niedziela, 18 października 2015

opowiadanko na słowo: epitafium. Spacer Pauliny. ( uwaga na duże litery w tekście)

Marta Hanna Precht
słowo: epitafium


SPACER PAULINY


Paulina właśnie kończyła chować resztę do portfelika, kiedy jakaś wielka postać w futrze pachnącym naftaliną, wepchnęła się przed nią pytając sprzedawcę:
- A po ile ten wieniec z gerberami?
- Pani, opanuj się trochę, ja tu jeszcze jestem!
- O rzeczywiście można jej nie zauważyć! - zaśmiała się kolubryna.
- Za to chamstwo widać dobrze - odgryzła się Paulina.
Już podenerwowana odeszła od stoiska. Kupiła jeszcze kilka zniczy i skierowała się do bramy cmentarnej.
Tłum ludzi sunął w jednym kierunku i gęstniał przy samej bramie. Niektórzy podnosili wyżej wieńce i chryzantemy, a wtedy orszak poprzetykany głowami i kwiatami wyglądał jak wielka szklarnia sunąca w jednym kierunku i tempie.
Ludzie ubrani świątecznie dreptali, niosąc obijające się o łydki znicze w plastikowych torbach.
Niektórzy panowie wkładali kurtki, palta i pelisy a panie futra, aby podkreślić swój niewątpliwy, dobry status społeczny. Parada powtarzała się corocznie i miała świadczyć o nieustającej pamięci i żalu do umarłych, nawet, jeśli przez cały rok nikt, nawet przez chwilę o nich nie pomyślał.
Paulina jak zawsze ubrała się w wyjściowy mundur, lecz zamiast moherowego beretu włożyła kapelusik z piórkiem, który chyba służył jeszcze jej matce.
Przebrnąwszy przez wąską gardziel bramy, szła najpierw prosto a potem skręciła w prawo, w prawie pustą alejkę, która wydawała się opuszczona, z niewielką ilością palących się światełek. Tamtego roku tu kolejno chowano umarłych w tym jej męża Edwarda. Chyba przypadkowo zgromadziła się tutaj grupka nieboszczyków mniejszej rangi, bo nie było okazałych pomników, drogich kwiatów i feeri świateł. Ale też, tego roku zmarło wiele osób z jej dzielnicy i traf chciał, że leżeli niedaleko siebie.
Omijając stertę zgrabionych liści przystanęła przed grobem męża.  Tydzień przedtem była tutaj i posprzątała skromny nagrobek z lastryko. Przetarła płytę i tablicę z nazwiskiem.
Edward Kowalik, urodzony, zmarł... i tyle. Komu ta informacja potrzebna? Chyba tylko jej. Byli sami. Nikt oprócz niej tu nie przyjdzie i nie zapali znicza. A po jej śmierci grób będzie ciemny, bez jedynego światełka. No chyba, że ktoś litościwy zapali jakąś lampkę.
Przezorna, jak każda kobieta, kazała tekst na płycie podzielić na dwie części. Po lewej był Edward, a po prawej jej dane:
Paulina Kowalik, urodzona i zmarła, zostawiono puste. Opłaciła u kamieniarza wyrycie tych dwóch dat. Ten rok zapowiadał się znośnie. Dokuczał jej tylko wzrok i kolana, ale na to się nie umiera, więc chyba jeszcze nie teraz dołączy do małżonka. Zresztą nigdy nie czuła jakiejś wielkiej tragedii po jego stracie. Byli zżyci, ale nic ponadto. Jej psychika nigdy nie burzyła się od uczuć, pomysłów, emocji i smutku.  Sprzątała bardzo dokładnie, krochmaliła firanki i robiła dobre pierogi, które Edward połykał nie gryząc ich nawet.
Posiedziała kilka minut na ławeczce sąsiada, zapaliła lampkę, położyła mały wianuszek i poszła dalej tą samą alejką, aby odwiedzić znajomych.
Irena Balanek.
- O tak! Tę cholerę będę pamiętać! Ona chyba też mnie zapamiętała!
Edward przystawiał się do niej, jakieś sześć lat po ślubie.  Poznała ja na zieleniaku. Najpierw przychodziła do nich rzadko, ale latem, wkrótce po pierwszym maja, kiedy byli razem na majówce, zaczęła ich nachodzić niemal codziennie. Siedziała do późna, więc Edward odprowadzał ją do domu. Wracał coraz później, aż Paulina nabrawszy podejrzeń zadała mu tylko jedno pytanie, czy woli jej pierogi, czy wdzięki Irenki,
albo - albo. Edward nic nie odpowiedział, ale przestał odprowadzać Irenkę, a ta nieodprowadzana, przestała przychodzić. Po kilku latach, Paulina poszła na jej pogrzeb. Po śmierci się wybacza.
- A niech tam! Zapalę jej świeczkę! - Wspaniałomyślnie szepnęła sama do siebie.
Tuż obok niej pochowano jej męża. Nie wiadomo, dlaczego nie chciał leżeć po śmierci z małżonką.
Tadeusz Balanek. Taki cichy „wiewiórek”, jak nazywała go Paulina. Miał wadę zgryzu i dwa górne siekacze niemal wystawały do przodu. Wyglądał jak gryzoń. Niczym się nie wyróżniał. Był szewcem. Pracując nad butem ciągle podtrzymywał tymi ząbkami jakieś gwoździki, które potem wbijał w podeszwę buta. Taka poczciwina, ciągle w tym samym skórzanym fartuchu, o który opierał obcasy.
Paulina miała jeszcze trzy znicze, więc i jemu postawiła światełko. Kilka grobów dalej, natknęła się na mogiłę kilku osób, których nazwisko rodowe wydało się jej znajome:
Alina Maciążek, Andrzej i Aleksy, obaj Maciążkowie.
- To chyba ta Alina, co ciągle chodziła w fioletach i zadzierała nosa jakby była lepsza od innych. Paulina nie znała jej osobiście. Czuła, że tamta ją ma w głębokim poważaniu i nie chcąc się narazić na jakiś afront, zawsze odwracała się tyłem na jej widok. Odwracała się, ale na tyle by kącikiem oka zerknąć, w co też tamta się wystroiła, i jaki kapelusz w swoim kolorze założyła. Nie lubiła jej. Może dlatego, że podświadomie czuła swoją szarość i nijakość, podczas gdy Alina była zauważalna i co tu dużo mówić ładna
- Ładna, ale małpa! - Nie zapalę jej światełka. Niech palą jej adoratorzy!
- O! Feluś! Śliczny chłopczyk, pamiętam.
Feluś Obarek, biedne dziecko, które urodziło się słabe i słabe umarło. Jego rodzice dotąd żyją, ale wydają się jakby umarli. Szczególnie jego matka. Od tamtej pory chodzi w czerni, z nikim prawie nie rozmawia i wiecznie chodzi na cmentarz. Mogiłka była wypielęgnowana, zawsze z jakimś żywym kwiatkiem we wkopanej do połowy butelce. Na lastrykowej płycie widniało jego zdjęcie. Mały, śliczny chłopczyk ze słońcem we włosach.
- Feluś, jak mogłabym ci aniołku nie zapalić światełka!
Idąc dalej, poczuła się trochę zmęczona. Często korzystała z przygrobowych ławeczek. Niektóre z nich były głęboko zanurzone w betonie, aby ktoś ich nie ukradł, ale ta, na której przysiadła, miała dodatkowo łańcuch, łączący ją z grobowcem. Miało się wrażenie, że to sam zmarły trzyma jego drugi koniec.
- I któż to taki ostrożny? - Spytała znowu samą siebie.
Mogiła przykryta płytą z piaskowca, zdążyła już pokryć się glonami. Część napisów przykrywały jeszcze zeszłoroczne zeschłe wianuszki, ale pierwszy był czytelny:
Urszula Pająk.
- Ciekawe, kto jej ten napis kazał zrobić, bo podobno niczego rodzinie nie zostawiła. Wszystko przepisała na hospicjum, w którym umarła, tak mówili na zieleniaku. Podobno rodzinka zzieleniała ze złości u notariusza, jak odczytali testament. Jakiś tam zachowek dostał jej trzeci syn. Może to on? Albo hospicjum?
To była ciekawa kobieta. Podobno mieszkała jakiś czas w Ameryce. Przywiozła dolary. Rodzina rzuciła się na nią jak wilki, ale ona szybko zrozumiała, czym jest ta ich gwałtowna miłość do niej. Ponieważ wyglądała świetnie, była zdrowa jak rydz i nic nie zapowiadało jej rychłego końca, z czasem wizyty stawały się rzadsze, a miłość przybrała twarz cierpliwego oczekiwania. Jedynie trzeci syn - Jurek, do niej często wpadał, bo ją chyba autentycznie lubił. Niestety, kiedy dostała wylewu, nikt z rodziny nie mógł się nią zająć. Jurek załatwił jej to hospicjum i nadal ją odwiedzał.
Teraz już chyba nikt już tu nie przyjdzie.
Paulina posprzątała grób i zapaliła światełko.
- Światełko dla nieznajomej, samotnej duszy - Pomyślała.
Nastrój chwili, zmierzch, zapach opadłych liści i palących się zniczy, migocąca złota poświata na czarnych pniach drzew, tworzyły magiczny klimat, jedyny w roku. Dla tego klimatu Paulina lubiła tu być.
- Oby tylko bywać tu jeszcze jak najwięcej razy. Pamiętać, o kim tylko się da. Bo człowiek żyje tak długo, jak żyje pamięć o nim. Kto o mnie będzie pamiętać? - Znowu spytała samą siebie.
Idąc z powrotem do bramy zwróciła uwagę na jeszcze jeden grób. Zarośnięty, z połamaną piaskowcową płytą, na której leżał pęknięty i przewrócony krzyż, przysłaniając jakiś napis. Odgarnęła liście i pojawił się tylko ten jeden:

Memento mori.

opowiadanko na słowo - koło. Zdarzenie.

Marta Hanna Precht

słowo: koło

ZDARZENIE



Padał deszcz. Samochód szumiał oponami, rozpryskując na boki wodę zebraną w koleinach asfaltu.
Zmierzch to nieprzyjazna pora dla kierowców. Wszystko staje się płaskie, drzewa na horyzoncie tracą swoją wymiarowość, szosa wydaje się krótsza
a pęd samochodu wolniejszy, niż w rzeczywistości.
Julian był dobrym kierowcą. Prowadził spokojnie i pewnie. Pozwalał sobie na duże szybkości tam, gdzie było to absolutnie bezpieczne. Nora lubiła, jadąc w fotelu pasażera, patrzeć na jego spokojną, wpatrzoną w drogę twarz.
Wracali z okolic mazurskich, szukając miejsca na dom. Ich wspólny dom wybudowany według projektu Juliana, na wzgórzu Nory, z jeziorem Juliana, usytuowanym względem stron świata, jakie poda Nora.
Potem Julian zasadzi dąb i razem wezmą z sierocińca dziecko, którego nikt nie chciał. Oboje byli spełnieni.
- Chłodno mi w nogi - powiedziała Nora - mamy jakiś kocyk w bagażniku?
- Chyba tak.
Julian powoli zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Wysiadłszy, przeciągnął się i zawołał:
- Lepiej wysiądź i pogimnastykujmy się parę minut. Zaraz się rozgrzejesz!
- Daj mi kocyk i jedźmy, chcę jak najszybciej zobaczyć to miejsce.
Jak opisywał je ich przyjaciel dojazd był dobry. Od głównej szosy prowadziła wąska wybrukowana „kocimi łbami” droga. Działka była ogrodzona tymczasowo, więc łatwo było ocenić jej dużą powierzchnię. Centralne położenie na wzniesieniu, od razu sugerowało miejsce na dom.
To jedna z piękniejszych działek budowlanych na Mazurach, z widokiem na jezioro.
- Jeśli wybierzemy ten projekt z oknami na cztery strony świata, będziemy mieć wrażenie, że mieszkamy na dachu świata! - marzyła głośno Nora.
- I ściągniemy ze Stanów mamę. Nie może tam długo być sama. Może nam pomóc w urządzaniu się.
- Lubi dzieci... zatem będzie mieć dziecko. Po powrocie do Warszawy trzeba się tym zająć. Procedury wiesz ile trwają.
- Musimy znaleźć na wszystko czas - podsumował Julian.
- Czy są tam drzewa? Wiesz, takie już duże, żeby nie trzeba było czekać, aż urosną. Tuż przed domem urządziłabym duży klomb, taki z objazdem dookoła dla samochodu. I kwiaty, dużo kwiatów.
Nora chyba już widziała ten dom, siebie z małym dzieckiem na ręku, wśród kwiatów, ptaków i słońca.
Teraz słońca było niewiele. Październik jest kapryśny jak marzec. Dozuje słońce jak lekarstwo na depresję, która przyjdzie w listopadzie.
- Przyjdzie albo nie przyjdzie... - pomyślała Nora - Przy takim nawale przyjemnych obowiązków jak urządzanie na nowo swojego życia, nie będzie jej łatwo się przedrzeć, a może nawet nie zdoła...
Na chwilę zapomniała o szosie, Julianie i deszczu, który padał coraz mocniej. Wycieraczki skrzypiały rytmicznie.
Julian wydawał się być podobnie zamyślony. Ruch wycieraczek hipnotyzował.
– Co się dzieje? – spytała Nora. – Dlaczego wycinają takie piękne drzewa?
Rzeczywiście, pobocze wyglądało, jakby przeszedł przez nie tajfun. Wielkie drzewa leżały pocięte na kilkumetrowe odcinki, a karpy z korzeniami w ziemi krwawiły sokiem. Czekały na swojego grabarza.
 – To pewnie dla bezpieczeństwa ruchu – podsumował Julian. – A może chcą poszerzyć drogę…
 Milczeli, jadąc między martwymi drzewami. Nora posmutniała.
– Popatrz, Julian, wszystkie ptaki są bezdomne, prawda? – Co ty opowiadasz, kochanie? Ptaki są wolne, mają dom wszędzie, gdzie zechcą. – uśmiechnął się.
Opuścili przygnębiającą porębę. Wjechali znów w normalny, piękny mazurski las, przez który wiodła wstążka wąskiej asfaltowej drogi. Deszcz padał coraz większymi kroplami. Głuchy miarowy dźwięk, jaki wydawały, działał usypiająco. Julian włączył długie światła, w których ulewa pozornie zwiększyła swój rozmiar.
Dudnienie kropel o dach, spotęgowane odgłosami pracujących wycieraczek i szumem opon rozchlapujących wodę, tworzyło muzykę idealną do filmu grozy.
Oboje pomyśleli o radiu. On sięgnął, aby je włączyć, i wtedy jakiś błyszczący obiekt wysunął się z prawej strony ściany lasu. Julian chwycił mocno kierownicę i zdecydowanym ruchem odbił w lewo.
Niestety tamten samochód parł do przodu jakby był nieświadomy zagrożenia.
Był już w połowie jezdni, gdy poczuli uderzenie i wstrząs.Samochód wykonał obrót, przesuwając się nieubłaganie w lewo, wpadł w głębię rowu po lewej stronie sunąc bokiem, i uderzył dachem w pień drzewa. Prawa strona była zgnieciona, a koło nadal kręciło się w niezdarnym mimośrodowym ruchu.
Trzask gałęzi zmieszał się z odgłosami dachowania samochodu, który spowodował katastrofę, i dźwiękiem delikatnej muzyki z radia Juliana. To kompozycja Satie.
Smutna, natchniona muzyka mogła towarzyszyć im w tym kilometrze drogi i w następnych, gdyby tamten kierowca spóźnił się choć, o kilka sekund… albo oni nie przystanęli na chwilkę po kocyk... Nora była wciśnięta w poduszkę i fotel skręcony w swojej osi.
Julian nadal tkwił nieruchomo, zgięty między dachem a kierownicą.

Na jego poduszce powiększała się plama krwi. W oddali ktoś krzyczał przeraźliwie. Deszcz padał dalej miarowo spokojnie, w coraz większej ciszy.

Mój tomik wierszy " Słowa na wiatr"

Ponieważ moja choroba oczu jakoś się nie cofa, postanowiłam sama zrobić swój tomik wierszy, ilustrując każdy wiersz. Mój, wydawałoby sie przyjaciel, obiecał mi za ilustracje do "Cosika" autorki z Wielkiej Brytanii, wydać w swoim wydawnictwie kilka tomików mojej poezji, ale jakoś po oddaniu moich rysunków, przestał sie ze mną kontaktować... Po raz pierwszy coś takiego mnie spotyka. Przecież moje rysunki miały wartość komercyjną a wydanie choćby dziesięsięciu tomików już by mnie zadowoliło.
No tak bywa. Nawet nie dostałam ksiązeczki z moimi Cosikami... Zdumiewające.
Kładę na to zasłonę milczenia. Wydrukuję go sama, zaniosę do jakiegoś introligatora i będę go mieć! A kiedy Zosia skończy osiemnastkę dam go Jej.

Pokażę kilka ilustracji z tekstem wierszy:
To okładka.

:
Wstęp:

Od autorki:


Wybrałam trzydzieści cztery wiersze


spośród ponad stu.

Jako deser dorzuciłam miniaturki i haiku.

Myślę, że tyle wystarczy.

Po co zanudzać siebie i innych.

Pisałam je przez trzydzieści lat, 


tylko wtedy, gdy była taka potrzeba.


Pewnego dnia postanowiłam „wydać” tomik sama, rysując ilustracje do 

każdego wiersza, drukując na mojej drukarce i pomocy introligatora 

złożyć tomik w jedyny egzemplarz, jedyny tomik, do którego zajrzy 

tylko ten, kto tego pragnie.


Marta Hanna Precht





Niech więc dmuchawiec - brat wiatru,

poprowadzi Was przez moje wiersze.





Druga strona ciszy
 Ucichłam trochę
za pomocą czasu
razem z jesienią
popłynęłam w ciszę
ku mgielnej bieli
z drzewem oniemiałym
 nie płonę już tak silnie
 przygasłam jak jesienne słońce
grzejące tylko z jednej strony
 odwrócę się i poczuję chłód     

Posłuchaj

Posłuchaj mej prośby
zanim wszystkie kamienie pustyni
uraczą się winem
i tańczyć będą pijane

zanim jaszczurka spłoszona
przycupnie z boku
patrząc na ten bal

zanim słońce zdziwione
cienie w czerwień zamieni
kładąc kres tej zabawie

posłuchaj mej prośby
bo gdy to się stanie
nie będę już prosić

 Zapachy

 Wiosna pachniała ziemią
rozmrożona
budząc żaby
 zapachem wody w stawie
 cudownie pachniał
ołówek KOH I NOOR
jak już nic potem
 miękkim grafitem
oddzielił gruba linią
ciężko upalny zapach floksów
i zdziwienie szarych oczu
potem już tylko szukasz
szczeliny w płocie lat 

Cukrowe szczęście
To błąd
Flamenco
Beton i mgła
Rejs
Odbicie
Niewiedza
Konstatacja
W sieci
Przed burzą
Odsłona
Czasami kot
Przedwiosna
Krótko o aniołach
Nic sie nie stało
Nie opuszczaj mnie
Przedwieczorne opisanie
Bagno
Długa noc
Modlitwa


Razem jest 49 wierszy.

sobota, 3 października 2015

Dopóki widzę

Dopóki widzę jako tako, postanowiłam zrobić porządek w moich wierszach. Wybrałam 50. Do każdego postanowiłam narysować obrazek... tak jak to ktoś kiedyś mnie prosił, abym rysowała i nie przestawała... No to mam. Pięzćdziesiąt ilustracji i tyle samo wierszy. Jutro albo pojutrze cierpliwie je wstawię. Potem chcę to wszystko wydrukować w drukarce domowej i zrobić jedną jedyną książeczkę - tomik. Bo czy ktoś chciałby to czytać? Wystarczy jeden dla jedngo, jedynego czytelnika.