ale nikt o nic nie zapytał.
Już nie było słychać stukania jego laski, a za oknem nie pojawił
się żaden samochód z rodziną.
Czasem Tunia przysyłała Norze piękną kolorową kartkę
z wakacji. Z krajów, w których królem jest słońce, gdzie
można myślą wzbić się w niebo i latać lekko jak ptak. Wodziła
palcem po wybrzeżu, głaskała chmurki i czuła ciepło
nagrzanych kamieni. Była tam z Tunią przez chwilę, niemal
odczuwała jej serdeczną czułość. Nie miała jej do zaoferowania
nic w zamian. Istniała w jej odczuciu jednostronnie,
niepełnie.
Zamknęła oczy. Poddała się medytacji, która kończy zazwyczaj
seans jogi. Nazywają to pozycją martwego ciała,
czyli głębokim relaksem, który odcina człowieka od wszelkich
napięć. Ta „mała śmierć” służy życiu. Wracając do realności,
czujemy się wzmocnieni, w zrównoważonej tożsamości.
Pytanie o Boga nie ma sensu, powoduje, że coraz bardziej
błądzimy, bo Boga nie ma. Każdy człowiek ma jego cząstkę
i jego całość w sobie.
Nora wybrała się w podróż do własnego wnętrza. Cicho
powiedziała: „OM” – nieokreśloną sylabę, symbolizującą absolut,
uniwersalną moc dającą siłę żyjącym.
64
– Pani Noro! Nie spać w dzień! Potem łazicie pół nocy!
Obiad za pół godziny – zagdakała opiekunka Zdzisława.
Na obiad był pęczak, jajko na twardo i surówka z marchewki.
***
Na biurku w pokoju Marianny paliła się lampka. Na
środku stał otwarty laptop. Światło z ekranu delikatnie rozświetlało
jej twarz. Była skupiona. Chwilami odginała się
na krześle, taksując ekran.
– Martini… Dover, o tak! Mogę być Martini Dover. Teraz
rodzaj awatara…
Pominęła sylwetkę drobnej ciemnowłosej dziewczyny.
Zatrzymała się na długonogiej blondynce.
– No, tutaj będę inna! Klik.
I tak powstała, narodziła się Martini Dover. Zupełnie
różna od stwórczyni. Wysoka blondynka o nieco
sztywnych włosach, nieporadnym kroku i wyzywającej
urodzie, jaką otrzymywał każdy z nowo przyjętych, czyli
newbies.
Adam poradził jej, jak zacząć i gdzie się teleportować
na początek, aby porozumiewać się po polsku. Oraz jak
wpłacić autentyczne pieniądze i gdzie, aby móc buszować
do woli po sklepach, kupić sobie piękną skórę, czyli wygląd,
włosy i stroje.
– Masz dużo czasu – mówił. – Możesz się wspaniale
bawić, jak lalkami. Lubiłaś lalki? Tu je masz! Poleć do Polonii,
tam są sami z Polski! Tylko ubierz się i kup sobie
animację ruchu!
– Nora! – zawołała Marianna. – Chodź, zobaczysz coś!
Po chwili z mroku korytarza wyjechał wózek.
65
– Popatrz, to ja! – z chichotem powiedziała Marianna. –
Widzisz, jaka laska? Mam tu dwadzieścia trzy lata i jestem
seksowną blondynką. Jeśli zechcę, zaraz kupię sobie rude
włosy i czerwoną sukienkę!
– Dlaczego mówisz o niej, że to ty? Przecież ty to ty, a to
jest… Nie wiem co!
– Mój awatar. Lalka do zabawy. Widzę, że cię nie
przekonam! Nigdy nie czatowałaś? Nawet tam musiałaś
sobie wymyślić jakieś inne imię! To jest to samo, tylko
z obrazem, ruchem, grafiką. Za tym stoją prawdziwi
ludzie, ale każdy tu udaje, jest tym, czym chciałby być!
Zobacz, w tej grze nie ma brzydala, grubego, starego.
Wszyscy są piękni.
– Nie… Mnie to jakoś nie bawi. To jakieś dziwne, trochę
schizofreniczne – podsumowała Nora. – Zostaw te cuda
i chodź, lepiej zrobimy kolację. Ludwik pewnie głodny!
Nora podświadomie starała się załatać dziury w małżeństwie
przyjaciółki. Nagle poczuła moc mediatora i z właściwą
sobie delikatnością stwarzała sytuacje sprzyjające
nawiązywaniu ciepłych relacji. Świadoma tego, że już nie
wykrzesze w nich miłości, zaczęła im matkować. Podsuwała
smakołyki, głaskała po główkach i starała się zajmować
ich myśli tym, co miłe i dobre. Czasem odnosiło to
skutek. Marianna bardziej niechętna Ludwikowi niż on jej,
łagodniała, czasami nawet żartując sobie z niego w sposób
miękki, ciepły, bez tego dojmującego smutku i opuszczonych
kącików ust.
– Ludwik! Chodź do nas, nie siedź tam sam! Zrobiłam
wam sałatkę z paluszków krabowych – zawołała Nora, podjeżdżając
przed jego gabinet. – Zdziczejesz tam jak samotny
kocur!
66
– Samotny kocur! Dobra jesteś! Skąd ci takie porównania
przychodzą do głowy? – Ludwik, śmiejąc się, popychał
wózek Nory w stronę kuchni. – A jest tam moja samotna
kocica?
– O! Ona już nie taka samotna! Ma towarzystwo pokracznych
awatarów! Ledwo ją od nich oderwałam!
– Nie przesadzaj, Noro – wtrąciła Marianna. – Masz
dla mnie inne ciekawsze propozycje? Mnie się to podoba
i będę sobie od czasu do czasu wpadać w tę wirtualną dziurę.
Ciebie, Ludwiku, też namawiam. Byłoby fajnie spotykać
się tam na tańcach, siedząc w jednym pokoju za pomocą
dwóch laptopów!
– Kompletna wariacja! Martini Dover! Już nie ma Marianny
albo tylko czasem u nas bywa! – ciągnęła temat Nora.
– Proszę, daj już spokój. Robisz mi przykrość!
– Przecież to są żarty. Wiesz, znasz mnie! Tylko śmieszą
mnie te twoje lalki!
Ludwik patrzył raz na jedną, raz na drugą, jakby zastanawiał
się, w czym rzecz i o czym one mówią. Zaciekawił
go temat, choćby z tego względu, że Marianna ożywiła się,
chwilami przekomarzała się z Norą, jakby miały po dwanaście
lat. Zdał sobie sprawę, że utracił trochę z tej śmiesznej
spontaniczności młodego człowieka. Zanurzył się w swoich
paragrafach i skostniał jak język, którego używał, a który
zwykli ludzie musieli sobie tłumaczyć na zrozumiały. Patrzył
na Mariannę i nadal widział w niej tę samą dziewczynę
w czerwonej sukience. Nadal był zauroczony jej delikatnością,
kruchością i jakimś cieniem smutku w oczach. Podziwiał
jej siłę i determinację, że nie doszło do zerwania ich
związku. Już od kilku lat nie nawiązał choćby przelotnego
romansu. Tamten przypadek zawsze wkradał się w każdy
67
początek innego kontaktu niż towarzyski. Chciał ją czasami
objąć, przytulić, nie myśląc nawet o wejściu do jej sypialni,
ale bał się odtrącenia, które było całkiem realne. Miał jednak
nadzieję, że kiedyś to się skończy i dalej będzie tak, jak było
do tamtej chwili.
Brakowało mu przy stole Tuni. Lubił patrzeć na dziewczynę,
która odziedziczyła po matce smutek, a po nim siłę
do pokonywania przeszkód. Ten konglomerat stworzył
osobowość, zmieniającą się jak pogoda w marcu, a przez
to całkowicie pozbawioną nudy.
Lubiła skubać jedzenie palcami. Mówiła, że tak lepiej
smakuje. Robiła to tylko w domu, na przyjęciach potrafiła
jeść z arystokratyczną elegancją, nie odwracając widelca
trzymanego w lewej ręce. Marianna zawsze zwracała na to
uwagę. Jej matka też. Mówiły, że u nich tak się jadało od
pokoleń. Ludwik nie wiedział, jak się jadało w jego pokoleniach
i czy w ogóle widelcem.
Tunia należała już do innego. Ostatnia jej kartka była
z Cyklad, dokąd pojechali na cały miesiąc. Wkrótce po
kartce w poczcie mailowej przysłała jej pierwsze zdjęcia.
Siedzieli na kamiennej plaży, oboje ze skrzyżowanymi nogami,
obejmując się. Ona z krótkimi włosami, on z bujnymi
lokami opadającymi prawie do ramion. W tle szereg prawie
jednakowych nieostrych białych domów na kamienistym
wybrzeżu. Symetria, zrównoważenie i spokój – takie miał
odczucia, gdy po raz pierwszy je obejrzał. Widać było, że
to nie przelotny związek. Tunia i Gaston uśmiechali się do
obiektywu, jakby mówili: „Widzisz, tak wyglądamy, tak się
czujemy i jest nam bardzo dobrze ze sobą!”.
Pożałował, że nie zrobili sobie takiego zdjęcia z Marianną.
Można by je teraz porównywać.
68
– Chyba pójdziemy wcześniej spać, co, Noro? Albo nie…
Pogram sobie chwileczkę. Chcesz popatrzeć? – powiedziała
Marianna, wstawiając naczynia do zmywarki.
– Ja chcę popatrzeć – podjął Ludwik. – Może zrozumiem,
co w tym takiego fascynującego!
Gra ładowała się chwilę. Pojawił się ekran startowy. Marianna
wpisała hasło i czekała na początek gry, stukając
palcami w blat stołu.
***
– Hi, hello, witajcie! – pozdrawiały się dusze potępione,
spragnione towarzystwa, przyjaźni i seksu w wydaniu, jakie
zaproponował programista gry.
Przestępując z nogi na nogę, wyginały swe nierealne ciała
i wykonywały gesty modeli z wybiegów. Stały, czekając, aż
ktoś je zauważy, zaprosi do „slow Dance nr. 07” lub tanga
06. Nawiąże się nić sympatii lub niechęci.
– Będziesz tu jutro?
– Nie wiem… Jak czas pozwoli. Wiesz, praca. W realu
mam mnóstwo roboty, ale postaram się koło 22, OK?
Obie tańczące salsę postaci uniosły się leniwie, zatrzymały
pod sufitem i delikatnie spłynęły w dół. Z wirtualnego głośnika
sączyła się realna muzyka. Wygięta do tyłu partnerka
unosiła zgiętą w kolanie nogę wysoko, a on podtrzymywał
ją delikatnie w talii.
Martini niemal czuła ten dotyk. Patrzyła, jak jej lalka
tańczy z lalką innego człowieka on-line.
Podobała się jej gracja, z jaką wykonywali poszczególne
figury tańca. Jej spódnica wirowała, a dłonie dotykały dłoni
tancerza. Tworzyła się magia.
Ekran komputera nabierał głębi. Jego obramowanie za69
cierało się, cichło. Muzyka dominowała, taniec nabierał realności.
Z podłogi do tańca unosił się deszcz kolorowych gwiazdek,
które lśniły w snopach barwnych świateł dyskoteki.
– Fajnie się z tobą tańczy, Martini – powiedział Andreo144.
– Mnie też.
***
Kieliszek z niedopitym winem właśnie w tej chwili złapał
pierwszy promień słońca, które latem ma więcej pracy,
bo pokonuje dłuższy odcinek drogi. Pierwszy promień
niemal zadzwonił w szklaną krawędź, prześlizgnął się po
powierzchni wina i oddzwonił po przeciwnej stronie. Załamany,
jak każdy wpadający w coś promień światła, rozjaśnił
czarną, jeszcze śpiącą, klawiaturę. Niektóre klawisze były
matowe, inne, jak litery a, e czy o, wygładzone przez palce,
ożywały, odbijając światło.
Światło rozszerzyło się na „enter”, przebiegło po klawiaturze
numerycznej zatrzymało się na wyciągniętym
na stole przedramieniu i opartej na nim twarzy kobiety.
Marianna spała w tej niewygodnej pozycji jak ludzie,
którzy postanowili tylko na chwilkę zmrużyć oczy, przyłożywszy
policzek do czegoś bardziej miękkiego niż blat
biurka.
Dom spał. To był ten moment, kiedy budzi się dzień,
zazwyczaj wesoło i obiecująco, a rzeczy i ludzie śpią najmocniejszym
snem.
Słońce oświetliło jej powieki, wwiercając się bezlitośnie
w źrenice. Powieki drgnęły i leniwie otworzyły się, aby natychmiast
znów się zamknąć. To była zbyt duża porcja świa70
tła jak na pogranicze snu i jawy. Marianna, podparłszy się,
wstała, prostując się z trudem.
Cicho podeszła do okna, patrząc w dal, przez szybę,
bez określania płaszczyzny, przedmiotu czy jakiegokolwiek
punktu orientacyjnego. To było patrzenie w kosmos. Długie
i bezdenne.
W otwartych drzwiach do salonu pojawił się Ludwik.
Lekko siwiejący, bosy, wydawał się być trochę nieprzytomny.
Mrużąc oczy, powiedział:
– Marianna? Co tak wcześnie wstałaś? Znowu masz
kłopoty?
– Nie, nie mam – skłamała. – Po prostu się obudziłam
i patrzę na ten wschód słońca…
Po chwili słychać było szum wody. Ludwik postanowił
zacząć dzień.
Marianna zamknęła wieko laptopa, przytrzymując palce
trochę dłużej, niż wymagała ta czynność. Wciąż miała przed
oczami nierealny świat, który zawsze znikał pod czarną klapą
komputera. Kulił się do rozmiarów kwarcu, tracąc swój
bajkowy koloryt, możność latania, brak grawitacji i cienia
oraz cudowną niemożność śmierci.
Zagwizdał czajnik. Najpierw cicho, potem coraz bardziej
natarczywie. Marianna włożyła dwie grzanki do tostera i,
odkręcając wieczko słoika z miodem, zauważyła, że obrót
wieczka i jej palców jest jednakowy z obrotem sukienki
w tańcu.
– Długo siedziałaś wczoraj? – spytał.
– Tyle, ile było trzeba – odpowiedziała trochę zaczepnie,
wyczuwając w jego pytaniu element śledczy.
– Pytam, bo boję się o twoje oczy. Nic innego nie miałem
na myśli.
71
– Wiem, ale to takie fascynujące! Mam swoja lalkę i bawię
się jak w dzieciństwie.
– Ale przecież oszukujesz. Jesteś tam kimś zupełnie innym.
Trzeba było stworzyć postać choć trochę podobną do
ciebie. Ile tam masz lat?
– Dwadzieścia sześć. Oni wszyscy oszukują! A ja przynajmniej
czuję się, jakbym miała właśnie tyle. Jaka to różnica?
Dusza ma tyle i to dusza gra.
– Tunia miałaby zabawę, widząc, w co się bawisz.
– Pewnie bawiłaby się razem ze mną, bo ma poczucie
humoru.
Ludwik zamilkł. Stojąc przy oknie z filiżanką w ręce,
wpatrywał się w inny, mniej przyjazny niż tamten dawny,
widok za oknem. Czuł, że dzieje się coś niekontrolowanego,
coś obok niego, z pewnością nieprzyjaznego.
Ożywienie Marianny było dziwne, narkotyczne. Sprawiała
wrażenie szczęśliwej. Zaczęła pisać więcej wierszy,
ciągle grzebała w Internecie, wyszukując jakieś hasła, aby
coś komuś z gry udowodnić albo dowiedzieć się więcej.
Chwilami uśmiechała się do ekranu laptopa jak do kogoś
bliskiego. Ona tam była, w środku.
