piątek, 7 listopada 2014

Nowiutkie świeżutkie opowiadanko.

SZKLANY ANIOŁEK

Krystyna oparta na parapecie, wyglądała przez okno. Nieprzyjemnie odczuwała jego zimno i twardość. Nawet chciała sięgnąć i zabrać z fotela poduszkę, aby było wygodniej, ale wtedy stanął jej w oczach obraz z młodości, kiedy to Ślązaczki oparte na poduszkach, całymi godzinami potrafiły gapić się bezmyślnie, ciągle w ten sam fragment ulicy. Z tego okresu życia zapamiętała również biedę i jakąś zapyziałość, do których nie chciała wracać. Wyprostowała się i poprawiając odsuniętą firankę, odeszła od okna.
Była dumna ze swego obecnego statusu materialnego. Miała dwa futra i biżuterię, kilka kapeluszy i męża, który jej nie przeszkadzał, ale też nie pomagał w niczym. Popatrzyła na niego, siedzącego w fotelu. Spał z brodą opuszczoną nisko na gors flanelowej koszuli. Starzał się w ekspresowym tempie.  Potargane, rzadkie, siwe włosy nie były czesane od rana, był to przygnębiający widok. Mimo wszystko pogłaskała go troskliwie po głowie.
- Ej, nie śpij w dzień, bo w nocy nie zaśniesz.
Małżonek, aż podskoczył na fotelu. Pewnie wyrwała go z mocnego snu.
Był starym, zmęczonym człowiekiem. Całe życie pracował, dorobił się własnej piekarni, w której zatrudniał dwadzieścia osób. Teraz już tylko mógł spokojnie patrzeć jak rośnie jego konto bankowe. Męczyło go mieszkanie w bloku. Wprawdzie tylko trzypiętrowym, ale bez windy. Kiedy był młody nawet nie zauważał wysiłku, jaki należało włożyć w pokonanie schodów. 
Mieszkanie pod nimi, zostało wynajęte chyba jakimś imprezowiczom, bo często musieli zatykać uszy, aby zasnąć. Krystyna była coraz bardziej rozdrażniona i zmęczona życiem w tych warunkach. Któregoś wieczoru to ona wymyśliła, że na starość powinno się mieć wygody i spokój. Nawet nie konsultując tego z synem, którego nie obchodziło ich życie, wyszukała agencję kupna-sprzedaży mieszkań w ich rejonie.
- Ale po co to wszystko – sarkał Małżonek – a co tu źle? Przeprowadzać się na starość? Ty wiesz, jakie to zamieszanie? No cóż zrobisz jak zwykle, co chcesz!
- Żebyś wiedział, że zrobię! – odpowiedziała Krystyna i podniosła słuchawkę telefonu.
- Halo, tu Agencja Nieruchomości Szczęśliwy Kącik, Bartosz Krapik, czym możemy służyć?
- Dzień dobry, proszę Pana mamy mieszkanie na Mokotowie, 85 metrów, chcielibyśmy je albo zamienić albo sprzedać i kupić domek na przedmieściach, ale ze sklepem, apteką, lekarzem, ogródkiem i kominkiem. Czy ma Pan takie oferty?
- Oczywiście, proszę przyjechać, porozmawiamy, na pewno państwo coś znajdą. My pośredniczymy we wszystkim, będziecie państwo zadowoleni.
Tu podał adres, i jeszcze raz zapraszając rozłączył się.
- Mam nadzieję, że pojedziesz ze mną – powiedziała Krystyna – żeby nie było, ze to tylko ja wybrałam ofertę!
Po tygodniu pojechali taksówką do Agencji. Krapik pokazał im domek szeregowy, w cichej, ślepej uliczce, w osiedlu oddalonym o pół kilometra od granic Warszawy. Sprzedaż ich mieszkania i kupno domku zostawiało im całkiem pokaźną kwotę na koncie.
Po załatwieniu wstępnych formalności, pojechali z agentem, zobaczyć nowy, nabytek.
Był początek jesieni, ganek domu, skąpany w słońcu, przywitał ich kolorowym dywanem . Ciszę przerywał jedynie szmer liści przesuwanych wiatrem po asfalcie i dalekie szczekanie psa.
