niedziela, 25 września 2016

CZAS DIABŁA

Dwa lata temu wpadła mi w ręce jakaś publikacja na temat rzezi wołyńskiej. Kilka dni chodziłam jak nieprzytomna po tym, czego się dowiedziałam. To może dziwne, ale fizycznie poczułam tę tragedię . Nie mogłam uwierzyć w to co się tam działo. Napisałam opowiadanie. Całą swoją wyobraźnię zamknęłam na tych stronach. Poczułam się trochę lepiej. Coś dałam tym ludziom, którzy zginęli. Dałam in swoje współczucie i żal. Tyle mogłam.




  
CZAS DIABŁA



2014





Rozdział 1



Sielanka

sierpień 1928


W latach trzydziestych Mielnica na Kresach w obwodzie wołyńskim, była niedużym miasteczkiem z centralnie położonym placem, który nazywano Rynkiem. Niskie parterowe domki o spadzistych dachach, okrążały plac wyłożony kocimi łbami. 
Po ocienionej stronie stało kilka zaprzęgniętych furmanek. To było gorące lato, leniwe lato, takie, które w słońcu lub cieniu zaprasza do siebie zapachy i drżenie cienia. 
Panowała cisza przerywana tylko rżeniem konia zaprzęgniętego do furmanki.
Postawny mężczyzna w tweedowej marynarce i ciemnych spodniach w płaskiej czapce z daszkiem, Romuald Komański właśnie przekroczył brukowaną „kocimi łbami” ulicę, udając się do urzędu pocztowego, pewnie po to, aby wysłać jakieś ważne pismo do Warszawy.
W okienku z drewniana ladą, pomalowaną kiedyś na elegancki brąz, za szklaną szybką siedziała dziewczyna o bardzo delikatnych rysach, niemal dziecięcych.
Miała błękitną bluzkę z białym kołnierzykiem i wysoko zaczesane loczki. Romuald stał przed okienkiem dłużej niż było to konieczne.
- Coś jeszcze? – spytała panienka.
- Chciałbym jeszcze…
- Tak? – spytała, mrugnąwszy błękitem ślicznych oczu.
- Chciałbym jeszcze… poznać panienkę. Ale nie jestem chamem i poczekam na pozwolenie.
- Jestem w pracy, proszę pana! Proszę pozwolić innym dojść
do okienka.

Zgarnął z lady swoją czapkę i skłoniwszy się elegancko odszedł na bok. Chciał jak najdłużej patrzeć na to cudowne zjawisko.
Panienka od czasu do czasu zerkała w jego stronę udając,
że jej to wcale nie obchodzi. Czuła się trochę zaniepokojona. Dzielnie waliła datownikiem w poduszkę i listy. Buch, buch. buch, buch, rozlegało się w ciszy poczty podwójnym echem.
Nie wypadało jednak dłużej tak stać i Romuald mnąc czapkę
w dłoni, wyszedł na zewnątrz. Naprzeciwko znajdował się ratusz z zegarem. Była za dwie czwarta po południu.

- Za dwie minuty panienka, powinna kończyć pracę. Poczekam. Jak nie spróbuję, nigdy jej nie poznam – pomyślał.  
Przypomniał sobie dowcip o carskim generale, który bez ogródek proponował damom pójście do łóżka. Szybko jak tylko mógł, przepędził z głowy tego typu nieprzystojne skojarzenie, ale wspomnienie generała poprawiło mu nastrój i już rozluźniony, czekał w cieniu drzewa na dziewczynę. Jak to dobrze, że włożył dzisiaj najlepsze swoje ubranie podarowane mu przez Barona. Było dobrej marki i w modnym fasonie. Pewnego dnia Baron stwierdził, że w zgaszonej zieleni jego twarz wydaje się być zbyt szara.

Panienka wyszła razem z dozorcą urzędu pocztowego, który zajął się zamykaniem kilku zamków. Ona poszła w lewo, w stronę parku. Romuald pobiegł za nią i okrążywszy ją skłonił się nisko.

- Szanowna panienka się nie obrazi, ale nie mam innego sposobu na zaproszenie panienki na filiżankę kawy.

To była jego ostatnia szansa. Z czapką na piersi ze spuszczoną głową, rozsypanymi jasnymi włosami, sprawiał wrażenie bezbronnego chłopca proszącego o najważniejszą rzecz na świecie. Musiało być w jego spojrzeniu coś psiego, wiernego i rozczulającego, bo dziewczyna przystanęła, obejrzawszy go od stóp do głów.
- Dobrze, panie…
- Romuald Komański, proszę panienki.
- Ewa Szumińska – powiedziała cichutko, jakby przekazywała jakąś tajemnicę.
Kawa okazała się nie najlepszej jakości, ale Romuald tak dwoił się i troił, że onieśmielona Ewa chyba nie zauważyła różnicy.
Następnego dnia Romuald zaproponował, że odprowadzi ją po pracy do domu.
Tego właśnie dnia niebo zachmurzyło się zapowiadając deszcz po południu. Romuald zaopatrzony w parasol, czekał już od pół godziny pod budynkiem poczty. Słusznie założył, że Ewa będzie bez parasolki. Rzeczywiście, kiedy pojawiła się w drzwiach, jej mina potwierdziła jego przypuszczenia.
Podbiegł do niej z uśmiechem.
- Panno Ewo, jestem na posterunku. Nie pozwolę pani zmoknąć.
Ewa zbliżyła się do Romualda, zachowując jednak konieczny, minimalny dystans przyzwoitości.
Z czasem ten dystans zmalał nawet do dotknięć, przytuleń a nawet nieśmiałych pocałunków. Jesienią, kiedy wszystko dookoła szykuje się do snu, oni czuli w sobie wiosnę. Oboje stwierdzili, że są dla siebie idealną parą. Ewa nigdy nie czuła się tak cudownie jak dotąd. Samotne wieczory poszły w zapomnienie. Nawet, kiedy była sama, wystarczyło o nim pomyśleć aby poczuć jego obecność.
Straciła oboje rodziców w dzieciństwie. Matka była sierotą. Wychowała ją siostra i babcia ze strony ojca.
Kiedy ich związek przetrwał zimę i wczesną wiosnę, w maju postanowili odwiedzić obie i dopełnić formalności akceptacji narzeczeństwa.
Babcia milczała, uważnie przypatrując się narzeczonemu. Kandydat był akuratny, postawny i silny, a tym samym dawał pewność, że jej wnuczka nie będzie klepać biedy. Oddawała ją w ręce obcego mężczyzny, ale przeczuwała dobry rozwój tego małżeństwa.
Ciotka zerkała na nich znad talerzyka z szarlotką patrząc, jak długo i przeciągle spoglądali sobie w oczy, jak Romuald delikatnie kładł swoja wielką dłoń na drobnej rączce Ewy.
Kiedy babcia zaczęła namawiać Romualda do zjedzenia jeszcze jednej porcji szarlotki a ciotka dolewała mu herbaty z porcelanowego dzbanka, Ewa już wiedziała, że ślub musi się odbyć i to szybko.

Wesele było skromne, lecz pełne uroku. Była kolorowa jesień, słońce i turkusowe niebo. Oboje wpatrzeni w siebie, ona w bladoniebieskiej sukience, wyglądała jak błękitny anioł, on w czarnym świątecznym ubraniu obejmował ją, dotykał, zaglądał w oczy, zapomniał o piciu i jedzeniu, szczęśliwy, że ją posiadł, aż do końca ich szczęśliwej przyszłości.
Dom, do którego wprowadził Ewę, był „drewnianym kolosem”, tak go nazwała, zobaczywszy go po raz pierwszy. Przyzwyczajona do maleńkiej chatki swojej babci, czuła się tu jak we dworze. Rzeczywiście, dziadek myślał słusznie: duży dom przyciąga więcej szczęścia. Trochę wzorował się na dworze Barona, budują ganek z przodu i taras z tyłu domu, zachowując symetrię okien i duży spadzisty dach, kryty gontem. W Wielicku niewiele było takich domów.

Zamieszkali razem z jego matką i bratową. Jedyny brat, wkrótce po ślubie zmarł na udar serca, zostawiając oniemiałą z rozpaczy wdowę pod opieką teściowej. Obie kobiety dzielnie trzymały dom w swoich rękach.
Byli dość sporą, zgodną rodziną, w pokoleniowym domu, jakich wtedy było wiele. Były to domy, w których mieszkały dwa a nawet trzy pokolenia,  a przekazywanie swoich wartości kolejnym pokoleniom było żelazną zasadą.
Przyjęły Ewę serdecznie. Kiedy urodziły się dzieci cichy dotąd dom, ożył.  Pierwszym dzieckiem był Fryderyk, zawsze cichy, grzeczny chłopczyk z czarną czupryną gęstych włosów. Nie sprawiał kłopotów. Bawił się, jeżdżąc na drewnianym koniku, który wystrugał mu ojciec. Romuald był z niego dumny i pozwalał mu na wszystko.
Drugim dzieckiem była dziewczynka. Dali jej nietypowe i nietutejsze imię po jej babci – Berta. Była przeciwieństwem brata. Wszędzie było jej pełno. Od samego rana biegała, szalała w ogrodzie, wszystko ją bawiło a i ona sama bawiła się wszystkim. Od ciągłego śmiechu zrobiły się jej dołeczki w policzkach. Uwielbiali ją. Byli szczęśliwi.

Romuald utrzymywał swoją rodzinę z pracy, jako ogrodnik w posiadłości Barona. Właściwie był nie tylko ogrodnikiem. Potrafił robić wszystko, od ogrodnictwa po budowanie i naprawianie prostych maszyn i urządzeń.
Traktowany był dobrze, dostawał od Państwa niechciane ubrania, sprzęty domowe i niewielkie wynagrodzenie, które wystarczało rodzinie dzięki zapobiegliwości matki.
Prowadzili oszczędne życie. Warzywa i ziemniaki rosły w ogrodzie, drzewa owocowe dostarczały owoców, a dwie krowy mleka. Cóż więcej trzeba było?

Dwór barona znajdował się po drugiej stronie rzeczki, a dalej prowadziła do niego długa aleja lipowa.
Latem, kiedy kwitły drzewa, po przejściu rzeczki przyjemnie chłodzącej bose stopy, na jej brzegu unosił się ten słodki odurzająco cudowny zapach powodujący lekki zawrót głowy.
Przyciągał do siebie całe stada pszczół. Słychać je było jak buczą w koronach drzew.
Czasami Romuald zabierał do dworu Fryderyka, gdy było więcej pracy w ogrodzie, zwłaszcza wiosną.
Miał  tzw. dobrą rękę. Wszystko co posiał albo posadził, rosło jak szalone. Podobno do ogrodnictwa trzeba mieć nie tylko rękę, ale i serce. To on sadził lipy w alei, wiązy przy z jednej strony domu a świerki przy drugiej. Przed paradnym frontem był duży okrągły klomb, z niewielką fontanną. Dookoła niej dywan z kolorowych kwiatów zachwycał gości, którzy przyjeżdżali w swoich, przeważnie czarnych limuzynach.
- Oh, so schöne Blumen! Ihr müsst einen guten Gärtner haben! Könnt ihr uns den mal ausleihen?* - zachwycały się panie ubrane w jedwabne suknie, długie perłowe naszyjniki i futrzane etole.
Szczebiocząc ze sobą przechodziły tuż obok pracującego Romualda, nie zauważając go, jakby był rośliną. Eleganckie buciki chrzęściły na żwirze podjazdu, a potem stukały obcasami w marmurowe schody wejściowe.
On wtedy stał nieruchomo, oparty na stylisku grabi, nie chcąc swoją osobą zakłócać powitalnej ceremonii. Znał swoje miejsce.

*- Och, jakie piękne kwiaty! Macie dobrego ogrodnika! Pożyczycie go nam?

Baron kupił pałacyk od jakiegoś zubożałego polskiego hrabiego, który podobno przegrał wszystko w kasynach na południu Francji, łącznie z żoną. Być może żona wcale nie została przegrana, tylko odeszła z tym, do którego hrabia przegrał majątek, ale i tak to na jedno wychodzi.

Nowy właściciel odnowił ściany pałacyku, dodał trochę niemieckiego porządku w jego otoczeniu, sprowadził swoje meble, ogromne, rzeźbione, czarne od jakiegoś gdańskiego producenta. Miękkie sofy, biblioteki i całe skrzynie książek drukowanych ostrymi szwabskimi literami. Razem z nim przyjechały jego dwie córki i żona -  postawna blondyna z dużym biustem i wiecznie rumianymi policzkami.
Zapanowały inne porządki. Zatrudniono kucharkę, pokojową i lokaja.


Romuald również należał do personelu, co było nobilitacją we wiosce, w której ludzie utrzymywali się z tego, co sami wyprodukowali na ziemi i w oborze. Stać go było na wynajmowanie parobków do prac w swoim gospodarstwie. Nie chciał, aby jego piękna Ewunia brudziła sobie rączki wiejskim brudem.

Starał się jej stworzyć warunki, choć trochę podobne do tamtych, pałacowych. Twierdził, że to ona byłaby tam największą ozdobą. Wszystkie te Niemki wsadziłby do jednego wora i wywiózł jak najdalej.

Dzieci rosły w najszczęśliwszym z domów. Całe dnie spędzały na podwórku z kurami i kozami, boso przechodziły przez pobliską rzeczkę pełną raków do lasu po drugiej stronie, aby najeść się malin latem a jeżyn jesienią.

Największym przyjacielem Fryderyka był Dima z sąsiedniego siedliska Ukraińców, a Berta bawiła się z dwiema siostrami Rachelą i Esterką Rabynowiczównymi.
One mieszkały trochę dalej, prawie na końcu wioski, ale chętnie przybiegały do Berty, która miała lalkę z prawdziwymi włosami. Nieświadome toczącej się wojny, bawiły się jak zawsze w matki i pielęgniarki.

Wszyscy czuli się bezpiecznie, można było nocą iść do lasu, aby szukać kwiatu paproci, albo gonić świetliki i nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś kogoś okradł lub pobił.

Było to miejsce idealnego sąsiedztwa różnych ludzi i języków, jakimi mówili, zwyczajów i historii. Frydek chodził z chłopakami do sąsiedniej wioski, kiedy tam była zabawa. Wracając nocą budzili wszystkich w wiosce śpiewem piosenek polskich i ukraińskich. Drzwi domu zamykano tylko na haczyk, nawet wtedy, kiedy gospodarze byli daleko od domu. W tej sielance nic nie za[powiadało jakichkolwiek zmian. Polityka była ludziom obca, no może czasem języki podlane okowitą stawały się bardziej wymowne choć dykcja zdawała się je opuszczać. Strach był gdzieś daleko w Polsce we Francji i jeszcze gdzieś tam, ale u nas? Na Wołyniu? Wieś spokojna!



Rozdział 2


Czas diabła
1943


Wojna była już bardzo blisko, podobno Niemcy mordowali ludzi i palili wsie, ale do nich jeszcze swąd nie dotarł. Rodzina żydowska Rabynowiczów podobno wyjechała. Ale to dziwne, bo nie pożegnali się z sąsiadami.
Niektórzy szeptali, że to Niemcy ich gdzieś zabrali.
Wkrótce Niemcy jednak dotarli do nich. Ludzie kopali okopy gołymi rękami. Umacniali je drewnem z pobliskich lasów. Zima była śnieżna i mroźna.
Porządku pilnował Niemiec, który uderzając szpicrutą w cholewę buta, zniecierpliwiony wrzeszczał:

- Weiter weiter, schneller!

Miało się szczęście, jeśli oberwało się tą szpicrutą tylko raz, to była pieszczota! Przerażeni i zmęczeni ludzie nie mieli już ochoty na dawne wspólne śpiewanie, a przecież to były zapusty! Zaczął nimi rządzić strach, doradzać i dzielić na lepszych i gorszych. Pojawiła się zdrada, zawiść i podejrzliwość. Wyszły wszystkie, nieuświadamiane dotąd, najgorsze instynkty ludzkie.
Kiedy głowy podnieśli zdradzeni przez Niemców Czerwonoarmiejcy, okupacja uległa zmianie.
Niemcy uciekali z powrotem na zachód a przez spokojny świat Komańskich przetoczyli się pożogą i krwią Rosjanie
z czerwonymi gwiazdami na czapkach, jeśli je mieli. Rabunek i gwałt stał się synonimem prośby.
Baron zwinął swój dobytek i razem z jego damami, w pękatych od sreber i obrazów, czarnych limuzynach bez pożegnania gnali do granicy Rzeszy, aby tam się schronić. Przynajmniej mieli nadzieję gdzieś osiąść i dalej prowadzić słodkie życie.

Rodzinie Komańskich nie dał los takiej szansy.
Stare zadry urosły jak wieża Babel, między dotychczas zgodnymi nacjami, a przecież Ukraińcy to nie jakiś odmienny naród. Wierzyli w tego samego Boga i Panienkę Przenajświętszą, żegnali się znakiem krzyża, któż mógłby przypuszczać, że któregoś dnia wstąpi w nich diabeł.

I przyszło lato 1943 roku, najgorsze ze wszystkich. Choć była to najpiękniejsza pora roku, właśnie w nią wdarł się diabeł. Koniec czerwca i początek lipca ma najświeższą zieleń. Ubiegłego roku ptaki szalały w koronach drzew a ich ćwierkanie było najpiękniejszym akompaniamentem dnia. Tego lata wyniosły się gdzieś, nie założyły gniazd, porzuciły ludzi. Przerażeni nie mogli uwierzyć, że znane im wioski już nie istnieją, że ludzie pomordowani leżą gdzie popadło i nie ma ich, kto pochować. Bezpańskie psy jedzą ich nadpalone ciała.
W Ukraińców wstąpił sam brat Lucyfera.
Bandy UPA bezcześcili wszelkie prawa ludzkości prześcigając się w makabrycznych scenariuszach zbrodni.

Diabeł dotarł do siedliska Komańskich. Romuald wybudował schron w ziemiance, która służyła, jako chłodnia w gorące dni.
Powiększył ją, wejście obsadził słonecznikami, by je zamaskować. Sądził, że bandy przejdą i wtedy przecież ktoś się o nich upomni, ktoś pomoże.
Fryderyk przeważnie siedział na kasztanowcu obserwując okolicę. Tego wieczoru schodząc z drzewa krzyczał:

-Schować się! Są w Pidlisach, pali się! Chować się!

Wszyscy pobiegli do ziemianki, Romuald jeszcze zastawił wejście zardzewiałym rowerem. Po jakimś czasie pojawili się oni. Zmierzch zapadał szybko. Przez podwórze kroczyli bandyci. Pijani klęli, niektórzy rzygali pod płotem, reszta wtargnęła do domu.
-  Danyło! Nikhto! Dyvys! Wpered na Lachiw!*

Przerażony pies Bury, podkulił ogon, wyczuwszy zapach śmierci i pobiegł przez podwórko w stronę ziemianki. Zaczął szczekać i żałośnie skomleć przy wejściu do niej.

- Daty im! Zalyshaty!**

Wywlekli najpierw Romualda, potem dziadka. Dzieci siedziały w kącie marząc o tym, aby oprawcy ich nie
zobaczyli.
Usłyszały dwa strzały. Ewa przygarnęła ich głowy do piersi chcąc zasłonić dzieciom uszy.

* Danił, nikogo nie ma! Popatrz! Na Polaków!-
** Dawaj ich! Wychodzić


W wejściu pojawiła się obca sylwetka. Wyciągnęli za rękę Ewę i uczepione do niej dzieci. Najpierw z trudnością Ukrainiec ciągnął ich po ziemi, ale kiedy ich ciała trafiły na kałużę krwi już było łatwiej. Krew jest śliska.

Po obu stronach ich „drogi” leżały dwa ciała. Berta zacisnęła powieki, aby już nic więcej nie zobaczyć. Jej matka krzyczała chrapliwie, jak zwierzę. Po chwili odpadł Fryderyk, chyba stracił przytomność. Szczęściarz.
Zawlekli je na środek dziedzińca. Z rechotem czegoś, co miało być śmiechem, a może było śmiechem śmierci, zdarli z matki ubranie. Stali dookoła niej dopingując tego, który na niej leżał.
Berta chciała się odczołgać do sągu drewna na opał, aby się za nim schować.
Któryś kątem oka zauważył ruch a może księżyc w pełni, oświetlił białą koszulkę dziewczynki, bo podbiegł, złapał ja za włosy i przyciągnął do swojej bandy.


Podobno w panicznym strachu nie czuje się bólu, ale to nieprawda. Wielokroć silnie czuje się ból, bezradność i upokorzenie.

Wkrótce dziesięcioletnia Berta dołączyła do matki. Nie mogła oddychać, ból czuła w nawet w czubku głowy. Straciła przytomność.

Kiedy ją odzyskała, pierwsze, co zobaczyła to oczy matki.
Szeroko otwarte, nieruchome i matowe. Jej prawy policzek leżał w jakiejś masie, która nocą wyglądała jak smoła. Na szyi miała głęboką ranę.
- Mama? Mama? – to nawet nie był szept.

Dziewczynka starała się mówić czymś, co było ustami. Głos gdzieś uwiązł. Chciała się poruszyć, ale jakby jej od połowy nie było. Mogła tylko patrzeć na stężałą twarz matki.


Świt jak zwykle był piękny. Złocisto zielonkawy. Oświetlił tym złotym światłem jej twarz zwróconą w stronę matki. Teraz już obie miały takie same oczy.