Do kuchni wjechała Nora. W swoim nieodłącznym błękitnym
szalu wyglądała jak królowa śniegu.
– Mówiliście coś o Tuni… Dzwoniła?
– Nie, Noro, zastanawiałem się tylko, co Tunia powiedziałaby
na nową pasję mamusi.
– Eee tam pasję! Przejdzie jej!
***
Kolejna wiosna zaglądała do okien domu opieki. Dawno
niepielęgnowane jaśminy i bzy wybujały aż pod okno Nory.
72
Te pierwsze właśnie kwitły, roztaczając nieprawdopodobnie
piękny zapach.
Nora była szczęśliwa wiosną. Kiedyś myślała nawet, że kiedy
umrze, najbardziej będzie jej brak wiosen, niczego więcej.
Była już sama. Nie było Marianny, Ludwik był nieobecny
duchem, Tunia pojechała z ukochanym do Kanady i już nigdy
nie wróciła do nich, choćby w odwiedziny.
Przypomniała sobie ślub Tuni i Gastona w Paryżu, na
który pojechali tylko jej rodzice, Nora nie wyobrażała sobie
podróży w wózku inwalidzkim. Byłaby dla nich ogromnym
obciążeniem. Obiecali przywieźć jej film i zdjęcia. Film już
dawno gdzieś się zapodział, zdjęcie zostało Norze tylko jedno,
ale za to miała na nim wszystkich razem. Trzymała je wraz
z fotografią Juliana, który stał dumnie na szczycie jakiejś
bieszczadzkiej górki, na tle nieba.
Blisko nieba – pomyślała.
Śniadanie jak zwykle zebrało przy stole chodzące jeszcze
osoby. Dziś wyjątkowo wszyscy siedzieli zgarbieni nad swoimi
talerzykami, każdy z plasterkiem żółtego sera i łyżką twarożku.
Trzęsącymi się rękami, pokrytymi plamami, niezgrabnie
dziobali widelcami, usiłując donieść twarożek do drżących ust.
Niektóre klany towarzyskie straciły członków. Niedawno zmarł
pan Władysław, a teraz pani Jadzia przestała schodzić z łóżka.
Nora wolała ciszę od skrzekliwego jazgotu wiecznie niezadowolonych
ludzi. Pani Beata przestała ją zaczepiać. Nie
chciała grzeszyć kontaktem z niewierną.
Po śniadaniu zaległa cisza.
Co się stało z Marianną? – pytała na sto sposobów Nora
i nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że miła, mądra i wrażliwa
kobieta tak bardzo zmieniona w ciągu kilku miesięcy,
mogła targnąć się na swoje życie, zostawiając ją i Ludwika
73
niczym niepotrzebne przedmioty. Co spowodowało aż tak
straszną decyzję? Bo przecież nie te nocne rozmowy z Ludwikiem.
W końcu on miał rację, chociaż ostatnio chyba
pił więcej niż zwykle. Nora nie podsłuchiwała, ale czasem
głośniejsze fragmenty przedostawały się aż do jej pokoiku.
Marianna miała mu za złe, że ją śledzi, i mówiła, że to nie
jest zdrada, tylko zabawa. To był jej jedyny argument, ale
jakoś nie można było jej uwierzyć. Miała inne usta i obce oczy.
Może czuła się osamotniona? – pomyślała Nora. – Może
odkryła lek na poczucie towarzyskiej pustki. Musiała jednak
zdawać sobie sprawę z nierealności tamtych przyjaźni, ich
niepełnej wartości i kłamstw, na których były oparte.
Jak to możliwe, że taki substytut budził takie emocje? Być
może ciągle tkwiące w niej dziecko znalazło nową zabawkę
i tak jak mała dziewczynka, niańcząc swoją lalkę, wierzyła
przez chwilę, że jest w lepszym, ciekawszym, bardziej kolorowym
świecie niż ten, w który wtłoczył ją obowiązek.
A może tamten człowiek w przebraniu lalki o imieniu
Anrdeo144 zdołał zafascynować ją swoją osobowością na
tyle, że nie wyobrażała sobie rozstania z nim?
Znów zwoływano wszystkich na obiad. Pory posiłków były
mordercze! Ósma rano – śniadanie, trzynasta – obiad, osiemnasta
– kolacja, jak w szpitalu albo w wojsku! Ładne wojsko!
Nora wyobraziła sobie panią Beatę w wojskowym moro, jak nie
może się wyprężyć, bo plecy wygięły się w nieodwracalny łuk.
Pani Zdzisława przejęła dowództwo nad rozlokowaniem
gotowanego karpia, ziemniaków i nieśmiertelnej marchewki.
***
Każdy wieczór przynosił ten sam scenariusz. Ludwik,
pijąc kolejnego drinka, siedział wpatrzony w ekran telewi74
zora, na którym po raz piąty relacjonowano obrady sejmu.
Prawie nie wychodził z domu. Miał tłuste włosy, nieświeży
oddech, brakowało mu tej niedbałej elegancji, jaką pamiętała
Miarianna. Chodził w ciągle tej samej koszuli w banalną
kratkę, porozpinanej tak, że ukazywały się jego już siwe
włosy na piersi. Wypchane na tyłku i kolanach spodnie
bardziej pasowałyby jakiemuś kloszardowi niż temu dawnemu
Ludwikowi. Przestał o siebie dbać. Jedynie z rzadka
wychodząc do kancelarii, mył i ubierał się staranniej, ale
było to okupione wielkim trudem.
Często znikał w swoim gabinecie i tam dla odmiany
z uwagą wpatrywał się w ekran komputera, ciągle coś ściągając.
Wychodził odmieniony: jeszcze bardziej niechętnie
zerkał w stronę Marianny, jakby nosił w sobie jakąś bombę
i tylko czekał, aby jej ją podłożyć. Milczał, ale Marianna
znała już to milczenie, odęte i złowrogie.
Czasami usiłowała coś odwrócić albo wrócić do tych
w miarę przyjaznych dni razem.
***
Martini Dover: hejjj witaj Aneta
Benon Lubitsch: poznajcie sie
Aneta Modan: Witaj Tunia
Benon Lubitsch: Aneta
Benon Lubitsch: Martini:::)))
Martini Dover: miło mi ze Cie widze
Aneta Modan: miło mi Cię poznać::))
Martini Dover: i mnie
Martini Dover: a chcialam kupić
Martini Dover: miejsce jest ładne
Aneta Modan: podoba mi się
75
Benon Lubitsch: bedziesz robic ten bal?
Aneta Modan: oczywiście
Martini Dover: Ben jest moim nauczycielem
Aneta Modan: wiem
Martini Dover: ja buduje dzieki niemu
Martini Dover: to bardzo fajny człowiek… mam nadzieje
ze nie słyszy
Benon Lubitsch: no troszke przesadzasz Martini
Aneta Modan: przynajmniej się nie nudzi jak mnie nie
ma::))
Martini Dover: nie… on ciagle zajety. To cud ze tu
wpadł
Aneta Modan: hehe
Martini Dover: czasem go pół roku nie widze
Benon Lubitsch: zawsze mam jakies zajecie::))
Martini Dover: i widać efekty
Aneta Modan: oj to dużo::))
Martini Dover: zobaczysz Aneta jaki grecki dom wybudowałam!!!
Aneta Modan: jak to będzie Martini??
Benon Lubitsch: dlatego trzeba zorganizowac bal
Martini Dover: chyba tak, jak mam ziemie to az mi sie
chce tu bywac
Benon Lubitsch: sciagniesz Andreo
Aneta Modan: z chęcią zobaczę
Martini Dover: wiesz… romanse mnie nie interesują
Benon Lubitsch: i potanczymy i pozartujemy:::)))
Martini Dover: zorganizuj Ben, prosze, Andreo to lubi
Martini Dover: własnie bedzie fajnie
Benon Lubitsch: to zalatwiaj z Aneta:::)))
Benon Lubitsch: uzgodnijcie
76
Martini Dover: masz pozdrowienia od Andreo, Benon
Benon Lubitsch: a ja wykonam
Tunia Damiano: i mówi że chce poznać Anetę
Benon Lubitsch: przekaz ode mnie
Martini Dover: ok
Benon Lubitsch: i podziekuj::))
Benon Lubitsch: uzgodnijcie panie termin
Martini Dover: mam nadzieje, bo mam tu tylko 1 przyjaciółke
jak dotąd
Benon Lubitsch: i mozemy sie spotkac na balu
Martini Dover: ok
Aneta Modan: Martini a w jakich godzinach Ty jestes
w grze?
Martini Dover: uuuu to róznie
Martini Dover: czasem tydzien mnie nie ma
Aneta Modan: to u mnie prosciej…jestem tylko wieczorami…)))
Martini Dover: ja pracuje w domu wiec jestem róznie
jak mam czas
Martini Dover: zobaczymy sie na pewno i ustalimy
Aneta Modan: ok
Aneta Modan: Ben czy to będzie grupowy bal? czy prywatny
hehe??
Benon Lubitsch: polecimy teraz na chwilke potanczyc::)))
Martini Dover: najlepiej taki przebierańcowy
Martini Dover: wtedy nikt nie musi sie stroić
Aneta Modan: hehe
Aneta Modan: to uciekamy
Martini Dover: lećcie potańczyć ja tu musze pozamiatac:))))
77
Martini Dover: ok kochani papapapa
Aneta Modan: miło Cię było poznać Martini
Benon Lubitsch: to prywatny
Martini Dover: i mnie
Aneta Modan: papa
Martini Dover: buziołki
Benon Lubitsch: moze Kasandre i Maca
Benon Lubitsch: albo Alicje poprosimy
Aneta Modan: buziaczki i do zobaczenia Martini
Benon Lubitsch: polece
Benon Lubitsch: papapa
Martini Dover: pa
Martini Dover: pa Aneta
***
– Spójrz, napisałam wiersz o jazzie!
– Skąd nagle taki zwrot? Zawsze pisałaś o smutkach,
deszczu i łzach… – podsumował Ludwik.
– Nie mów tak! To źle, że piszę weselsze wiersze?
– Dobrze. Tylko ty piszesz je pod wpływem tamtego
faceta! Zakończ tę znajomość.
– A ty przestań pić! Pijesz codziennie.
– Ja piję?! A ty nie pijesz? Też pijesz. Pijemy oboje. A znajomość
z tym człowiekiem bardzo mnie inspiruje. Piszę jak
szalona. Jak widzisz, rysuję obrazki. Cieszę się z tego. Co
w tym złego? Uspokój się, to nie ma nic z nami wspólnego!
Nora, siedząc w wózku, najczęściej odjeżdżała do swojego
pokoju, nie chcąc być świadkiem tych rozmów. Bała
się, że któreś może ją spytać, kto ma rację. Dla niej oboje
jej nie mieli. Patrzyła z przerażeniem, jak Marianna
78
się zmienia. Zaniedbana, bez makijażu, automatycznie
wykonywała wszystkie obowiązki domowe, ale już nie
siadała z filiżanką herbaty miętowej i plikiem karteczek
z tłumaczeniami.
Teraz nie miała na to czasu. Chyba już nie zauważała,
że jest maj, za chwilę najpiękniejsza pora roku,
cudowny czerwiec, bzy i jaśminy, budzące się trzmiele
i ważki.
Nagle Nora zapragnęła odwiedzić ich stary dom.
– A może nabralibyśmy ochoty na wycieczkę do waszego
starego domu? – zapytała nieśmiało.
Zapytała o to w swoim niepowtarzalnym stylu.
– A wiesz, Noro, może byśmy nabrali… – powiedziała
Marianna.
– Co ty na to, Ludwik?
– Nie, ja dziękuję. Nie lubię wracać na stare śmieci. Tutaj
mam nowe.
– To ja zabieram jutro Norę i pojedziemy. Wezmę aparat.
Wąska asfaltowa droga prowadziła pod górę, wśród zielonych
jeszcze pól.
– Zatrzymajmy się tutaj, Marianno, na chwilę. Wyłącz
silnik i posłuchajmy skowronka – poprosiła.
Cisza otuliła samochód, pole, kilka drzew, niewielki
rów i parę kamieni polnych na brzegu drogi. Pobocze
usiane niewielkimi kamyczkami, miało jasny kolor gliny
z zaschniętymi i zaschniętymi śladami przechodzącego
kiedyś człowieka. Przez otwarte drzwi przewiewał delikatny
wiatr, niosąc zapach ziemi, liści oraz jakąś wiosenną
świeżość nie do określenia.
79
Siedziały w tej ciszy, rozumiejąc jej powagę i dobrodziejstwo.
Najpierw cichutko, potem coraz głośniej zadzwonił telefon.
– Tak? Jestem na spacerze… Nie, nie sama. Musiałam
trochę wystawić nosa z tego więzienia… Tak, jest ze mną.
Postaram się być. Ostatnio coś się z nim niedobrego dzieje…
Wiem, ale co ty możesz mi pomóc?… Dzięki, odpiszę…
Cieszę się i ja, pa, do wieczora.
– To on?
– Tak, Andreo144 – roześmiała się Marianna.
– Spotykacie się?
– Nie. To niemożliwe, Noro. To postać wirtualna… No
może niezupełnie, ale to niemożliwe. – Potrząsnęła głową.
– Ty go kochasz?
– A to dobre pytanie, Noro. To jakieś dziwne uczucie.
Przede wszystkim jest dla mnie przyjacielem. Ale za bardzo
tęsknię za rozmowami z nim, za bardzo lubię z nim rozmawiać.
Jesteśmy tacy sami. Mamy te same zainteresowania,
poczucie humoru… Wiesz, to dziwne, ale pomyślałam sobie
tak zwyczajnie: „A może to moja druga połówka? Tyle że
nieosiągalna!”. Czuję, że zastygłam w jakimś śnie, w miłości
do mężczyzny, którego wymyśliłam.
– I tam nie ma przypadków, że się spotykają? – uczepiła
się Nora.
– Ależ są! Tam są seksualni dewianci, którzy biegają
na golasa, przyczepiwszy sobie penisa, dają sobie maile,
telefony i adresy! To też gra dla spragnionych seksu, jak
sekstelefon z wizją. Niektórzy się spotykają w realnym
życiu. Jeśli są wolni, to OK, nie ma sprawy. Jeśli nie,
mogą być kłopoty. Ja nie chcę kłopotów. Ja nawet nic
80
o nim nie wiem. No, prawie nic. Wiem, że jest żonaty, że
ona odciąga go od komputera, że jest pisarzem, ale czy
w Poznaniu, to już nie jest takie pewne! Oni tak strasznie
kłamią. Czasem wymknie im się słowo, którego nie mają
prawa znać, mając na przykład dwadzieścia dwa lata.
Jeden powiedział, że studiował w Leningradzie. Ha, ha!
I już go mamy!
– No fakt! – Nora po raz pierwszy od niepamiętnych
czasów roześmiała się szczerze. – Ale widzisz, Marianno,
boję się o was. Widzę, jak się zmieniacie, jak bardzo zazdrosny
jest Ludwik. To nie może się dobrze skończyć. Musisz
coś z tym zrobić.
– Co mam zrobić? Czy to ja rozbiłam nasze małżeństwo?
Czy tamtą zdradę można porównać do tego, co
robię w Internecie? Dlaczego ja mam sobie odmawiać
przyjemności, jeśli nie robię tym nikomu nic złego? Nie
będę mu ulegać. To tylko gra! Niech on to wreszcie zrozumie!
Ja już nic innego nie mam! Ludwik mnie dręczy
psychicznie, Andreo jest jak katharsis, jak cudowny lek
na moją samotność. Jest przyjazny, ciepły, szczery. Ma
wszystko, czego nie ma Ludwik, i jest mi tak dobrze, gdy
mam z nim kontakt. Wiem, przesadzam, ale nie potrafię
się od niego uwolnić. Ludwik mi go brutalnie zabiera!
Doszłam do ściany! Ciągle mi się śni, że nie mogę gdzieś
trafić, wszystko za moimi plecami nagle się zmienia, a ja,
przerażona, kręcę się w kółko! Nigdy w życiu nie przeżyłam
czegoś takiego! Ty wiesz, jak Andreo pomaga mi pisać?
Jak bardzo się tym interesuje? To niesamowite spotkanie,
kosmiczne, buddyjskie. Tak bardzo nie chciałabym go
stracić. Jeśli tak się stanie, wszystko dla mnie się skończy.
To będzie mój koniec.
81
Oparła mocno ręce na kierownicy, patrząc przed siebie
tym zimnym, zaciętym spojrzeniem. Przekręciła kluczyk
w stacyjce. Samochód wolno ruszył przed siebie.
Dom stał niewzruszony. W oknach wisiały już inne firanki.
Zniknęły róże oplatające kolumienki ganku. Posadzono
banalne tuje. Ścieżka do domu okolona została białymi cegiełkami
ułożonymi na skos jak zęby rekina.
Dookoła biegał mały, szczekający zajadle piesek. Brzozy
na tyłach domu zostały w połowie przycięte, ranne, były już
drzewami bezimiennymi.
Marianna nawet nie sięgnęła po aparat fotograficzny.
Patrzyły z Norą na już obcy, odmieniony dom. Obie wiedziały,
że już nigdy tu nie przyjadą. Żal tylko domu, który,
pomalowany jasnożółto, wyglądał, jakby prosił o pomoc.
W drodze powrotnej nie rozmawiały ze sobą. Wiedziały,
że jakiekolwiek słowo padnie, będzie obrzydliwie oczywiste.
Ten rozdział został zakończony, postawiono kropkę.
Po powrocie do domu Marianna zauważyła, że Ludwik
jest jakiś dziwny. Jakby starał się być kimś innym, niż jest.
Czuła, że dzieje się coś niedobrego. Tak czują zwierzęta,
kiedy zbliża się wybuch wulkanu albo tsunami.
Ludwik siedział w fotelu, przy zgaszonym telewizorze,
w ciszy.
– No to teraz już wszystko wiem! – powiedział.
– Co wiesz?
– Piszecie do siebie listy! Ten facet cię otumanił zupełnie!
Czy ty wiesz, co robisz? Rozwalasz nasze małżeństwo!
Zachowujesz się jak głupia stara baba, której coś się pozamieniało
w głowie! Wszystko wiem. Skopiowałem. Mam to
82
i to będzie dowód na twoją zdradę! Wiesz, że jedna matka
zagłodziła swoje dziecko, grając w tę pieprzoną grę?! Włamałem
się na jego skrzynkę! Kretyn! Takie hasło dać! To
idiota! Mam wszystkie twoje i jego listy! „Tęsknię za Tobą
Martini!”, „Ja też tęsknię!”, „Spotkamy się wieczorem?”. „Tak,
mam ci tyle do powiedzenia!”. Dlaczego do mnie nie mówisz?
Co, ja już się nie liczę? Nie ma mnie? Czy ty mnie
słuchasz, idiotko? Poczytam ci!
Wyglądał jak pieniące się wściekłością zwierzę. Brudne
włosy podskakiwały strąkami przy każdym pytajniku.
Zbliżał się do niej, machając rękami. Marianna zaczęła się
go bać. Czuła się jak osaczone zwierzę, warczała, gryzła, ale
wiedziała, że przegrywa. Musi się poddać.
Nadal nie uważała, że robi coś złego. Nie była przecież
jego własnością, a małżeństwo już dawno istniało jedynie
formalnie. Sądziła, że ma prawo iść w stronę, która daje jej
ogromną radość i wzruszenia. Uciekała w świat graficznie
przetworzony, gdzie postacie nie miały cienia, mogły latać
jak ptaki, zwiedzać inne zakątki stworzone wyobraźnią
człowieka, nie Boga.
Ten świat był tak inny, że zanurzenie się w nim wprawiało
ją w stan euforii. Rzeczywiście czas realny przestawał się
liczyć. Gdyby nie jej obowiązkowość i układność, byłoby
nieciekawie.
To zabawa dla samotnych czy osamotnionych? – pomyślała.
– Wiesz, co zrobiłeś? Już cię u mnie nie ma! Włamałeś
się, możesz za to pójść do więzienia, wiesz o tym? No i co
się takiego stało? A co nas łączy? Twoja urażona ambicja?
A on nie jest idiotą. To ty zachowujesz się jak idiota. Jeśli
chcesz rozwodu, proszę bardzo! Myk… i już nas nie ma!
83
Czuła, że za chwilę eksploduje. Ludwik ciągle się zbliżał, ona
cofała się, dopóki mogła. Potem pięścią uderzyła go w pierś.
To było jak zamrożenie. Oboje stanęli naprzeciw siebie,
dysząc z wściekłości.
Z boku między nich wsunął się wózek inwalidzki. Nora
dotknęła każde z nich.
– Proszę, nie róbcie mi tego.
Spojrzeli na nią. Miała twarz elfa. Białe włosy, delikatna
uroda i jej nieodłączny błękitny szal tak bardzo nie
pasowały do ognia sceny, że oboje jednocześnie odsunęli
się od siebie.
– Ale Internet ci zlikwiduję, zobaczysz! – postawił kropkę
albo raczej wykrzyknik.
Okno jej sypialni wychodziło na wschód. Obudzona,
najpierw leżała długo, wpatrzona w sufit. Tak najchętniej
chciałaby trwać już do samego końca. Swojego końca.
Przypomniała sobie o groźbie Ludwika. Wstała, podeszła
do laptopa. Na dole ekranu, w miejscu, gdzie schodki do
nieba pokazywały siłę sygnału internetowego, pojawił się
czerwony krzyżyk.
Za oknem słońce witało tę część ziemi. Marianna wyszła
na taras. Usiadła na krześle, obejmując twarz, płakała.
Łzy spływały po policzkach, łącząc swój bieg pod brodą,
i kapały w rowek między piersiami, jakby obmywały jej
serce. Płakała, jakby chciała wypłakać duszę, zmyć przerażenie,
wizję ściany, do której doszła. Znowu odbierano
jej coś, co było dla niej ważne. Najpierw Tunia, teraz
Andreo144. Przez moment zdziwiło ją, że ustawiła ich
na jednej półce, ale w tym momencie oboje byli dla niej
jednakowo ważni.
84
Ludwik potraktował ją jak niegrzeczną dziewczynkę,
zabronił jej oglądać telewizję i ona teraz ryczy w łazience
im głośniej, tym lepiej! Tak z pewnością odbiera to Nora.
Kochana Nora, ona nic nie rozumie.
***
Ten dzień, poprzedzający ten następny, Nora pamiętała
jak film oglądany wielokrotnie. Czuła, że jej obecność
w tym domu staje się kłopotliwa, szczególnie dla niej samej.
Uciekła na jeden z trzech tarasów, usiłowała nie istnieć,
wtulając się między doniczki z kwiatami. Była przerażona.
Była najbardziej samotną osobą w tym domu. Najbardziej
bezradną.
Jeszcze raz stała się mimowolnym świadkiem ich przykrej
rozmowy, w której Marianna chciała już tylko rozwodu, a Ludwik
prosił ją, aby jeszcze spróbowali, bo on nie wyobraża
sobie życia bez niej.
Wiedziała, że Ludwik kocha, ale to jego miłowanie niczym
nie przypominało miłości Juliana, który ciągle chciał ją mieć
blisko, tulił się do niej i mówił jej bardzo często o swoim uczuciu.
– Pani Noro, gasimy światło! Pora spać, jutro też jest dzień.
Wyjedziemy jutro na majówkę. – To mówiąc, opiekunka nacisnęła
kontakt.
Ciemność sprzyja rozmyślaniom – pomyślała Nora. Księżyc
w pełni rozświetlił mrok nocy, przydając liściom drzew
metaliczną poświatę.
Te, poruszane lekkim wiatrem, rzucały chybotliwy cień na
ścianę. Ściana żyła, szeptała, miała swoją nocną tajemnicę.
Rankiem szczęśliwcy, którzy jeszcze mogą chodzić, zaczęli
szukać w szafach butów, kurtek i obowiązkowych szalików.

86
Jak nigdy nie marudzili przy śniadaniu. Wynajęty
autobus wchłonął w siebie te wszystkie pokraczne, słabe
istoty. Żelazowa Wola z niecierpliwością oczekiwała odwiedzających
ją staruszków. Nora poczuła wreszcie spokój
i ciszę, jakiej nie miała od dawna. Postanowiła cały dzień
spędzić na medytacji. Wyjechała do ogrodu, aby w swoim
tujowym kątku myśleć, nie myśleć, być i nie być. Nie musiała
się wyciszać. Przypomniała sobie, że należy nauczyć
się akceptować wszystko, co się nam przydarza, ponieważ
wszystko jest takie, jakie być powinno. Cokolwiek się dzieje,
po prostu się dzieje i nie należy szukać winnych ani w sobie,
ani w innych ludziach.
Wieczorem dom opieki się zaludnił. Byli bardzo utrudzeni.
Zaraz po kolacji poszurali do swoich izdebek.
***
Marianna była już zmęczona. Pragnęła tylko spokoju.
Obiecała, że zerwie znajomość, a wtedy Ludwik odblokuje
jej Internet. Gotowa była obiecać wszystko za internet.
Chciała się pożegnać. Nie sms-em, tylko listem,
prawdziwym, choć elektronicznym. Wykorzystała jego
nieobecność. Otworzyła swoją skrzynkę i napisała jeden
ze swoich najpiękniejszych listów w życiu. Czytając go
tuż przed wysłaniem, sama dziwiła się, co podyktowało
jej tak piękne frazy pożegnania, taki przejmujący smutek
pożegnania.
Przez chwilę pomyślała, że Andreo144 pojawił się w jej
życiu po to, aby jeszcze mogła rozwinąć skrzydła, i nie jest
ważne, czy to Andreo czy jakiś Marcello5. Może nie ma
znaczenia, kim on jest. Ważne, że ją otworzył i uwolnił z
niej uczucia, o których nie miała pojęcia.
87
Zadzwonił dzwonek u drzwi. Ach, to Adam i Alicja! Zupełnie
zapomniała, że tydzień temu zaprosiła ich na koncert.
– No i co, duszko, grasz? – zapytał Adam, używając swojego
ulubionego staroświeckiego zwrotu.
– Tak, nawet za bardzo – odpowiedziała. Chcąc uniknąć
dalszych zwierzeń, szybko zaprowadziła ich do salonu.
Pojawił się również Ludwik.
Szybko przygotowała im najprostszą potrawę, jaką w tej
sytuacji mogła wymyślić, czyli krewetki w mango po tajsku,
aby już po tym siąść na kanapie i słuchać koncertu Jeffa
Becka oraz innych wykonawców.
Oboje pili dużo. Goście też. Mieszkali niedaleko i mogli
sobie pozwolić na powrót spacerkiem.
Jak to możliwe, że pijany kierowca ponosi karę, a pijany
pieszy nie? – pomyślała.
Ludwik był ożywiony, spokojniejszy. Nawet mówił do
Marianny: „kochanie”…
– A ty jeszcze grasz, Adam? – spytała.
– Tak, Alicja mi pozwala. – Uśmiechnął się
– A jak się nazywasz?
– Jestem tam Oleo76, może się spotkamy?
– Zobaczymy, jak będzie.
Ludwik przysłuchiwał się ich rozmowie, mimo że Alicja
coś paplała o Ukrainkach sprzątających ich dom.
Po wyjściu gości Marianna pozbierała naczynia, wstawiła
je do zmywarki, sprzątnęła salon, aby znów wyglądał na
nieużywany, i poszła na górę, do swojej sypialni.
– Dobranoc – powiedział Ludwik.
– Dobranoc – odpowiedziała, czując sztuczność takich
pożegnań. Tak się żegnają sublokatorzy, a nie małżeństwo,
choćby nie wiem, jak stare.
88
Ranek był deszczowy. Lato rozkwitało. Zieleń szalała
odcieniami. Nawet najbardziej smutny człowiek musiał czuć
wątpliwość, czy smucić się dalej.
Ludwik lubił dłużej spać. Marianna była rannym ptaszkiem.
Deszcz pluskał w rynnach, ale taras częściowo zadaszono,
więc można było usiąść z poranną kawą. Wzięła ze
sobą laptop, aby sprawdzić pocztę.
Sądziła, że znajdzie tylko spam, a jednak było coś, co
spowodowało rozlanie się gorąca w okolicach serca:
Pustka, która została po utracie ciebie, jest nie do zniesienia.
Moje życie wypłowiało jak stare płótno.
Na stan mojej duszy mogą pomóc jedynie twoje wiersze.
Twój uśmiech, twój oddech, twój szept.
Twój Andreo
Wpatrywała się w te słowa jak zahipnotyzowana. Wszystko
wróciło lawiną, wybuchem, ściśnięciem gardła, płaczem.
Szybko usunęła list. Podwójnie, z kosza też. To było tak,
jakby wyrzucała najpiękniejszy bukiet z najpiękniejszych
kwiatów. Całe życie pragnęła usłyszeć coś takiego i kiedy
to już usłyszała, musiała to skasować!
Przeraziło ją, że Ludwik mógł to widzieć. Patrzeć na jej
zmieszanie, panikę, łzy. I wykorzystać to przeciwko niej.
Bała się. Ręce jej drżały.
Dzień zaczął się dramatycznie. Nastąpił dramatu ciąg
dalszy. Właśnie jedli śniadanie. Ludwik odcinał czubek jajka,
posolił je, zakręcił pieprzem i zimno, bez ostrzeżenia
powiedział:
– Znowu miałaś z nim kontakt. Piękny list mu napisałaś.
Sam nigdy takiego nie dostałem… A obiecałaś!
– Skąd wiesz?
89
– Mam program. Gdy tylko wpisujesz jego pocztę, mój
komputer mnie powiadamia. Pewnie rozmawiałaś z nim
również przez telefon.
Mówił to zimno, jak zadowolony ze swojego sprytu agent
ubecji.
Marianna poczuła ucisk w okolicy serca, a potem rozlewające
się ciepło i jakąś niemoc w głosie. Nie próbowała
się tłumaczyć. Sięgnęła po swój telefon komórkowy i z całej
siły rzuciła go o przeciwległa ścianę. Uderzył, coś od niego
odpadło i wylądował miękko na dywanie.
Postanowiła nie schodzić na dół, bo tu spotykają ją
przykre rzeczy. Chciała umrzeć w swoim pokoju. Przestać
istnieć i tym samym przestać kontaktować się z tym
światem.
Powoli wstała od stołu i wolno po schodach weszła na
piętro.
Minęły dwa dni. Spała, budziła się, kiedy docierało do
niej, dlaczego tu jest, łykała środek na sen i dalej spała.
Wolała śnić. Chwilę siedziała w fotelu, a potem, nieciekawa
tego, co za oknem, znów kładła się do łóżka. Czuła się
wyłączona z emocji i chęci do życia, czas rozciągał się jak
guma do żucia. Okazuje się, że można siedzieć w fotelu
dwie godziny w jednej pozycji. Nie czuła głodu. Nie miała
ochoty zobaczyć, co dzieje się bez niej tam, na dole. Nora
nie mogła do niej dotrzeć, Ludwik… Nie chciała go widzieć.
Trzeciego dnia nagle przy jej łóżku pojawiła się Alicja
z talerzykiem kanapek.
– Marianno, proszę, zjedz, choć jedną.
Rozespana, ze spuchniętymi od płaczu oczami, nie miała
ochoty na jedzenie. Alicja długo męczyła ją swoimi proś90
bami, aż wreszcie dla świętego spokoju zjadła jedną. Miała
wrażenie, że gryzie tekturę, lekko namoczoną. Alicja wyszła
zadowolona.
– Zamknij drzwi, proszę – na tyle tylko zdobyła się Marianna.
Za drzwiami, w szparze, zobaczyła sylwetkę Ludwika.
Co on tu robi i czego chce znowu? – pomyślała i odwróciła
się do ściany.
Chwilę potem spała, zmęczona odwiedzinami i posiłkiem.
Nagłe otwarcie drzwi sypialni przerwało jej trwanie
w odrętwiałym śnie.
– Jak długo masz zamiar robić ten cyrk? Może zeszłabyś
na dół i zaczęła normalnie żyć!
Odpowiedziała mu cisza.
Nawet nie raczył zapukać do drzwi – pomyślała.
– No dobrze – powiedział już łagodniej. – co mam zrobić,
żebyś zeszła? Przecież tak się nie da żyć. Kocham cię,
Marianno, proszę… Zejdziesz?… Jak chcesz!
– Jak on powiedział? Tak się nie da żyć. Tak się nie da
żyć. Tak się nie da żyć – mówiła coraz ciszej.
W chwili utraty świadomości wydawało jej się, że
słyszy Norę, która, ją woła. Zasnęła znowu.
Kiedy się obudziła, świtało. To chyba najpiękniejszy
moment dnia, kiedy można powitać wschodzące słońce.
Wstała, odsunęła lustrzane drzwi szafy w których odbijało
się słońce. Znikło wraz z lustrem wsuniętym do wewnątrz
szafy. W sejfie tkwił klucz. W głębi, na środkowej półce,
leżał pistolet. Ważyła go w dłoni.
91
Przedmiot, władca życia, ciężki, solidny, piękny – pomyślała.
Zasunęła drzwi. W szkło znów wjechało słońce, oświetlając
jej sylwetkę tworząc pomarańczową poświatę. Stała
wyprostowana z opuszczonymi rękami. W jednej lufa
wskazywała podłogę.
Powoli przesunęła pistolet na brzuch, leżał płasko. Patrzyła
na swoje odbicie. Miała wrażenie, że to nie ona, jakaś
druga postać wykonuje te same ruchy. Przystawiła lufę do
podbródka. Patrzyła długo. Oczy tamtej nawet nie mrugały.
Przeładowała broń. Wymierzyła lufę w okolice serca
i pociągnęła za spust.
Widok w lustrze w miarę upadku ciała odzyskiwał pełny
kadr. Szkło pokryło się kropelkami krwi. Gruby dywan
stłumił dźwięk upadającego ciała.
Po chwili w progu sypialni stanął Ludwik. Patrzył na
leżącą postać. Czerwona plama na piersi powiększała się,
spływała w bok i znikała w dywanie. Wszystko nagle zwolniło
swój bieg. Ludwik przez sekundę nie rozumiał, co widzi.
Pistolet leżał obok jej prawej ręki. Zgięte palce zastygły
w geście żebraka.
***
Nora wolno jechała wózkiem po piaszczystej alejce
parku. Spojrzała na fasadę domu opieki. Stary budynek
już zaczynał niszczeć. Kiedyś pomalowany na
biało, miał teraz szary odcień, a dołem zaczynały go
porastać mchy. Teraz, jesienią, wyglądał jednak pięknie.
Ogromne kasztanowce i klony były dla niego tłem.
Piękna ciepła pogoda zachęciła niektórych pensjona92
riuszy do pójścia na spacer i posiedzenia na ławkach
po słonecznej stronie alejki.
Przejechała obok siedzącej Beaty. Zrobiła to tak cicho, że
drzemiąca koleżanka nawet jej nie zauważyła.
Dzień śmierci Marianny stał się dniem kończącym również
jej życie.
To, jakie prowadziła tutaj, to tylko czekanie na przewoźnika,
który przewiezie ją na drugi brzeg.
Przez dwa miesiące mieszkała z Ludwikiem. Starała się
nim opiekować. Niestety pił coraz więcej, ciągle przed komputerem,
nie interesował się nią i jej potrzebami. Brak Marianny
był dla obojga tak dotkliwy, że mieszkając razem, prawie nie
odzywali się do siebie.
Tunia przyjechała na pogrzeb matki, ale była zimna i zdystansowana,
jakby winiła ich oboje za to, co się stało.
Przed trumną usiadła nie u boku ojca, tylko obok Nory.
Gaston też mówił niewiele, a przecież Nora przyjęła go jak
syna, mówiąc mu, jak bardzo się cieszy, że go widzi. Czuła,
że i w tym małżeństwie nie dzieje się dobrze.
Po ich wyjeździe Nora postanowiła znaleźć dla siebie
miejsce właśnie w tym domu opieki dla starych ludzi.
– Pani Noro, co pani tak pędzi?! Co, już pani nawet porozmawiać
nie chce z prostą kobietą? – zaskrzeczała Beata.
– Ależ nie, tylko rozmyślałam sobie o smutkach.
– Ej, pani zawsze o smutkach! Cieszyć się trzeba! Jeszcze
tyle życia przed nami!
Norę zatrzymała ta wypowiedź. Przyjrzała się uważniej
Beacie i dostrzegła, że ta kobieta naprawdę tak uważa!
Jaka to łaska mieć takie przekonanie – pomyślała.
93
Podjechała do niej bliżej i obie wystawiły pomarszczone
twarze do cudownych promieni jesiennego słońca.
– Jesień chyba pomyliła pory roku, taka gorąca! Prawda,
pani Beato?
***
Nie wyłączał telewizora. Wydawało mu się, że w domu
jest jakieś życie. Wstał od biurka, aby rozprostować kości.
Miał dużo czasu. Przestał pracować. Radykalnie zmienił
styl życia. Jedyny spacer, jaki wykonywał, to krótka wędrówka
do pobliskiego sklepu, po chleb, coś do chleba,
a przede wszystkim alkohol. Od czasu do czasu przychodziła
nadal ta sama Białorusinka, Galina, która sprzątała
ich mieszkanie i z litości nastawiała mu rosół albo przynosiła
zamrożone pielmieni. Nastawiała pralkę, a nawet
prasowała mu koszule.
– Panie Ludwik, tak nie można. Pani Marianna już jest
w lepszym świecie, a pan, jak widzę, w coraz gorszym.
Lubiła Mariannę, która nigdy nie traktowała jej jak
sprzątaczki. Zawsze częstowała ją kawą i obiadem. Ceniła
jej ciężką pracę z dala od bliskich.
Ludwik chyba jej nie zauważał, kiedy przynosiła swoje
kanapki, robiła dla niego kawę czy pozwalała sobie zaparzyć
kubek herbaty.
Dziś, podczas gdy zbliżyła się do niego, stawiając obok
komputera filiżankę z kawą, przyjrzała się mu bliżej. Wyglądał
okropnie, pachniał nie najlepiej. Nawet nie uśmiechnął
się, dziękując jej za kawę.
Przybyło mu siwych włosów, stracił ten zdrowy wygląd,
o który tak dbał. Twarz miała szary odcień. Nosił jakieś
porozciągane podkoszulki, w których z pewnością spał.
94
Sprzątanie zajmowało jej cały dzień. Ludwik albo siedział
przy komputerze, albo gapił się w ekran telewizora, albo stał
w oknie, patrząc, jak się zdawało, na to, co się tam dzieje,
a nie działo się nic.
Posprzątane mieszkanie odzyskiwało swój wygląd. Brakowało
tylko Marianny, drobnej kobiety, która zbiega z góry,
aby postawić na kuchence czajnik z wodą i Nory czytającej
gazetę przy stole.
Galina stała w salonie, marząc, aby ta sytuacja sama się
wyczarowała.
– Tak, Galino? Coś jeszcze?
– Nie, nic, pan Ludwik. Jestem u pana za tydzień. Do
widzenia.
Zamknął za nią drzwi. Resztę wieczoru przeleżał na sofie,
pijąc dżin z tonikiem i patrząc w sufit. Potem zasnął.
Kiedy otworzył oczy, świtało. Laptop z otwartym ekranem
leżał na stoliku przed kanapą. Wstał, wziął prysznic, włożył
czyste ubranie, zrobił sobie filiżankę kawy z mlekiem i usiadł
na kanapie. Pijąc kawę, patrzył w czarny ekran laptopa.
Przecież ona tam jest – pomyślał.
Odłożył filiżankę i włączył komputer. Przez chwilę pojawiały
się kombinacje startowe. Potem ekran ustabilizował
się, czekając na polecenia.
Ludwik kliknął ikonę gry. Na szczęście komputer zapamiętał
login Martini Dover i jej hasło. Wszedł do gry jej
postacią. Stała ubrana w zbyt krótkie, odsłaniające brzuch
dżinsy i czarny top z ogromnym dekoltem. Gęste, długie
blond włosy falowały, kiedy zmieniała pozycję, jakby była
zniecierpliwiona. U dołu ekranu pojawił się napis. Ktoś
witał Martini:
95
Gosiaczek Boss: czesc martini:)
Edek Kogut: jak wczorajszy film?
Gosiaczek Boss: ktory?
Edek Kogut: a bylo wiecej?
Gosiaczek Boss: noo o sumo byl i sie fajnie zapowiadal
ale poszlam spac
Ara: aha
Marcelina Knox: ja ogladalam ostatni o sumo
Marcelina Knox: potwierdzam, byl fajny: P
Ara: o wiele lepiej smiga mi ta gra jak pracuje na linuxie
Edek Kogut: jak sie nazywal?
Gosiaczek Boss: nie pamietam
Marcelina Knox: byly slowa the size matter
Gosiaczek Boss: a jakis z izraela chyba
Marcelina Knox: ale nie pamiętam jak dokladnie szlo
Edek Kogut: i co, pewnie duzo ciach bylo, nie?
Gosiaczek Boss: same: D
Marcelina Knox: o mam kwestia rozmiaru
Gosiaczek Boss: o!
Gosiaczek Boss: tak
Edek Kogut: jakby takie sumo na was sie polozylo to byscie
mialy odlot na maxa
Gosiaczek Boss: zalezy ile kto wytrzyma bez oddychania
Marcelina Knox: geje podobno lubia takie misiaczki: P
Gosiaczek Boss: koko by chyba mial najdluzej: D
Marcelina Knox: no podobno duszenie podczas sexu daje
niezly odlot: P
Edek Kogut: woda to nie to samo co mieso pokryte tluszem
Edek Kogut: tluszczem*
Gustaw Miller: czesc Karimelo
Karimelia Donover: Hej!
96
Gosiaczek Boss: czesc karimelko
Marcelina Knox: o wlasnei czesc Martini, bo sie wciagnelam
w rozmowe i zapomnialam P
Marcelina Knox: Co Martini tak nic nie mówisz
Gosiaczek Boss: no wlaśnie, zawsze zagluszasz wszystkich
Gustaw Miller: czesc Martini
Ludwik z ociąganiem odpowiedział:
Martini Dover: wszystko ok. Glowa mnie boli
***
Wydawało mu się, że odzyskał spokój. Jeszcze tego samego
dnia zmienił jej wygląd. Zmniejszył sylwetkę, biust, kupił jej
w wirtualnym sklepie włosy króciutko obcięte i brązowe –
takie, jak miała. Zaczęło go bawić oglądanie sklepów. Przelał
na konto gry pieniądze, więc nie musiał się ograniczać. Szukał
strojów, jakie nosiła, wybierał najdroższe sklepy.
Z czasem odważył się odpowiadać innym użytkownikom
tak, jakby był nią. Wieczory nie były już tak strasznie
beznadziejne. Kiedy włączał komputer, miał uczucie, jakby
właśnie umówiony na randkę, za chwilę miał spotkać
Mariannę. Nawet imiona były podobne. Zaczął o siebie
dbać, wyrzucał śmieci i sprzątał tyle, ile pozwalało jego
poczucie estetyki. Wszystko po to, aby Marianna była
zadowolona.
Wychodził na spacery i nawet wtedy miał wrażenie, że
Marianna idzie obok niego. Czasem zdarzało mu się do niej
coś powiedzieć. Na stoliczku przed kanapą zawsze ustawiał
dwa kieliszki z winem, wypijając również z „jej” kieliszka.
Pewnego wieczoru wpadł na pomysł, że jeśli ma dwa
laptopy, w drugim może stworzyć swoją postać. Ustawić
97
je obok siebie i wtedy uda mu się zatańczyć z Marianną
a może nawet kochać się w formie, jaką przewidział grafik.
To byłaby już wielka bliskość. Bliskość dwóch tak różnych
światów i dwóch świadomości w jednej.
Za oknem tworzył się przepiękny spektakl z zachodzącego
słońca. Ludwik tego nie widział.
***
– Pani Noro, znowu się pani spóźni na śniadanie! Co się
z panią ostatnio dzieje? Gapi się pani przez to okno, jakby
było na co patrzeć! Ja to mieszkałam kiedyś w familoku. Tam
to się działo! Musiałam pod łokcie poduszkę podkładać, jak
w filmie się działo! Ale tu? – rozgadała się jak nigdy pielęgniarka
Zdzisława.
– Przepraszam, rzeczywiście się zagapiłam. Już jadę do
stołówki!
Kręciła kołami wózka, powoli, rytmicznie.
Tak samo kręcą się tutaj moje dni. Powoli, rytmicznie
i kulawo – pomyślała.
Wszyscy już siedzieli przy stolikach przed pustymi jeszcze
talerzami. Z kuchni z hukiem wyjechał „Batory” (tak nazywano
metalowy wózek z garami i półkami). Drzwi kuchni,
kiedyś białe, wielokrotnie przeżywały starcia z „Batorym”, bo
na pewnej wysokości farby już nie było. Pani Krysia aluminiową
chochlą nalewała płatki owsiane na mleku w talerze
i stawiała je przed staruszkami, którzy wpatrywali się w nie,
jakby widzieli tę potrawę po raz pierwszy. Potem już tylko
było słychać siorbanie i brzęk łyżek.
Nora nie miała apetytu. Siedziała z palcami opartymi
o brzeg stołu, patrząc na swoje blade paznokcie.
– Co, nie je pani? – spytała sąsiadka.
98
– Jakoś nie. Niech pani zje moje płatki, jeśli pani chce. Ja
wezmę tylko bułeczkę z serem, proszę… – powiedziała Nora,
podsuwając jej talerz.
– A chętnie! Jedzenie to zdrowie!
Niektórzy tutaj nie dopuszczali do siebie myśli o śmierci.
Żyli zdrowo, jakby byli w pełni życia, a nie tuż przy jego schyłku.
Jedna staruszka podobno powiedziała do odwiedzającego
ją syna i synowej: „Boże, jak wy pomrzecie, to kto się będzie
mną opiekował?”.
Po śniadaniu były zajęcia praktyczne. Zbliżały się Święta
Wielkanocne. Pensjonariusze przygotowywali pisanki z wydmuszek.
Robili je dla dzieci specjalnej troski, które chyba nie
rozumiały, czym są święta i po co komu pisanki, ale cieszyły
się na ich widok. Ważyły je w rączkach i czasem zbyt mocno
ścisnęły. Wtedy z płaczem prosiły o następną.
Wiosna przyszła nagle. Na oknie w pokoju Nory zakwitł
po raz pierwszy w swoim życiu zakwitło geranium. Kwitnie
bardzo rzadko.
Nora dotknęła szorstkich liści o dość skomplikowanej formie
i poczuła ten wspaniały świeży zapach cytryny. Kwiatki
były drobne, jasnofioletowe z pięcioma płatkami. Rosły na
krótkich łodyżkach w głębi rośliny, nie wybijając się, jak inne,
w górę. Tkwiły jakby schowane, zdziwione tym, że w ogóle są.