Krystyna już wiedziała, że pierwsza ocena jest celująca. Wnętrze domu było proste, niewyszukane. Drewno i kamień zawsze stanowią idealną parę. Kominek ogrzewał salon, sypialnie i łazienkę na górze. Na parterze z salonu, przez duże szklane drzwi, można było zobaczyć niewielki ogródek, ogrodzony kilkoma dużymi tujami, przypominającymi cyprysy.
Od tego dnia Krystyna już o niczym innym nie mówiła. Małżonek był trochę zmęczony tym ciągłym gadaniem o zaletach nowego lokum, ale nie chciało mu się wdawać z nią w dyskusję. Było to bezcelowe. Mogło tylko prowadzić do sprzeczki. Wiedział, że będzie tak jak ona chce. Daremny wysiłek.
- Dobrze, masz rację – powiedział – Ale to ty organizujesz wszystko, ja się źle czuję.
- Naturalnie, że ja! Jak zwykle ja!
Małżonek zamilkł i sięgnął po pilota do telewizora.
Po dwóch tygodniach pod ich blok podjechał duży samochód firmy od przeprowadzek. Cały domowy dorobek znikał w jego wnętrzu, jak w paszczy potwora, aż w końcu pracownik zamknął tylne drzwi. Oboje zostali przygarnięci do samochodu Bartosza Krapika, który wykazał się wielkim zrozumieniem dla dwojga starszych ludzi w trakcie przeprowadzki.
Jechali za ciężarówką, wiozącą ich cały ruchomy majątek. Małżonek czuł się nieswojo.
- Krystyna… – zaczął nieśmiało – popatrz jesteśmy jak bezdomni, albo zawieszeni nad miejscem naszego gniazdowania..
- Oj, pleciesz jak zwykle! Jakiego gniazdowania! Jedziemy do domu! Dobrze się czujesz?
- Dobrze, ale mi smutno.
- Będzie ci wesoło, zobaczysz. A teraz nie kracz!
Bartosz Krapik towarzyszył im do samego domu. Firma przeprowadzkowa zaczęła wyładowywać pudła i meble. Kiedy wniesiono pierwsze fotele, zaproponował gospodarzom, aby usiedli i nic nie robili. Wszystko zrobi firma. Postawi meble i pudła tam, gdzie sobie życzą.
- Mam dla państwa prezent. Taki od siebie. Na szczęście w nowym domu.
Pogrzebał chwilkę w teczce i wyjął małego szklanego aniołka, z kółeczkiem nad głową, które umożliwiało powieszenie go na gwoździku.
- Proszę, jak już wszystko będzie na swoim miejscu, powieście go państwo nad drzwiami wejściowymi. Będzie was strzegł i przyniesie wam szczęście i spokój.
Krystyna uniosła brwi i rozszerzyła usta w uśmiechu. Rzadko kto, dawał im jakiekolwiek prezenty.
Nawet od syna nigdy nie dostali zwyczajnych życzeń imieninowych. Nie informowała go zatem o zmianie adresu. Tylko notariusz wiedział o ich decyzji i zmianie miejsca pobytu. Krystyna pożegnała się wylewnie z Bartoszem Krapikiem, życząc mu powodzenia w pracy.
Wieczorem zrobiła obojgu herbatę, zjedli kanapki zrobione na drogę i zmęczeni położyli się spać. Ranek obudził ich słońcem i śpiewem ptaków. Chwilę leżeli niedowierzając swemu szczęściu, a potem wstali, chodzili po domu jakby sprawdzając, czy to ich nowy dom. Po południu wybrali się na spacer, aby dokładniej obejrzeć otoczenie. Byli zadowoleni.
W takim zadowoleniu minął im pierwszy rok. Sąsiedzi jakoś nie kwapili się do ich poznania. Nikt na tej uliczce nie przyjaźnił się ze sobą. W dzień było pusto. Wszyscy pracowali, tylko oni tkwili codziennie jak stróże osiedlowi.
Krystyna już zamiast wyglądać przez okno, siadała w fotelu na ganku i obserwowała przede wszystkim sroki i okoliczne koty. Dopiero wieczorem „zjeżdżali się” sąsiedzi. Wtedy dopiero dowiadywała się, kto z kim, jakie dzieci, jakie zakupy.
Była późna jesień, listopad. Małżonek zaczął nieładnie kaszleć. Kiedy pojawiła się wysoka temperatura, Krystyna wezwała pogotowie.
Było południe. Erka na tej małej uliczce wyglądała jak obce ciało. Małżonek okryty kocem zniknął w jej wnętrzu, aby już nigdy nie wrócić na spokojną uliczkę z szeregowym domkiem. Krystyna starała się nim opiekować jak umiała. Codziennie jeździła do szpitala. Zawoziła mu rosół z kury w słoiku zawiniętym w kilka gazet, aby był gorący. Rozmawiała z lekarzem, obiecywała honorarium za uratowanie Małżonka, ale nic to nie dało. Pewnego ranka odebrała smutną wiadomość ze szpitala.
Pogrzeb odbył się w zimny, deszczowy i wietrzny dzień końca listopada. Syn nie mógł przyjechać. Miał kontrakt za granicą. Za trumną szła Krystyna w norkach i kapeluszu z woalem, oraz troje sąsiadów z bloku, w którym przedtem mieszkali.
Śnieg spadł w połowie grudnia. W cichym domu Krystyna stwierdziła, że chyba traci głos od jego nieużywania. Całymi dniami milczała, bo cóż! - mówić sama do siebie? To głupie! Chrypka pogłębiała się, a więc tym bardziej Maria oszczędzała głos. Piła mleko z miodem, syrop na kaszel, poszła nawet do lekarza pierwszego kontaktu. Zajrzał do gardła, kazał powiedzieć AAA i przepisał… syrop.
Kiedy wypiła już trzy syropy a chrypka jak trwała tak trwała, wybrała się prywatnie do laryngologa.
- Dlaczego Pani nie przyszła wcześniej? – zapytał. – Teraz to musi Pani być w szpitalu i nie wiem, co tam postanowią. Daję Pani skierowanie do szpitala i proszę żeby Pani tego nie zlekceważyła.
Krystyna trafiła do szpitala. Tam dano jej chemię, potem drugą, a ponieważ była samotna, zatrzymano ją odpłatnie na oddziale onkologicznym, z pełna opieką lekarską i pielęgniarską.
 Pół roku później, syn był zmuszony przyjechać na pogrzeb matki, a przede wszystkim zakończyć sprawy spadkowe i majątkowe. Postanowił sprzedać dom, a jego wyposażenie za grosze jakiemuś oszustowi kupującemu antyki.
Było lato. Ptaki śpiewały jak oszalałe. Wszystko rosło, pachniało, brzęczało i pyszniło się letnia urodą. Ogródek czekał aż jego pani siądzie na foteliku wśród floksów i wszystko będzie trwać tak jak zawsze, na zawsze. Ptaki były zdziwione, że w poidełku ciągle panowała susza, więc aby ugasić pragnienie, leciały do pobliskiego oczka wodnego u sąsiada.
Południową ciszę uliczki przerwał dźwięk silnika samochodu. Syn podszedł do furtki, otworzył ją, potem lekko wbiegł na ganek, otworzył drzwi wejściowe i wszedł do środka. Chciał sprawdzić czy wszystko w porządku, bo po jutro mieli przyjść chętni do kupna domu. Stwierdził, że Roksana posprzątała pusty dom, nawet umyła okna i taras. Wychodząc, trochę zbyt mocno trzasnął drzwiami.
Szklany aniołek podskoczył na gwoździu, chwilę zawisł w powietrzu, jakby chciał się czegoś złapać, i spadł na posadzkę przedpokoju, rozbijając się w drobne diamenty, odbijające zielone światło glicynii, rosnącej na ganku.  
Wieczorem Bartosz Krapik jako drugi, przyszedł do pustego domu, aby sprawdzić, czy jest przygotowany do sprzedaży. W progu wdepnął w potłuczonego aniołka. Butem zgarnął szkło w róg przedpokoju, aby nikt się nie pokaleczył.
- O! szkoda – powiedział – ale to nic, mam jeszcze dużo takich aniołków, dla następnych transakcji. - Uśmiechnął się jakoś dziwnie.

Brak komentarzy: