Powoli
dochodziło do mnie, że już nie śpię. Zaraz zadzwoni budzik. Budziki powinny być
rozstrzelane i zakopane na szczycie Kilimandżaro. Dlaczego Kilimandżaro? Nie
wiem. To ładna góra, na dole Afryka a na górze alpejski śnieg. Lubię ją.
Wystawiłem nogę spod kołdry.
Ciepła, wyspana… co ja dzisiaj robię! Noga, Kilimandżaro… stan zapalny mózgu?
Auuu! Nie mózgu tylko zęba!
- Co mu się stało? Urósł?
Auu, boli jak go uciskam i jak pulsuje! Koszmar!
Wyskoczyłem z łóżka i
pobiegłem do łazienki.
- Co tam się dzieje! Nie
widzę… złe światło.
Pobiegłem po latarkę.
- No tak to ósemka! Rany
boskie, najgorszy ząb do rwania. Bo pewnie mi go będą chcieli wyrwać. Co
dzisiaj mamy? No tak S O B O T A !!! Dlaczego zęby zaczynają boleć najczęściej
w nocy z piątku na sobotę? Czy ktoś może temu zaprzeczyć? Nie. Bo to fakt.
Tylko gdzie ja pójdę w sobotę?
Rzuciłem się do komputera.
Wpisałem: „gabinet stomatologiczny czynny w sobotę”. Jest. Telefon. Jest.
Stomatologów, banków i aptek
jest u nas dostatek. A ci, którzy pracują w sobotę są chyba bardziej
zdesperowani niż inni. Ja też byłem zdesperowany i na tym właśnie stomatolodzy
sobotni zbijają majątek.
- Do piętnastej? Dobrze będę
za pół godziny.
Śniadanie nie wchodziło w
rachubę. Mógłbym chyba tylko wypić kleik przez słomkę, bo jedzeniu nie mam
mowy. Ząb nie dał o sobie zapomnieć, pulsując w rytmie tętna, tym bardziej, gdy
schylałem się, aby zawiązać sznurowadła. Masakra!
Nie wiem, czy powinienem
prowadzić w takim stanie, ale jazda autobusem albo wędrówka nie była do
zaakceptowania.
Recepcyjka była malutka, z
bufetem, zza którego wyglądała główka malutkiej blondyneczki. Ściana za nią
była pomalowana na jasno fioletowo-bzowy odcień wiosny, z obrazkiem wiosennego
krokusa. Jakoś mnie to nie uradowało.
- To pan do nas dzisiaj
dzwonił?
- Tak. Niestety. Przepraszam,
że w sobotę, ale to nie ja wybierałem dzień.
- A, proszę nie przepraszać!
Dzieci też się rodzą w weekend, jakby w tygodniu były czymś bardzo zajęte!
Proszę do gabinetu.
Wszystko było nowiuteńkie.
Wygodny fotel zapraszał, końcówki wiertarki i innych narzędzi tortur, grzecznie
czekały w szeregu. Dyskretne światło padające z okna, przesączało się przez
jasno fioletowe żaluzje.
Do gabinetu weszła ta sama
malutka blondyneczka, która pewnie jako lekarz i recepcjonistka pełniła
jednoosobowy dyżur, dla zmniejszenia kosztów.
- Proszę otworzyć usta…
szeroko… no tak ósemka, lewa dolna, górne na szczęście panu nie wyrosły… dobrze
pan trafił, bo to trudne rwanie. Zaraz zrobię panu zdjęcie tego zęba.
Po chwili zdjęcie jakimś
dziwnym sposobem znalazło się w jej komputerze. Nigdy bym nie przypuszczał, że
komputer podgląda moje zęby, ale może mój tego nie robi.
- Widzi pan? Korzeń zagięty.
Jestem chirurgiem szczękowym, więc nie będzie problemu z usunięciem –
powiedziała blondyneczka wielkości kanarka… no, trochę większego kanarka, stukając
malutkim paluszkiem w ekran komputera. – Tylko nie w tym stanie. Dostanie pan
antybiotyk i przyjdzie do mnie… w środę – powiedziała wertując terminarz.
- Dzisiaj założę panu
opatrunek i miejscowe znieczulenie, ale powinno być dobrze. Proszę brać coś
przeciwbólowego i… do zobaczenia w środę.
Miłe. Do zobaczenia… a ja mam
trzy dni żyć z perspektywą chirurgii szczękowej! Przeżyłem. Czego człowiek nie
przeżyje? Chyba samego siebie, a może i kilku długowiecznych znajomych.
Wreszcie przyszła środa.
Poranek był pod znakiem uzębienia, śniadanie również, bowiem jadłem tylko prawą
stroną, higiena jamy ustnej tylko prawostronna, aby nie usunąć opatrunku, i
świadomość, że już dzisiaj ten cholerny ząb przestanie mną rządzić.
Miła blondyneczka była na
stanowisku. Na dodatek zauważyłem, że ma na imię Nel… a ja to chyba nosorożec z
zagiętym korzeniem!
- Pani doktor, czy ja mógłbym
prosić nie tylko o znieczulenie, bo to chyba oczywiste, ale o coś więcej… o
króciutkie uśpienie mnie. Czy to możliwe?
- Szkoda, że pan nie
powiedział tego na początku, ale możliwe. Poproszę kolegę, jest piętro niżej w
przychodni. To anestezjolog. Takie są przepisy…
- No to zaczynamy –
powiedział męski głos. Proszę…
Nagle okno otworzyło się w
silnym podmuchu wiatru. Do pokoju wpadł suchy pustynny wiatr pełen piasku i
jakiś śmieci. Ktoś krzyknął przeraźliwie, a ściany zafalowały jak w namiocie.
- To burza piaskowa! –
krzyknął jakiś głos. Ja trzymałem się poręczy fotela a ostre światło słońca
uderzyło mnie w oczy, aż musiałem mocno zacisnąć powieki.
Ściany zostały porwane przez
wiatr, w którym przetaczały się tony piachu, słońce ledwo przebijało się przez
rudy obłok burzy.
Zorientowałem się, że jestem
sam wśród rachitycznych krzaków. Bałem się otworzyć oczy. Słyszałem oddalający
się krzyk ludzi. Widocznie wiatr porwał ich w górę i można się domyśleć co z
nimi będzie. Ja zawdzięczałem życie chyba temu fotelowi, w którym leżałem.
Trzymałem się siedzenia z całych sił.
Burza zelżała bo zobaczyłem
stado antylop. Stały zbite w jedną bryłę, aby się uchronić przed morderczym,
duszącym piaskiem.
Powoli zaczynało się przejaśniać. Nadal leżałem na fotelu,
ściskając go kurczowo. Antylopy rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Chyba
wyczuły zagrożenie. Miały rację. Zobaczyłem trzy goniące je lwice.
Jedna z nich przemknęła
prawie ocierając się o mnie, ale tak bardzo była wpatrzona w swój cel, że
musiała mnie nie zauważyć. Pomyślałem, że skoro są lwice, muszą być i lwy. A ja
nie mam żadnej broni. Nic co uchroniłoby mnie przed zjedzeniem. Jeszcze lwy, to
kotowate, duszą ofiarę, śmierć jest szybka, ale hieny! To dopiero dramat! Jedzą
żywcem!
Teraz zacząłem się bać. Skoro
są antylopy, lwice i lwy, to muszą być hieny, sępy i szakale! Rany boskie!
Muszę stąd uciekać. Może w stronę burzy. Wszystkie zwierzęta od niej uciekają!
Będę bezpieczniejszy!
Wstałem i zacząłem biec.
Trochę to irracjonalne – pomyślałem – bo niby gdzie biegnę? Usłyszałem jakiś
tętent. Przykucnąłem, aby wydać się mniej widocznym i odwróciłem głowę w stronę
dźwięku.
To pędził ogromny nosorożec.
Poruszał się jak lokomotywa, z opuszczonym łbem, ogromnym rogiem i pancerną
zbroją. Wyglądał nierealnie. Tylko ten łomot kopyt był realny. Kierunek, w
którym biegł wskazywał, że za chwilę mnie stratuje. Rzuciłem się w bok, kiedy
jego tylna noga kopnęła mnie w stopę. Brakowało centymetrów.
Leżałem twarzą w piasku,
słuchając oddalającego się nosorożca. Musiałem przemyśleć swoją sytuację. Nie
miałem żadnego pomysłu poza jednym, muszę się jakoś stąd wydostać! Muszę
znaleźć ludzi. Jakąś pomoc.
Słońce już paliło skórę.
- Gdzie moja kurtka?
Widocznie porwał ją wiatr. Trudno.
Wstałem i rozejrzałem się.
Gdzieś na horyzoncie zamajaczyła mi
jakaś góra. Skoro jest góra to znaczy, że pustynia tam ma koniec. Postanowiłem
iść w tym kierunku.
Burza była już daleko. Tylko pasmo
brązowego nieba wskazywało jej miejsce. Szedłem i szedłem pochylony, spocony i
wściekły. Tylko nie wiem, na co byłem tak bardzo zły. Bo nie na siebie.
Przecież to wszystko, co się wydarzyło nie zależało od mojej dobrej albo złej
decyzji.
Góra przybliżała się w miarę
jak szedłem. Zauważyłem jej regularność stożka i … białą czapę na szczycie.
Czyżby… to Kilimandżaro? Tak! Znam przecież tę górę! Tam są turyści, lekarze i
woda! Skakałem jak szalony a radości.
Teraz już nie szedłem,
biegłem jak pędziwiatr, szczęśliwy, że to koniec tego koszmaru.
- Panie Marku, budzimy się! –
poczułem klepnięcia w policzek.
- Już po wszystkim, chce pan
zobaczyć ząbek? – z bieli śniegu Kilimandżaro wynurzyła się główka
blondyneczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz