czwartek, 9 listopada 2017

WIECZÓR


WIECZÓR
 słowo: płomień


Na sofie drzemał kot. Chyba raczej udawał, że przysypia, bo zerkał na Mariannę, która w kuchni wolno wycierała ściereczką kieliszek do wina. Popatrzyła na niego pod światło
i widocznie zadowolona z efektu, postawiła go na stole.
Zrobiła to bardzo delikatnie, ale kot swoim perfekcyjnym słuchem wychwycił ten dźwięk i otworzywszy oczy, postawił uszy. Ponieważ nic podobnego się nie powtórzyło, przeciągnął się i ułożył w precelek, co oznaczało, że od tej chwili nic już go nie zainteresuje, poza pięknym snem o ptaszkach, które pogubiły skrzydełka.
Marianna stała, oparta dłońmi o blat stołu, wpatrywała się w kieliszek, a może w przestrzeń poza nim. Podobno jest to rodzaj medytacji, który trwa minutę, czasem krócej, niezależnie od woli człowieka. To tak, jakby organizm na moment zatrzymał się nie wiadomo  jakim celu.
Kiedy ten moment nastąpił, Marianna uświadomiła sobie znowu, że jutro będzie ten dzień. Dzień, który przekreśli kilka lat z jej życia, i będzie musiała zaczynać od nowa. Rozprawa rozwodowa. Z westchnieniem, sięgnęła po butelkę wina i nalała sobie pełny kieliszek. Z podwiniętymi nogami usiadła na sofie obok śpiącego kota.
- No tak, teraz jestem samotną kobietą z kotem. – Pomyślała, wyobraziwszy sobie samotną staruszkę z tuzinem kotów, o których mówi, że to jej rodzina, jej dzieci…
Nastrój miała gorzej niż podły. Do tego pięknie dopasował się listopad. Poczuła się bezbronna i słaba, jak liść, który spadł z drzewa. Kiedyś Paweł był dla niej wiarą, ciepłym kocem, tęsknotą i radością. To on podarował jej tego kociaka, aby nie czuła się bardzo samotna, gdy jego nie ma w domu. To na kota miała przelewać swoje niepodarowane czułości. Teraz już wie, że w tym samym czasie on podarowywał swoje, innej. 
Od rana czuła się fatalnie. Ciągle miała ściśnięte gardło. Oszukiwał ją prawie rok, aż pewnego wieczoru, na jakiejś imprezie u znajomych, zastała ich całujących się na tarasie.
Kieliszek z czerwonym winem wypadł jej z ręki plamiąc białą sukienkę. Wsiadła w samochód bez dokumentów i zaczęła się zastanawiać, gdzie pojechać. Do domu? Jakiego, czyjego, po co? Od tej pory, żyła, chodziła jak po silnym środku na uspokojenie. Tak silna była jej wola aby przemknąć jak najszybciej nad strefą zagrożenia. Przyjaciółka podziwiała jej spokój i opanowanie.
Wypiła duszkiem cały kieliszek i podreptała do kuchni po butelkę. Nalała sobie następny i rozpaliła ogień w kominku. Zawsze starała się mieć w nim gotowy zestaw do rozpalenia ognia.
Przez chwilę stała, wpatrując się w młodziutkie płomyki, które doroślejąc pożerały papier i cienkie gałązki. Ogień hipnotyzuje. Jak żywa istota rozpełza się, grzeje, świeci, drga i szumi.
Znowu Marianna wyłączyła się na moment. Popatrzyła na ogień przez kieliszek z winem. W jego środku pojawiło się drgające czerwienią światełko, jak serce. Ten moment, kiedy widzisz kogoś pierwszy raz i wiesz, że to ten człowiek.
- Właśnie. Jak to się stało?
Obok, w bibliotece, równo w szeregu stało siedem zeszytów „w kratkę”. Kawałek jej historii życia. Śmieszne zapiski szesnastolatki. Pamiętnik z prawie każdego dnia, zupełnie jakby te dni zasługiwały na upamiętnienie dla potomności.
To tam musi być ten dzień, kiedy zobaczyła Pawła. Wyciągnęła je z półki i ułożyła obok siebie na sofie. W tych kartkach aż kipiało od emocji, marzeń, łez zaschniętych w atramencie wiecznego pióra. Zawierały zamkniętą energię, która wraz z otwarciem kilku kartek, wysypały z siebie zaschnięte bratki, płatki czerwonej róży i traw z łąki dzieciństwa.
- Chyba niepotrzebnie je ruszam. Moje życie właśnie się kończy. Po co mi te wspomnienia. Wylądują w skupie makulatury, zmielone z gazetami. Nie chcę ich ciągnąć za sobą. Prawda kotku?
W otwarte drzwiczki kominka wrzuciła pierwszy zeszyt. Płomień polizał brzeg kartek:
- Dzisiaj była klasówa z francuskiego. Boże jak ja nie cierpię tej Francy francuskiej! Dała mi tróję. Będę miała kłopoty na koniec roku, tak powiedziała. A ja nie lubię tej ich cholernej gramatyki, można zwariować! U nich osiemdziesiąt pięć to cztery dwadzieścia pięć!!! Czy to normalne?
No cieszę się na zawody gimnastyczne w Płońsku za tydzień. Najbardziej boję się równoważni, a zawsze mam najlepsze oceny właśnie z niej. Czy to do zrozumienia?
Dalej już wszystkie słowa tego zeszytu zlały się w jedno płomienne wspomnienie. Przestały istnieć. Jeśli tak, to Marianna dorzuciła następne dwa. Ogień zajęty spalaniem poprzedniego nie od razu rzucił się na nową zdobycz. Pod wpływem ciepła zeszyt trzeci otworzył się, dając pretekst płomieniom:
10 lipca 1961
Byłam dzisiaj w parku. Poszłam sama, aby posiedzieć pod drzewami i poczytać książkę Czajki. Czytałam, ale jakoś nic mi nie pozostawało w głowie. Jakby wiaterek wywiewał treść uszami. Alejką szło dwóch chłopaków. Siedli obok mnie. Spytali co czytam. Podryw regularny. Ale ten drugi był piękny.  W moim czarno-hiszpańskim stylu.
Wróciliśmy już razem, z kolegą jako przyzwoitką. Witek, bo tak ma na imię, chodził z nami na randki. 
Marianna chwyciła za pogrzebacz. Chciała zwiększyć moc spalania, a tym samym skrócić jego czas. To było zbyt bolesne. Dorzuciła resztę zeszytów. Na chwilę ogień przygasł, zdezorientowany nadmiarem pokarmu.
Płomień pomieszał kolejność kartek i wspomnień:
Dzisiaj moje urodziny. 20 czerwca mam maturę i osiemnaście lat! Z matematyki były tematy… ale z polskiego bomba! Akurat to co lubię Reymont! Ale się rozpisałam! Dostałam piątkę! Alicja wybrała Witkacego.
Muszę złożyć papiery na studia. …. Spotykamy się z Pawłem w kawiarenkach. Tylko herbatka z cytryną….Tyle godzin męki! Chłopczyk 50 centymetrów… A w pracy? No cóż, najlepsza praca pod słońcem i jeszcze mi za tą przyjemność płacą!
Paweł dostał nagrodę… Jestem trochę chora, przeziębienie. Zimno. Synek nie lubi przedszkola…  to już drugi pogrzeb w tym roku… Jestem…Byłam…
Ogień zawładnął całą resztą.
Marianna jak zahipnotyzowana patrzyła w okno kominka. Obserwowała wszystkie przemiany swojego życia spisanego w żarzący się popiół. Jeszcze kilka iskier wędrowało po szarym, spalonym papierze, szukając drogi ucieczki w nowy wybuch ognia, ale nie było już nic. Skończyły się wspomnienia. Zabrakło tłustych, szczęśliwych lat.  Pozostał popielaty wytwór, z którego już nic nie powstanie. Zapadła cisza.
Marianna odstawiła kieliszek na stolik, owinęła się kocem i zwinięta prawie tak samo jak kot, zamknęła oczy. Trzeba spać.

Jutro też będzie dzień. Jakiś.