niedziela, 12 stycznia 2014

Świąteczna magia

Po szczęśliwym przebrnieciu przez mityczne święta Bożego narodzenia, takie mi myśli przyszły do głowy:


Świąteczna magia

W małym miasteczku, nieliczni ludzie przemykali się w mroźny dzień, niosąc siatki z zakupami. Niektórzy wstępowali do budynku poczty, aby nadać już z pewnością spóźnione, kartki  świąteczne. Urzędnicy w granatowych fartuchach, siedzący pod portretami Bieruta i Stalina jeszcze mieli do przepracowania dwie godziny, aby potem zająć się przygotowaniami do świąt. 
Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie. Przypomniał mi się tamten klimat tych dni. Wiem, to sentyment do swojej młodości, tak mówią. Chociaż nie tylko. Widzę różnice, jakie istnieją w tym, co pamiętam a tym, co widzę teraz.

Przede wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne, śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy.
Na rynek zajeżdżały furmanki. Konie parskały parą z pobielonych szronem nozdrzy. Woźnice okutani baranicą sadzali obok siebie na koźle okutane w chusty żony. To był dojeżdżający do miasteczka „supermarket” świąteczny. W koszach, w otulonych sianem konwiach, czekały na sprzedaż: wiejski chleb, śmietana i masło, jajka, cielęcina i schab, bez pozwoleń, kontroli, systemów podatkowych i kar.

Miasteczkowe gospodynie, jeszcze w jesionkach z codziennymi chustkami na głowach, kupowały to, co jak mówiły: jest lepsze niż to w sklepie „Społem”. W tych sklepach kupowało się karpie, które potem beznadziejnie pływały „w kółko” w baliach do prania lub innych większych misach. Można było palcem pogłaskać je po zimnym i śliskim grzbiecie. Sprzedaż trwała do zmierzchu. Potem jak codziennie noc brała w posiadanie miasteczko, ludzi i śpiące wrony na drzewach. Furmanki już lżejsze zawracały do swoich domów, a zmarznięte konie jakby szybciej przebierały kopytami, wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni.

Delikatnie odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami.              
W oknach kuchni dłużej niż zwykle, paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym zapachu. Za oknem panowała noc i cisza.

Właściwie to Wigilia następowała gwałtownie. Jeszcze poprzedniego dnia zapachy z kuchni mieszały się z zapachem pasty do podłogi, a już następnego, koło południa nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których codziennie się nie jadło. Potem stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową, chrzanem, masłem i chlebem.
Makaronów w sklepach jeszcze nie było. Gospodynie robiły je same wałkując ciasto do prawie przeźroczystej cienkości, a potem suszyły wielkie placki na stole przykrytym ściereczkami. Potem zwijały w długie rulony i cięły cienkie kluseczki do rosołu na pierwszy dzień świąt. Wtedy już można było jeść potrawy z mięsa. W piekarniku dochodziła gęś lub indyk. To było cudowne świąteczne „wypasione” jak powiedziałabym dzisiaj, jedzenie.
Odświętny stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na dwór i patrzeć w niebo, wypatrując pierwszej gwiazdki.

- Jest! Jest! Jest gwiazdka! – wołały dzieci.

Wtedy magia osiągała swoje apogeum. Jako dziecko stawałam się kimś ważnym, do kogo podchodzą starsi, łamiemy się opłatkiem, i wszyscy po kolei życzą mi abym była grzeczna i nie chorowała.

Przyjmowałam te hołdy z powagą i radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i podniecona tym, co tam pod jej spodem widziałam. Jakieś paczuszki owinięte w pakowy szary papier i przewiązane wstążeczką.
Mieliśmy wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja, który nagradzał tylko grzeczne dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod choinka znajdą rózgę. Mnie jakoś się udawało. Prezentem mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub pończochy bawełniane w prążki. W wyjątkowych wypadkach, kiedy przyjechał ktoś bogatszy z rodziny dostawałam lalkę z celuloidu ze sztucznymi włosami i namalowanymi oczami.
Nie mogłam sobie wyobrazić, co stałoby się ze mną gdybym po rozpakowaniu paczuszki, znalazła tylko rózgę!  To byłaby wściekła rozpacz!
Co powiedziałabym koleżance, gdyby zapytała, co dostałam od Świętego Mikołaja! Tego bałam się najbardziej. Ale zazwyczaj już sam kształt pakunku zdradzał jego zawartość.

Wolno było nie spać aż do północy. Kiedy zmrożony śnieg chrupał pod butami, a wszystkie gwiazdy usadowiły sie na granatowym niebie, ta wigilijna noc stawała się magiczną, niepowtarzalną chwilą w roku.

Z sąsiednich domów słychać było kolędy. Niosły się w poświacie z okien, toczyły po białym śniegu, bo gdzieś tam, daleko w świecie urodziło się maleństwo, zbawiciel, król naszych dziecięcych duszy. Bardzo było mi go żal, że tylko pieluszką przykryty, w stajence, w drodze urodzony, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał w stajence, którą ustawiał ktoś w kościele. Miałam ochotę, aby przykryć go choćby moim szalikiem a na wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.
Kolędy już nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko w kościele zwielokrotnione załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił. Staliśmy się jednym gardłem, jedną wolą, jednym sercem.
Czułam podniosłość tej chwili, bo nazajutrz wszyscy szarzeli, znowu byli jak zwykle. W Wigilię „dostawali” skrzydeł.
Następne dni, to było jedzenie, jedzenie, gadanie, nowi goście, odwiedzanie się wzajemne i jedzenie, gadanie, jedzenie… i tak przez dwa kolejne dni.

Choinka stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę, pyszniła się anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”, błyszczała uśmiechami bombek i kusiła dzieci, które czasem kładły się pod nią by chwilkę pobyć w zaczarowanym lesie. Dzieci musiały bawić się swoją fantazją. Radio było dla nich zbyt poważne i niezrozumiałe, a nie istniały inne bodźce, które zajęłyby ich umysły. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a czasem samym z sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem.
Za oknem śnieg ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie, nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. Zatarło się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo, kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze i cytryny…
Przede wszystkim jest głośno i jazgotliwie. „Przedświęta” zaczynają się w połowie listopada. Supermarkety stroją się w choinki, Mikołaje, Coca Cola śpiewa „Jingle bells” głośno, nachalnie.

Dzieci, z wyjątkiem tych najmniejszych, już wiedzą, że Mikołaj jest w każdym Mall’u, ma sztuczna brodę, więc chyba jest z nim coś nie w porządku. Nie wiedzą, że to robotnik, pocący się w czerwonym uniformie, który za pieniądze rozdaje prezenty i że pracuje do trzeciej a potem przyjdzie jego zmiennik. Przy kasach ustawia się kosze dla biednych, aby i oni mieli coś na święta. My czujemy się lepiej tego dnia. Nasza szczodrość koi nasze sumienie… tylko ci biedni, muszą na nią czekać znowu cały rok…
Panienki przebrane w anioły chodzą po sklepie sprzedając… opłatek! Po opłatek chodziło się do kościoła. Sprzedawała je zakonnica, były jakieś bardziej święte niż ten sztuczny od sztucznego anioła.
Półki uginają się pod ozdobami choinkowymi. Wszystkie wyprodukowano w Chinach. Sprzedaż, sprzedaż, zysk. Tylko to się liczy. Zysk i reklama. Reklama w sklepie, na billboardzie, w telewizji w Internecie, wszędzie, gdzie spojrzysz. Kup to! Zobacz to okazja! Świetny pod choinkę… a ta choinka to chyba dodatek do prezentu, który kupisz, a najlepiej kilka.

Zamykam oczy i na moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją reklamową jest wołanie sąsiadki, że przywieźli cytryny.
Dzieci trudno odciągnąć od komputera, aby poszły z nami na spacer do supermarketu, no chyba, żeby sobie wybrać nowego IPada, albo grę pod konsolę, bo to im się należy. Przecież muszą to mieć, aby się nie śmiali w szkole.
W samochodzie duży bagażnik pomieści wszystkie pragnienia.  Radio samochodowe nadaje „Jingle bell” w jakimś innym wykonaniu. Wieczorem w telewizji będą zapowiedzi programu na wigilijny wieczór. Wspomogą nas gwiazdy estrady, śpiewające za nas kolędy. Przyjemnie jest jak wraz z dźwiękiem sztućców o talerze, przedrze się „Lulajże Jezuniu”.
W lodówkach już czekają odebrane z restauracji brzydkie półmiski z rybami, śledzie ze słoika, reszta ze sklepu. Tylko sałatkę z rukoli zrobiła osobiście Pani domu. Jeszcze tylko ktoś akurat wolny w tej chwili, bo dzieci grają w gry komputerowe, ubierze choinkę i można zaczynać święta. Z telewizora mruczy kolęda, choinka czasem sztuczna, nie pachnie, chińskie ozdoby jakoś nie pasują do słowiańszczyzny, a prezenty? Każdy wie, co dostanie, wiec tylko rozrywamy ozdobne papiery, opakowania z wielkimi kokardami, i sztucznie zachwycamy się sztucznymi prezentami pod sztuczna choinką, ze sztucznymi kolędami w tle. Świat stał się sztuczny.

Przedsiębiorcy liczą kasę, bo teraz będzie zastój, do Walentynek, a zaraz po nich znowu Wielkanoc… jakoś się przeżyje. Tylko ta reklama taka droga, gdyby nie to można by się reklamować więcej, zwłaszcza w telewizji tak, aby programy stały się przerywnikami w blokach reklamowych. Posprzątają sklep z bombek, przygotują serduszka, a potem kurczaczki i baranki. Interes się kręci.

Tylko gwiazdka na niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę gwiazdkę reklamują, śnieg albo jest albo go nie ma, bez ładu i składu – płaczą Górale, bo szlag trafił świąteczne dutki. Powycinane choinki leżą w hałdach poświątecznych, ocalałe karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego roku!

Tylko ja, szczęśliwa, mam za oknem wierzbę, czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak sikorki z karmnika biorą w dziobek ziarno słonecznika i jedzą go na przystrojonym lampkami wiązie w moim ogródku. Dlaczego szczęśliwa? Bo mam w oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi go nie odbierze.


A co będą miały w pamięci dzisiejsze dzieci?

Brak komentarzy: