poniedziałek, 8 maja 2017

DZIWNA HISTORIA.

Jak co miesiąc jestem zmuszona do napisania pracy domowej, czyli "opowiadania na wyraz". Dzisiaj na słowo "skrzydła". Poproszę o komentarz :)

 DZIWNA

HISTORIA





Kiedy byłem małym chłopcem, różne głupoty przychodziły mi do głowy.
Często obrywałem od rodziców, ale w wielu przypadkach uchodziło mi9 na sucho. Miałem ten dar robienia niewinnej minki ze szczerymi oczami, nierozumiejącymi o co chodzi. To nie byłem ja!
Atutem był mój wygląd, moje ciemne kręcone włosy, orzechowe oczy, włoskie bambino, nieznające grzechu, śliczny chłopczyk.
Mieszkaliśmy na przedmieściach Rzymu. Duży dom, duża Mamma i dużo pysznego jedzenia, które nam przygotowywała.
Ja, czyli Roberto i syn naszego sąsiada Guido stanowiliśmy nierozłączną grupę badawczą. A mieliśmy do zbadania wiele obiektów.
Pod kamieniami można było znaleźć krocionogi. Twarde, długie z tysiącem nóg. Woleliśmy ich nie dotykać, tylko patykiem wprawialiśmy je w lot, po którym zwijały się w krążek i udawały trupa. Ciężko było z nimi nawiązać jakiś kontakt.
Co innego osioł, który mieszkał w zagrodzie Stefano. Kiedy nas widział, natychmiast zaczynał wydawać te swoje ośle dźwięki, jakby coś go piłowało w tę i z powrotem. Myślę, że się nas bał, bo kiedyś chcieliśmy z niego zrobić pegaza, żeby poleciał do nieba. Przyczepiliśmy mu papierowe skrzydła, otworzyliśmy zagrodę i waliliśmy go po zadzie,  żeby poleciał. Nie umiał chyba, a nam znudziła się to nauczanie.
Na jakiś czas zapomniałem o możliwości latania, ale kiedy miałem jakieś dziesięć lat, przeczytałem mit o Dedalu i Ikarze. Chodziłem często na brzeg piaszczystej skarpy, wysokiej chyba na jakieś cztery metry i rozpościerałem ręce.
Czułem, że tylko odrobinę podskoczę, a porwie mnie wiatr i polecę jak ptak. Podskakiwałem, ale zawsze spadałem na grunt. Patrzyłem na moje stopy w sandałkach i byłem na nie zły, że tak kurczowo trzymają się ziemi.
Pomyślałem, że zrobię sobie skrzydła, i chociaż na chwilę poczuję się jak ptak, skacząc z tej właśnie skarpy.
Owszem, zrobiłem coś na kształt dwóch latawców, przypiąłem je do rąk i ruszyłem w przygodę.
Oczywiście po oderwaniu się od brzegu skarpy, skrzydła się połamały, nie mogąc udźwignąć mojego ciężaru, a ja pupskiem zjechałem ze skarpy na sam dół.
Musiałem wypłoszyć żołny, które mieszkały w skarpie, bo przerażone wyleciały ze swoich gniazd w kolorowej szalonej gromadzie.
Nic mi się nie stało. Tylko spodenki ucierpiały. Wytłumaczyłem Mammie, że się ześlizgnąłem ze skarpy spacerując po jej brzegu… ona machnęła tylko ręką, dając tym samym dowód na moją niezdarność.
Pewnej zimy, kiedy nie wiadomo dlaczego we Włoszech pojawił się w nocy mróz, na pobliskim jeziorku zauważyłem nieruchomego łabędzia. Tkwił w lodzie tuż przy brzegu. Wiedziałem co u się przydarzyło. Próbował się uwolnić machając bezskutecznie skrzydłami.
Zrobiło mi się go żal. Podczołgałem się do niego i wtedy zobaczyłem, że ma przymarznięte łapy. Najpierw próbowałem go wyszarpnąć, ale wyrywał mi się krzycząc z bólu. Postanowiłem ogrzać lód przy jego łapach. Chuchałem, palcami rozwierałem kawałki lodu, położyłem się obok jego brzucha i grzałem, grzałem swoim ciałem zamarznięte łapki, aż w pewnej chwili ptak zerwał się do lotu. Byłem jego wybawcą.
Nie wiem, czy to przeznaczenie, czy zaczarował mnie łabędź, albo te  żołny, ale całe dalsze moje życie potoczyło się ku jednemu celowi - oderwaniu się od ziemi i na wzór ptaków, locie ku niebu.
Najpierw byłem żołnierzem. Oczywiście w formacji lotniczej. Tu wreszcie, za pomocą maszyny, nauczyłem się latać. I byłem w tym dobry.
Potem już w cywilu, zacząłem pracę w Towarzystwie Lotniczym Air Italia. Moim ptakiem był Boeing 747. Musiałem go poznać od podstaw, choć niewiele różnił się od moich samolotów w Aeronautica Militare.
Tylko, że tam byłem panem samego siebie i maszyny. Tutaj nie byłem sam. Miałem drugiego pilota i nawigatora, ale co najważniejsze -   czasem kilkuset pasażerów i ich nadzieje na szczęśliwy lot.
Tego wieczoru, jeszcze w jakiejś kawiarence, siedziałem z Angeliką popijając kawę, a kilka godzin później już siedziałem w fotelu drugiego pilota. To był nocny lot do Oslo.
Zaraz po starcie Marco, który był pierwszym, włączył autopilota i stwierdził:
- No to lecimy. Możesz się zdrzemnąć.
Silniki szumiały jednostajnie. Pod spodem widać było chmury oświetlone blaskiem księżyca, a ponad nami już tylko czarne niebo, usiane punkcikami gwiazd.
Była północ, ale nie czułem się senny. Rozmawialiśmy więc o takich różnych męskich sprawach. Marco był w trakcie rozwodu. Chyba chciał o tym pogadać ze mną, bo wiedział, że nie będę zadawać zbyt wielu pytań.
Nie powinien tego robić podczas lotu. Uczono mnie, że nie wolno przenosić swoich osobistych spraw do kokpitu. Tu trzeba się skupić tylko i wyłącznie na czynnościach pilota. Kokpit powinien być „czysty”, czyli bez wszystkiego co osobiste, zakłócające przebieg lotu. To ogromna odpowiedzialność, a każde odstępstwo od tej zasady może skończyć się katastrofą.
Tak myślałem, podczas kiedy Marco mówił i mówił.
Nie był zdenerwowany, chciał pewnie wyrzucić z siebie żal i pozbyć się choćby małej jego części.
Nagle, poczuliśmy duży wstrząs. Jakby coś wielkiego uderzyło w jego prawą stronę. W tej samej sekundzie przeleciał przed szybą jakiś fragment czegoś nierozpoznawalnego. Samolot gwałtownie przechylił się w prawo.
Marco chwycił za wolant, wyłączając tym samym autopilota i z wielkim wysiłkiem, usiłował doprowadzić lot znowu do poziomu.
- Idź, zobacz co się dzieje! – krzyknął.
Rozpiąłem pasy i wyskoczyłem z kabiny. Ludzie pospadali z foteli krzycząc w panice. Spojrzałem w iluminator, i z przerażeniem zobaczyłem, że nie mamy połowy skrzydła.
Marco walczył o utrzymanie samolotu.
A potem w ciągu sekundy, stała się rzecz niemożliwa.
Metalowe, uszkodzone skrzydło samolotu zmieniło się w ogromne, białe, rozpostarte szeroko łabędzie skrzydło.
Samolot powoli wyrównywał. Ludzie pozbierali się jakoś, sadowiąc się na swoich fotelach. Pytali co się stało.
- Nic takiego – powiedziałem – czasem to się zdarza, ale już wszystko w porządku.
Byli wpatrzeni we mnie. Nikt nie wyjrzał przez okienko, na szczęście.
Wróciłem do kokpitu. Marco spokojnie trzymał wolant.
- Co to było!
- Nie wiem jak ci to powiedzieć… oberwaliśmy w prawe skrzydło. Poszła połowa. Czym? Nie wiem. Ale to chyba inny samolot.
- No rozumiem, ale teraz…
- Teraz już mamy nowe skrzydło, łabędzie, albo ja zwariowałem. Opowiedziałem mu co zobaczyłem. Marco trzymał wolant milcząc. Pewnie analizował, czy ja coś brałem, czy on się przesłyszał, czy cuda się zdarzają. Ale
ponieważ  lot przebiegał normalnie, trzymał tylko mocniej niż zwykle wolant.
Nie odzywaliśmy się do siebie, jakbyśmy nie chcieli zburzyć tej sytuacji. W kabinie panowała idealna cisza, przerywana jedynie rozmowami z wieżą kontrolną i zwyczajowymi dialogami Marco i lotniskiem w Oslo.
Samolot wylądował. Po chwili obaj staliśmy na płycie i patrzyliśmy na wyszarpane przewody i pogięte kawałki blachy z prawego skrzydła.
Brakowało jego połowy.
Usłyszeliśmy syreny wozów strażackich i ambulansów. Obsługa właśnie  dojeżdżała ze sprzętem ratunkowym.
- Jak to możliwe, że udało się nam dolecieć i wylądować?! – spytał Marco.
- Siła wyższa! – odpowiedziałem.