wtorek, 29 listopada 2016

PRZY WSPÓLNYM STOLE

PRZY WSPÓLNYM
STOLE


słowo: fotografia


Staruszek bardzo dokładnie wycierał ośnieżone buty w wycieraczkę przed pomalowanymi na brązowo drzwiami do mieszkania. Starał się wychodzić codziennie, tak jak zalecił mu lekarz. Bez względu na pogodę albo wrodzone ludzkie lenistwo.
Tego dnia pogoda zdawała się mieć mordercze instynkty w stosunku do ludzi. Listopad, miesiąc wszystkiego okropnego, co w pogodzie może się wydarzyć. Wiatr, drobny, siąpliwy, zimny deszcz, scenograficznie szaro-buro, jakby słońce miało właśnie coroczny urlop od dbania o ludzi.
Mężczyzna zdjął palto, usiadł w przedpokoju na krzesełku,  z trudem rozsznurował buty i ustawił je na plastikowej tacce.
Kiedy jeszcze żyła Emma, zawsze zwracała mu uwagę na to, aby nie wchodził do salonu z mokrymi butami. Wtedy był nawet zły, na to jej ciągłe przypominanie i zrzędzenie, ale teraz czasem mówił sam do siebie:
-Michael, pamiętaj, zdejmij buty w przedpokoju!
Usiadł w swoim ulubionym fotelu i włączył telewizor. Lubił, kiedy ktoś coś mówi. Cisza działała na niego przygnębiająco.
Polityka nie interesowała go zupełnie. Był przekonany, że politycy to ciągle te same osoby, choć różnili się nazwiskami, wiekiem albo owłosieniem. Wolał programy o przyrodzie albo samochodach. Jeszcze pięć lat temu prowadził swojego wiekowego Forda, ale kiedy jego żółta plamka coraz bardziej zniekształcała obraz, postanowił nie ryzykować. Potrzebował jedynie czegoś do jedzenia, kilku produktów do higieny swojej i mieszkania i to wszystko. Wszędzie chodził na piechotę, a to jedynie poprawiało jego kondycję.
Jego syn Charlie od dawna mieszkał w Chicago. Wprawdzie do Indianapolis było niedaleko jak na amerykańskie odległości, ale nie widział go już chyba trzy lata. Ostatnio był na pogrzebie Emmy. Potem zabrał ojca do siebie do Chicago, aby nie czuł się tak bardzo osamotniony, ale Dan wolał stare śmieci, nawet bez Emmy.
To już trzy lata.  Tak jak teraz, tuż przed świętami.
Miasto oszalało jak co roku. Już od końca listopada, wszędzie choinki, dzwoneczki, światełka, pchały się do sklepów. Nawet w jego stałym spożywczaku,  właściciel Willy zapytał:
- No co Michael, pojedziesz do syna?
- Jeszcze o tym nie pomyślałem, ale jakoś nie mam ochoty.
- Dlaczego? Masz tam dwie piękne wnuczki! Zobacz jak rosną!
Michael jednak nie wykazał nadmiernego entuzjazmu.
- Ja ich prawie nie znam. Nigdy nie zadzwoniły do mnie. Tak jakbym dla nich nie istniał. Po co więc mam się interesować ich wzrostem? To jak obce dziewczynki, nawet nie z sąsiedztwa.
- No co racja to racja – powiedział Willy. – Ale to smutne.

Michael wrócił do domu w innym nastroju niż wtedy gdy wychodził. Willy uświadomił mu, a może raczej upewnił go, że jest sam jak palec. Ponadto nie jest to już jego własne odczucie. Odezwała się w nim słaba chęć walki  o należne mu prawo bycia dziadkiem a nawet członkiem rodziny.
Postanowi, że wieczorem zadzwoni do Charliego.
Poczuł się pewniej. Nabrał ochoty aby wysprzątać mieszkanie, wstawił do zmywarki serwis obiadowy Emmy, aby lśnił czystością. Znalazł świece i wypolerował srebrny świecznik.
Kiedy stwierdził, że to już pora gdy Charlie jest  w domu, zadzwonił.
- Halo, dobry wieczór, tu Michael, czy jest już Charlie?
- Tato, jakiś pan do ciebie!
- Kto?
- Michael.
- To twój dziadek Amy! Nie poznałaś go?
- Halo tata? Tu  Charlie. Coś chciałeś?
- No tak, chciałem zapytać co będzie ze świętami. Czy moglibyście przyjechać do mnie? Dawno Was nie widziałem.
- Możliwe Tato, ale muszę to skonsultować z Dorothy i z moimi dziewczynkami. Dam odpowiedź jutro. A poza tym jak tam zdrowie?
- Stabilnie, jak na siedemdziesięciolatka, tylko musze uważać na serce. Sporo spaceruję i jakoś ciągnę!
- No to dobrze. – zakończył Charlie.
Michael odłożył słuchawkę. Popatrzył na fotografię Emilly, stojącą na kominku, wśród innych.
- No i widzisz, kochanie, nie jestem sam. Tylko ciebie tu brak. Bardzo.
Znów ogarnęła go tęsknota za tym co było. Włączył więc telewizor aby w programie Animal Planet popatrzeć jak ludzie ratują bezdomne, porzucone zwierzęta. To zawsze odbudowywało jego wiarę w szlachetność i dobro. Nawet ostatnio coraz częściej „chodziła” za nim myśl, aby adoptować psa lub kota. Wstrzymywała go jednak wizja, że kiedyś być może będzie musiał mieszkać z synem, a oni nie tolerowali zwierząt. Nie wyobrażał sobie, że musiałby oddać go z powrotem do schroniska.
Zabrał się za odkurzanie fotografii stojących na kominku. Pierwsza Emilly, oparta o białą balustradę jakiegoś mola. Uśmiechnięta. Śliczna jak anioł w białej rozwianej wiatrem sukience.
Charlie w stroju, w którym skończył studia prawnicze, z dyplomem w ręku.
Jego żona Dorothy, młoda ładna kobieta z pięknymi jasnymi włosami i wielkimi oczami.
Dwie dziewczynki: Amy i Jenny, bliźniaczki, obie na identycznych rowerach w identycznych pozach, jakby w lustrzanym odbiciu, z jedną nogą na pedale roweru, a drugą opartą na żwirowej ścieżce.
Jeszcze zdjęcie jego rodziców, z poważnymi minami, stojących na tle żywopłotu.  I wreszcie on sam. Jako żołnierz Marines w ciemno-granatowym, galowym mundurze ze złotymi zdobieniami i w biało czarnej czapce ze złotym znakiem Marines.
Miał wrażenie jakby ci wszyscy ludzie serdecznie go otoczyli. Ustawił je z powrotem, starannie, na gzymsie kominka. Potem zajął się samym kominkiem. Raz w roku, przy takiej okazji, ułożył misternie polana z podpałką, tak aby wystarczyła chwila, aby ogień zapłonął.  Choinki nie kupi ale taki stroik na stół już tak.
- Tyle uroku w planowaniu świąt. – pomyślał.
Kiedy do świąt zostały już tylko dwa dni, wieczorem zadzwonił telefon.
Dzwonił Charlie.
- Tato, nie wiesz jak nam przykro, ale dziewczynki chcą jechać na narty i to daleko, bo aż do Aspen. Musimy odłożyć wizytę u ciebie o jakieś dwa tygodnie. Przyjedziemy do ciebie w drodze powrotnej i wtedy urządzimy sobie święta. Co ty na to?
- No cóż, cieszyłem się…
- Ale to tylko dwa tygodnie, tato, chciałbyś aby nieszczęśliwe siedziały przy stole?
- Nnno nie… dobrze, jak chcecie. Do zobaczenia zatem za dwa tygodnie!
Chyba działał irracjonalnie, albo tak bardzo wpisał się w rolę gospodarza tych świąt, że mimo tego telefonu, zaczął nakrywać do stołu.
Wyciągnął biały obrus, haftowany we wzór richelieu jeszcze przez Emilly.  Ustawił siedem dużych talerzy, Siedem par sztućców, białe serwetki z koronkowym brzegiem. Na środku ustawił srebrny świecznik z białymi świecami, kilka gałązek świerkowych przybranych malutką srebrną bombeczką i kokardką.
Był jak w transie. Zdejmował z kominka poszczególne fotografie i ustawiał je na talerzach.
Swoją u szczytu stołu jako gospodarza. Potem Emilly, Charlie, Dorothy, przeciął nożyczkami zdjęcie dziewczynek i ustawił osobno Jenny i Amy. Jedno, siódme pozostało zwyczajowo puste, dla gościa.
Usiadł na fotelu, patrząc na swoje dzieło.
- W końcu niech to na nich poczeka te dwa tygodnie.- pomyślał.
Tego wieczoru, nie włączył telewizora. Nie zapalił lampy. Siedział długo w ciemności. Czuł się dziwnie, jakby uciekła z niego cała chęć życia. Jakby chciał tak się zamrozić i odmrozić, kiedy usłyszy dźwięk dzwonka u drzwi.
Usłyszał dzwonek, owszem, ale to była sąsiadka, dobra kobieta spytała, czy może mu w czymś pomóc. Chciał odpowiedzieć, ale usta przestały mu działać. Całe ciało zgięło się i już nie chciało się wyprostować. Sąsiadka wezwała karetkę pogotowia ratunkowego. Zamknęła jego mieszkanie i postanowiła zawiadomić syna.
- Co?!! Tato? O Boże! Jest w szpitalu… oczywiście przyjedziemy, za jakieś pięć godzin. Dobrze, znam adres szpitala… Dziękuję.
Sześć godzin później Charlie i jego żona, dowiedzieli się od smutnego lekarza, że jego ojciec Michael godzinę temu oddał duszę Bogu, i że to był rozległy wylew, nie dający szans na życie.
Byli bardzo zmęczeni, nie spali całą noc, podróż samochodem była okropna, padał deszcz ze śniegiem. Musieli odpocząć i jutro zacząć załatwiać ceremonię pogrzebową, a przy okazji zabrać szczątki matki aby wraz z ojcem pochować ich w Chicago. Nie chcieli już wracać do Indianapolis.
W strugach deszczu, zwiastujących ocieplenie na  święta, jechali do mieszkania ojca. Zapukali do sąsiadki, po klucz.
- Tak mi przykro! – powiedziała. To był taki miły starszy pan. Zawsze pytał co u mnie w rodzinie, a ja opowiadałam mu o synach i wnukach. Czasem o kłopotach, ale on mówił, że nie mam pojęcia co to jest samotność i że to chyba najgorsze co może spotkać człowieka.
Chciała jeszcze mówić dalej, ale Charlie pokazał wymownie na drzwi ojca.
- Ach tak, już proszę. – powiedziała dając klucz.
Od progu poczuli zapach jedliny. W jadalni Dorothy zapaliła światło.
Stół jakby czekał. Nie brakowało niczego, no chyba świece się nie paliły.
Patrzyli na fotografie chodząc dookoła stołu. Potem spojrzeli na siebie.
- A gdzie zdjęcie ojca? – spytał Charlie.

Talerz u szczytu stołu był pusty. 

Brak komentarzy: