sobota, 9 kwietnia 2016

BEZ BILETU

Popełniłam szesnaste opowiadanko maluśkie:


MARTA HANNA PRECHT

Słowo: niebo
BEZ BILETU


Autobus nie nadjeżdżał. Minął kwadrans, potem drugi,
a Robert cierpliwie czekał i czekał. Właściwie nie czekał. Nawet gdyby w końcu przyjechał, być może wcale do niego by nie wsiadł. Przed nim rozpościerała się porośnięta dziko łąka. Słońce właśnie zbliżało się do horyzontu powoli
i nieubłaganie.
Niebo nabierało złotego odcienia, a im bardziej na wschód stawało się szafirowe. Pomarańczowe, ciepłe światło przesączało się przez lekką wieczorną mgiełkę podświetlając źdźbła traw. Twarzom ludzi nadawało złotego odcień skóry
i eteryczne piękno.
Takie chwile wcale nie są rzadkim zjawiskiem.
Rzadko natomiast zdarza się aby stojący, czekający ludzie
na przystanku zwracali na nie uwagę.
Ruda dziewczyna wpatrzona w ekranik smartfona widziała coś urzekającego w telefonie. Kobieta w średnim wieku ciągle zerkała na czubki swoich butów. Były chyba nowe
i wymarzone, bo ciągle oglądała je z czułością w oczach.
Facet o wyglądzie mechanika samochodowego dłubał
w swoich brudnych paznokciach usiłując czasami wygryźć jakąś zadrę. Kilka osób stało cierpliwie, patrząc pod nogi. Mając tyle wolnego czasu, za sprawą autobusu, nie potrafili oderwać się od siebie samych i przedmiotów ze sobą związanych.
Nagle jakieś ożywienie poruszyło stojących ludzi.
Każdy zerkał w lewo, aby na własne oczy zobaczyć kształt nadjeżdżającego autobusu. Po chwili pisk hamulców oznajmił jego istnienie. Wszyscy oprócz Roberta posłusznie wsiedli do środka.
Robert nadal siedział na ławce patrząc jak powoli słońce tonie w horyzoncie. Miał wrażenie, że jeśli przerwie tę obserwację, coś straci. Coś ważnego dla niego, ale jednocześnie niematerialnego, kruchego i niezwykłego.
Autobus z ludźmi z przystanku zniknął za zakrętem.
Robert wrócił do obserwacji słońca. Kiedy już tylko sam czubek jeszcze był widoczny, zobaczył tak zwany zielony błysk, niezwykle rzadkie zjawisko towarzyszące zachodom
ale także wschodom słońca.
Zielony pas światła zapalił miejsce po słońcu. Rozzielenił niebo, choć trwał ledwie kilka sekund.
W tej samej chwili nadjechał autobus. Był zielony, nowy z błyszczącymi elementami z niklu. Kiedy drzwi z sykiem otworzyły się, Robert zauważył brak kierowcy, jednak
nie był tym zdziwiony. Razem z zielonym błyskiem jego umysł przyjmował wszystko bez zastanowienia.
Otwarte drzwi zapraszały do środka, a więc Robert poddał się i bez zastanowienia wsiadł i usiadł na pierwszym z brzegu siedzeniu. Miał wrażenie, że autobus sunie w powietrzu. Jazda była cicha i gładka.
Nagle na szybie obok niego rozbiła się czerwona kropla
i spłynęła w bok, pchana pędem powietrza.
- Jak krew. – pomyślał.
Mgła stawała się coraz gęstsza. I nagle, jak to bywa podczas lotu samolotem, wynurzyli się z mgły w oślepiające światło. Autobus przyhamował, stanął i otworzył drzwi.
Robert znalazł się w krainie ze snów. Tych dobrych, kolorowych, które ubarwiają potem cały dzień radością.
Pierwszą osobą, którą zauważył, była jego matka.
Była zbyt młoda. Zachowywała się jakoś dziwnie, nie tak jaką ją pamiętał. Podbiegła do niego lekko i powiedziała:
- Oj, jak dobrze cię zobaczyć syneczku. Postarzałeś się troszkę, a może zgubiłeś gdzieś to dziecko w sobie, które pamiętam. Jeśli tu zostaniesz, pomożemy ci się odnaleźć. Jeśli nie to trudno jesteś panem swojego ciała. I tak kiedyś trafisz znowu pod moją opiekę.  Popatrz ilu tu szczęśliwych ludzi!
Robert przytulił się do matki jakby był na powrót dzieckiem. Nie pachniała tak jak dawniej, ale ładniej z jakąś świeżością kwiatów po deszczu. Oczy też miała bardziej błękitne.
- No tak. Przecież oczy koloru nieba zarezerwowane są dla kobiet. Mężczyźni powinni mieć oczy  koloru morza, a to po to, aby na horyzoncie, kiedy niebo styka się z morzem, w tym miejscu łączy się smutek z tęsknotą, a razem mogą tworzyć miłość…  – pomyślał.
- Pięknie pomyślane, synku – szepnęła matka.
Prowadziła go za rękę, jak małego chłopca.
- A wiesz kochanie, zaraz powinien pojawić się tata. Poszedł gdzieś z przyjaciółmi, i chyba jeszcze nie poczuł twojej obecności. On się czasem zatraca… jak dawniej. Zaraz, dlaczego powiedziałam „dawniej”? Co to znaczy?
- Mamo, trudno mi to tutaj wytłumaczyć. Bo chyba sam nie wiem co znaczy „dawniej”. To chyba dotyczy czasu… jego upływu, ale nie zastanawiajmy się! Jesteśmy tu, teraz
i to chyba jest najpiękniejsze.
Przez mostek nad strumykiem przechodziła grupka ludzi. Trzymali się razem i ze zdziwieniem obserwowali otoczenie. Robert widział ich od tyłu, ale miał wrażenie,  że jest w nich coś znajomego.
- Autobus! Tak! To ta ruda z przystanku i ten monter
i kobieta w butach… Skąd ja ich znam?
- Mamo, poczekaj, nie odchodź.
Podbiegł do nich zostawiając na chwilę matkę.
Pierwsza zobaczyła go ruda dziewczyna.
- Widziałam cię, chyba na przystanku. Przecież nie wsiadłeś
z nami. Gapiłeś się w słońce, zgadza się?
- Taaak. – powiedział z ociąganiem Robert, bo właśnie
w tej chwili jakby na chwilę wróciła mu pamięć. – To było dawniej… hmmm… dawniej. To znaczy dawniej?
- No chyba tak, ale niczego nie jestem pewna.
- Gdzie masz telefon?
- Jaki telefon, co to telefon? Jakaś rzecz? Niepotrzebna rzecz?
- Nie wiem. Ja też już nic nie wiem. A dlaczego tamta pani jest bez butów?
- Nie mam zielonego pojęcia, ale coś mi mówi,
że za bardzo była do nich przywiązana, a teraz już jej
nie odciągają od rzeczywistości, tak myślę.
- Co myślisz? – spytał mechanik. – Bo ja nic nie rozumiem
i nie myślę, … chyba. – Może ty rozumiesz,
co się stało? – spytał zwracając się do Roberta.
- Ja też niewiele rozumiem. Widzicie tę kobietę, która patrzy na mnie z miłością w oczach? To moja matka, która zmarła dziesięć lat temu…
- To znaczy, że jesteśmy w niebie! – krzyknęła Ruda.
- Niebo, to jest niebo? – spytał sam siebie Robert.
Rzeczywiście, niby wszystko było podobne, ale jednak inne. Wszystko było świeże. Ani jednego uschniętego listka, przydeptanej trawy, starych zniedołężniałych postaci…
bo chyba nie ludzi.
Tak jak na Ziemi świeciło coś, co chyba grało rolę słońca.
Jego blask był miękki, złoty, wydobywał się z punktu
a nie z kuli. Chmur nie było. Właściwie tylko to różniło niebo od Ziemi.
- Mamo, czy ja też nie żyję? Przecież nie wsiadłem do tego autobusu!
- Niestety żyjesz. Tak. Niestety, bo wtedy miałabym cię znów obok. Nie rozumiem dlaczego dostąpiłeś tej łaskawości zobaczenia nieba. Zeszczuplałeś. Czy spotkało cię coś tak bardzo smutnego, że dostałeś to w nagrodę?
- Chyba tak, mamo. Byłem bardzo samotny, rozpaczliwie samotny. Nie miałem chęci do oglądania czegokolwiek.
Byłem zawieszony. Tak się czułem do chwili, kiedy zobaczyłem ten pomarańczowy blask.
- Już tak nie będzie. Trudno, wracaj. Chyba jeszcze musisz coś przeżyć, aby dopełnić swój czas. Będę czekać, będę czekać… - mówiła, krzyżując ręce na piersiach.

Jej głos cichł, ona i otoczenie coraz bardziej traciło ostrość, cichł śpiew ptaków i szmer strumyka. Światło traciło swoją intensywność.

Zapanowała chwilowa cisza, po której Robert usłyszał syk otwieranych drzwi. Wiedział, że to ten sam zielony autobus.
Ocknął się na tej samej ławce, na przystanku autobusowym. Było szaro. Ale to nie była noc, raczej początek świtu, kiedy słońce jeszcze wędruje, zbliżając się, poza horyzontem.
Robert zaczynał przypominać sobie zdarzenia, które były chyba snem, pięknym snem. Po chwili poczuł ciepło
na plecach, niebo zmieniło kolor na seledynowy,
i zażółciło dachy domów. 
Odezwały się pierwsze ptaki.
- Spałem? Co to było? – pytał siebie w myślach.
Ciszę przerwała syrena. Ptaki zamilkły. Przez drogę przemknęła karetka pogotowia, a za nią wóz policyjny. Zniknęli za zakrętem. Tym samym, za którym wczoraj zniknął zwyczajny autobus.

Robert wstał z ławki i ruszył w drogę. Nie tam, skąd przyjechał autobus, ani tam, gdzie zniknął, ale prosto przed siebie, czując pod stopami kępki traw i suchych liści. Nad głową przeleciał  mu trzmiel. Leciał bucząc wbrew wszelkim prawom aerodynamiki i był zadowolony z zagadki jaką robił fizykom. Robert też był zadowolony. Dlaczego? Nie wiedział.

Brak komentarzy: