sobota, 19 listopada 2016

nowy DYSONANS

Nad miską z naczyniami, opasana fartuchem stała kobieta, wycierając ścierką rondel. Robiła to starannie nie spiesząc się zbytnio. Czasem nieruchomiała, jakby gwałtowne nagromadzenie myśli zatrzymywało ruch mięśni. Kiedy myśli stawały się lżejsze, ruch ręki i ścierki przyśpieszał, aby nadrobić stracony czas.
Przyzwyczajona do samotności, mówiła półgłosem sama do siebie, pytając o coś i jednocześnie udzielając sobie odpowiedzi.
- Od kiedy jestem u Ravelów?
- No, będzie z pięćdziesiąt lat… tak miałam siedemnaście, a teraz mam już sześćdziesiąt osiem. Stara jestem.
- No popatrz, od pięćdziesięciu lat jestem gospodynią, służącą, pokojową, sprzątaczką i czym kto chce. Nawet pomagałam przy porodzie małego Maurice’a. Byłam wtedy młodziutka, ledwie coś koło dwudziestu a już musiałam tyle wiedzieć! Malutki Maurice, był jak moje dzieciątko.  Mieszkaliśmy w małym miasteczku, niedaleko mojej wsi. Dom Ravelów był jak dla mnie wtedy ogromny! A Madame bardzo spokojna, ale umiała prowadzić dom. Tylko Pan Ravel był jakiś dziwny. Jak posąg w ogrodzie. Chodził sztywno i godnie. Nigdy się nie cieszył, nawet synkiem. Patrzył na niego jak na  kogoś z rodziny, ale nie tak… serdecznie. Nigdy go nie przytulił, biedaczek malutki…
Znowu znieruchomiała, z wytartym do sucha rondlem w dłoni.
- Przecież nie byli tacy młodzi jak urodził im się synek. To ona modliła się o dziecko, bo Pan chyba nie był zbyt skory do zmian. Wreszcie udało się! Nie wiem jakim cudem!
- Co mnie dzisiaj naszło na te wspomnienia! Chyba mam za dużo czasu wolnego. No tak! Pan Maurice nie ma rodziny i całe dnie gdzieś się podziewa! Tylko jak pada albo jest zimno siedzi przy fortepianie i pisze, zapisuje muzykę co ja ma w sobie. Czasem coś brzdąka. Dzisiaj znowu gdzieś bywa, a obiad w piecyku.  I tak czekam i czekam na niego. Nawet dobrego słowa nie powie.

Dzień zbierał się do ustąpienia nocy. Cienie kamienic wydłużały się coraz bardziej kładąc się w końcu na bruku i zanikając w szarości ulic. Maurice Ravel jak zwykle spotykał się ze znajomymi w herbaciarni. W ich paryskim mieszkaniu panował półmrok, kot spał na fotelu czekając albo nie. To zależy od kota. Ten chyba lubił gosposię, ocierając się często o jej nogi albo układając się na jej podołku, kiedy chciała posiedzieć w fotelu. Kot w przeciwieństwie do Pana nigdy nie marudził.
Geraldine, bo tak miała na imię, znów zamyśliła się patrząc na dogasający żar w kuchni węglowej.
- Ależ to było słodkie dziecko! Miał ledwie siedem lat, jak już grał na fortepianie! Zawsze wesolutki i śliczny! Chyba matka nie kochała go bardziej ode mnie. I jestem z nim jak matka, a oni już pomarli. Tylko mnie ma mój śliczny chłopaczek…
- Tylko widać dużo ma z ojca. Nie potrafi podziękować, tak od serca! Jest jak jego ojciec, taki sztywny pedant. Ciągle marudzi, szuka pyłku na fortepianie albo zmarszczki na koszuli. Surdut ogląda przed wyjściem sto razy, czy nie ma na nim sierści kota, albo czy buty błyszczą… zupełnie jakby to było najważniejsze. Co za pedant! To chyba ciężko tak żyć!
- Żeby sobie jakąś panienkę znalazł! Ale on chyba nigdy nawet nie szukał! Dzieci by były, dom weselszy, a tak to smutek i czekanie. Tylko to mi zostało na starość.

Powoli zapadał zmierzch a Ravel zapodział się chyba na dobre. Geraldine dorzuciła węgla pod kuchnię, żeby jedzenie w piecyku nie wystygło. Upiekła królika z ziemniaczkami, jak lubił.
Geraldine usiadła w końcu przy kuchennym stole, spoglądając w okno, a kot natychmiast przeniósł się na jej kolana. Aby przerwać potęgującą się ciszę, znowu mruczała do siebie, a może do kota, który zdawał się wszystko rozumieć.
- No tak… Chyba znowu muszę odgrzewać jedzenie. Gdybyż on miał żonę! Może miałby do kogo wracać! A tak, to do kogo? Do mnie? Albo do kota? Ze mną nie musi się liczyć. Jestem tu, bo byłam z nim zawsze. Chyba umarłby z głodu i brudu, gdyby nie ja! Nawet myślałam, że może on… no z tych co nie lubią kobiet, ale nie! … no nie sądzę. Ma kolegów, też kompozytorów. Pan Debussy i Fauré byli nawet kiedyś na kolacji. Żartowali, nawet sobie trochę popili… było wesoło. Pan Debussy grał na fortepianie, potem Maurice. robili takie zawody – muzyka na temat. Nie wiem dlaczego nie zabrali swoich żon. Tylko męskie kolacje. Oni chyba tylko muzykę kochają…

Padające z okna światło zachodzącego słońca, ubarwiło jej pulchną twarz złotym cieniem. Takie kobiety nigdy nie starzeją się brzydko. Nie przypominają pomarszczonych gruszek ulęgałek. Są pełne ciepłego uroku babuni z siecią drobniutkich zmarszczek na zaróżowionej twarzy. Do tego srebrne włosy, upięte w koczek na czubku głowy i miła staruszka gotowa.

Chwila zamyślenia przedłużała się. Kot pozwalał się głaskać, mrucząc z zadowolenia.
- Kocham go jak matka. Tylko ja mu zostałam… Jest trochę męczący z tym swoim porządkiem. Ciągle muszę uważać, a przecież czasem mogę czegoś nie zauważyć, już nie te oczy co dawniej! Jak coś jest nie tak, woła mnie i pokazuje palcem jakby chciał to zastrzelić!
- A jak komponuje, cisza musi być całkowita! Jak ja wtedy muszę uważać! Nie stuknąć garnkiem, pilnować, żeby nic nie spadło! Żadnego hałasu!
- Kiedyś był inny, ale ta wojna i ten wypadek tak go zmieniły! Całe szczęście, że przeżył, bo żołnierz z niego żaden. Całe szczęście, że może grać, komponować, bo to tyko dla niego jest najważniejsze.

Słońce skryło się za dachy kamienic zapowiadając zmierzch. Szare światło padało na jej dłoń, która od czasu do czasu, przesuwała się po grzbiecie kota.
- No, kiedyż on wreszcie wróci! Już mnie to denerwuje! Znowu muszę odgrzewać. A odgrzewane to już nie to samo!...
- A jak już zje, to lubi podrzemać. I znowu ma być cisza! Chodzę na paluszkach. A już nie daj Boże jak od rana jest w domu. Po śniadaniu siada do fortepianu. Oj, jak ja muszę uważać! Żeby mi łyżka nie spadła jak gotuję dla niego obiad. Cichutko jak myszka muszę wszystko robić, bo kiedyś, coś  mi spadło, a on wpadł do kuchni, cały czerwony jak burak i był taki wściekły, że aż się jąkał ze złości.
- O, chyba wrócił! – powiedziała słysząc zgrzyt klucza w zamku. – Nareszcie.
Rzuciła się w stronę piecyka. Kot strącony z kolan, patrzył na nią zdziwiony. Maurice wetknął głowę do kuchni.
- Geraldine, obiad poproszę, strasznie jestem głodny!
- Już za chwileczkę podaję, ale muszę podgrzać, czekaliśmy na Pana.
- Idę  do fortepianu, jak podasz, zawołaj mnie – odpowiedział zamiast powitania.
Geraldine zaczęła wyciągać z kuchennego piecyka rondle z jedzeniem. Musiała zachować maksimum uwagi i ciszy. Po chwili dźwięk fortepianu wypełnił ciszę.
- Dziwne to granie. Tak jak by ciągle coś ćwiczył. Ciągle w kółko to samo. Ta sama melodia, na okrągło. Takie hiszpańskie, może po matce, w końcu Baskijka to prawie Hiszpanka.  – myślała.
         Ostatnio ciągle słyszała te same dźwięki, jakby się przeplatały ze sobą, w tym samym rytmie, ten sam temat w wielu odsłonach.
Podała obiad, zawołała swojego pana i stanęła z założonymi rękami na brzuchu, w kąciku przy drzwiach, gotowa na podanie czegoś brakującego.
Znów cisza towarzyszyła obiadowi, który jadł jeden człowiek przy dużym jadalnianym stole.
- Jaki on samotny! – pomyślała. – Nie wolno mu przerywać tej ciszy, bo może on nadal w głowie ma swoją muzykę.
Ogniki świec w stojącym na stole lichtarzu lekko drżały, miały w sobie chyba więcej życia, niż ten samotny człowiek jedzący swoją kolację.
Ravel wytarł usta serwetą i odsunął talerz.
- Proszę o ciszę, Geraldine, chyba dzisiaj skończę to bolero. Chcę go dać na konkurs.
Uśmiechnął się nawet leciutko, czego nie robił nigdy, a więc chyba był zadowolony ze swojej kompozycji.
Geraldine cichutko po kolei zbierała zastawę zanosząc je do kuchni. Tam, najpierw porcelanę a potem rondle myła w ciepłej wodzie w dużej misce stojącej na kuchennej ławie. Wszystko wstawiała do drugiej wielkiej misy z czystą wodą.
Z salonu dobiegało mozolne zapisywanie muzyki, czasem stukanie pałeczką w fortepian, chwile ciszy i znów muzyka. Pan tworzył.
Geraldine cicho krzątała się po kuchni, przez zamknięte drzwi Pan nie mógł nic usłyszeć. Zapomniała o kryształowym dzbanku z kompotem, podreptała wiec do jadalni.
I wtedy stało się najstraszniejsze!!!
Kot chcąc wskoczyć na stół, wymyślił sobie, że najpierw wskoczy na brzeg misy, a ponieważ był gruby i ciężki razem z wielką misą pełną rondli spadł na kamienną posadzkę i z niesłychanym kocim wrzaskiem schował się pod stołem. Po podłodze toczyły się garnki, rondle i talerze. Hałas był nieopisany! Pokrywka toczyła się najdłużej, aż wreszcie padła z głuchym dźwiękiem.
Geraldine chwyciła się rękami w okolice serca i zamarła. Nie wiadomo czy doznała zawału czy nie, czy kot umarł z przerażenia czy nie, co stało się z zakończeniem utworu…. ale  nie! to wiadomo!
Zamiast misternego zakończenia, pojawiło się zakończenie szybkie, drapieżne i ostateczne. Być może kuchenny fakt sprawił, że bolero Ravela urywa się nagle. Zakończenie trwa akurat tyle, ile hałas w kuchni. Nawet pokrywka dostąpiła zaszczytu zakończenia utworu.
Kompozytor, Geraldine i kot wszyscy przeżyli zdarzenie, a Bolero Ravela jest jedną z najbardziej znanych kompozycji na świecie.


Brak komentarzy: