CZAS DIABŁA
2014
Rozdział 1
Sielanka
sierpień
1928
W latach
trzydziestych Mielnica na Kresach w obwodzie wołyńskim, była niedużym
miasteczkiem z centralnie położonym placem, który nazywano Rynkiem. Niskie
parterowe domki o spadzistych dachach, okrążały plac wyłożony kocimi łbami.
Po
ocienionej stronie stało kilka zaprzęgniętych furmanek. To było gorące lato,
leniwe lato, takie, które w
słońcu lub cieniu zaprasza do siebie zapachy i drżenie cienia.
Panowała cisza
przerywana tylko rżeniem konia zaprzęgniętego do furmanki.
Postawny
mężczyzna w tweedowej marynarce i ciemnych spodniach w płaskiej czapce z
daszkiem, Romuald Komański właśnie przekroczył brukowaną „kocimi łbami” ulicę,
udając się do urzędu pocztowego, pewnie po to, aby wysłać jakieś ważne pismo do
Warszawy.
W okienku z drewniana ladą, pomalowaną kiedyś na elegancki brąz, za szklaną szybką siedziała dziewczyna o bardzo delikatnych rysach, niemal dziecięcych.
Miała błękitną bluzkę z białym kołnierzykiem i wysoko zaczesane loczki. Romuald stał przed okienkiem dłużej niż było to konieczne.
W okienku z drewniana ladą, pomalowaną kiedyś na elegancki brąz, za szklaną szybką siedziała dziewczyna o bardzo delikatnych rysach, niemal dziecięcych.
Miała błękitną bluzkę z białym kołnierzykiem i wysoko zaczesane loczki. Romuald stał przed okienkiem dłużej niż było to konieczne.
- Coś
jeszcze? – spytała panienka.
-
Chciałbym jeszcze…
- Tak? –
spytała, mrugnąwszy błękitem ślicznych oczu.
-
Chciałbym jeszcze… poznać panienkę. Ale nie jestem chamem i poczekam na
pozwolenie.
- Jestem
w pracy, proszę pana! Proszę pozwolić innym dojść
do okienka.
do okienka.
Zgarnął
z lady swoją czapkę i skłoniwszy się elegancko odszedł na bok. Chciał jak
najdłużej patrzeć na to cudowne zjawisko.
Panienka
od czasu do czasu zerkała w jego stronę udając,
że jej to wcale nie obchodzi. Czuła się trochę zaniepokojona. Dzielnie waliła datownikiem w poduszkę i listy. Buch, buch. buch, buch, rozlegało się w ciszy poczty podwójnym echem.
że jej to wcale nie obchodzi. Czuła się trochę zaniepokojona. Dzielnie waliła datownikiem w poduszkę i listy. Buch, buch. buch, buch, rozlegało się w ciszy poczty podwójnym echem.
Nie
wypadało jednak dłużej tak stać i Romuald mnąc czapkę
w dłoni, wyszedł na zewnątrz. Naprzeciwko znajdował się ratusz z zegarem. Była za dwie czwarta po południu.
w dłoni, wyszedł na zewnątrz. Naprzeciwko znajdował się ratusz z zegarem. Była za dwie czwarta po południu.
- Za
dwie minuty panienka, powinna kończyć pracę. Poczekam. Jak nie spróbuję, nigdy
jej nie poznam – pomyślał.
Przypomniał
sobie dowcip o carskim generale, który bez ogródek proponował damom pójście do
łóżka. Szybko jak tylko mógł, przepędził z głowy tego typu nieprzystojne skojarzenie,
ale wspomnienie generała poprawiło mu nastrój i już rozluźniony, czekał w
cieniu drzewa na dziewczynę. Jak to dobrze, że włożył dzisiaj najlepsze swoje
ubranie podarowane mu przez Barona. Było dobrej marki i w modnym fasonie. Pewnego
dnia Baron stwierdził, że w zgaszonej zieleni jego twarz wydaje się być zbyt
szara.
Panienka
wyszła razem z dozorcą urzędu pocztowego, który zajął się zamykaniem kilku
zamków. Ona poszła w lewo, w stronę parku. Romuald pobiegł za nią i okrążywszy
ją skłonił się nisko.
-
Szanowna panienka się nie obrazi, ale nie mam innego sposobu na zaproszenie
panienki na filiżankę kawy.
To była jego
ostatnia szansa. Z czapką na piersi ze spuszczoną głową, rozsypanymi jasnymi
włosami, sprawiał wrażenie bezbronnego chłopca proszącego o najważniejszą rzecz
na świecie. Musiało być w jego spojrzeniu coś psiego, wiernego i rozczulającego,
bo dziewczyna przystanęła, obejrzawszy go od stóp do głów.
-
Dobrze, panie…
-
Romuald Komański, proszę panienki.
- Ewa
Szumińska – powiedziała cichutko, jakby przekazywała jakąś tajemnicę.
Kawa
okazała się nie najlepszej jakości, ale Romuald tak dwoił się i troił, że
onieśmielona Ewa chyba nie zauważyła różnicy.
Następnego
dnia Romuald zaproponował, że odprowadzi ją po pracy do domu.
Tego
właśnie dnia niebo zachmurzyło się zapowiadając deszcz po południu. Romuald
zaopatrzony w parasol, czekał już od pół godziny pod budynkiem poczty. Słusznie
założył, że Ewa będzie bez parasolki. Rzeczywiście, kiedy pojawiła się w
drzwiach, jej mina potwierdziła jego przypuszczenia.
Podbiegł
do niej z uśmiechem.
- Panno
Ewo, jestem na posterunku. Nie pozwolę pani zmoknąć.
Ewa
zbliżyła się do Romualda, zachowując jednak konieczny, minimalny dystans
przyzwoitości.
Z czasem
ten dystans zmalał nawet do dotknięć, przytuleń a nawet nieśmiałych pocałunków.
Jesienią, kiedy wszystko dookoła szykuje się do snu, oni czuli w sobie wiosnę.
Oboje stwierdzili, że są dla siebie idealną parą. Ewa nigdy nie czuła się tak
cudownie jak dotąd. Samotne wieczory poszły w zapomnienie. Nawet, kiedy była sama,
wystarczyło o nim pomyśleć aby poczuć jego obecność.
Straciła
oboje rodziców w dzieciństwie. Matka była sierotą. Wychowała ją siostra i babcia ze strony ojca.
Kiedy
ich związek przetrwał zimę i wczesną wiosnę, w maju postanowili odwiedzić obie
i dopełnić formalności akceptacji narzeczeństwa.
Babcia
milczała, uważnie przypatrując się narzeczonemu. Kandydat był akuratny, postawny i silny, a tym
samym dawał pewność, że jej wnuczka nie będzie klepać biedy. Oddawała ją w ręce
obcego mężczyzny, ale przeczuwała dobry rozwój tego małżeństwa.
Ciotka
zerkała na nich znad
talerzyka z szarlotką patrząc, jak długo i przeciągle spoglądali sobie w oczy,
jak Romuald delikatnie kładł swoja wielką dłoń na drobnej rączce Ewy.
Kiedy
babcia zaczęła namawiać Romualda do zjedzenia jeszcze jednej porcji szarlotki a
ciotka dolewała mu herbaty z porcelanowego dzbanka, Ewa już wiedziała, że ślub
musi się odbyć i to szybko.
Wesele
było skromne, lecz pełne uroku. Była kolorowa jesień, słońce i turkusowe niebo.
Oboje wpatrzeni w siebie, ona w bladoniebieskiej sukience, wyglądała jak
błękitny anioł, on w czarnym świątecznym ubraniu obejmował ją, dotykał,
zaglądał w oczy, zapomniał o piciu i jedzeniu, szczęśliwy, że ją posiadł, aż do
końca ich szczęśliwej przyszłości.
Dom, do
którego wprowadził Ewę, był „drewnianym kolosem”, tak go nazwała, zobaczywszy
go po raz pierwszy. Przyzwyczajona do maleńkiej chatki swojej babci, czuła się
tu jak we dworze. Rzeczywiście, dziadek myślał słusznie: duży dom przyciąga
więcej szczęścia. Trochę wzorował się na dworze Barona, budują ganek z przodu i
taras z tyłu domu, zachowując symetrię okien i duży spadzisty dach, kryty
gontem. W Wielicku niewiele było takich domów.
Zamieszkali
razem z jego matką i bratową. Jedyny brat, wkrótce po ślubie zmarł na udar
serca, zostawiając oniemiałą z rozpaczy wdowę pod opieką teściowej. Obie kobiety
dzielnie trzymały dom w swoich rękach.
Byli
dość sporą, zgodną rodziną, w pokoleniowym domu, jakich wtedy było wiele. Były
to domy, w których mieszkały dwa a nawet trzy pokolenia, a przekazywanie swoich wartości kolejnym
pokoleniom było żelazną zasadą.
Przyjęły
Ewę serdecznie. Kiedy urodziły się dzieci cichy dotąd dom, ożył. Pierwszym dzieckiem był Fryderyk, zawsze
cichy, grzeczny chłopczyk z czarną czupryną gęstych włosów. Nie sprawiał
kłopotów. Bawił się, jeżdżąc na drewnianym koniku, który wystrugał mu ojciec.
Romuald był z niego dumny i pozwalał mu na wszystko.
Drugim
dzieckiem była dziewczynka. Dali jej nietypowe i nietutejsze imię po jej babci
– Berta. Była przeciwieństwem brata. Wszędzie było jej pełno. Od samego rana
biegała, szalała w ogrodzie, wszystko ją bawiło a i ona sama bawiła się
wszystkim. Od ciągłego śmiechu zrobiły się jej dołeczki w policzkach. Uwielbiali
ją. Byli szczęśliwi.
Romuald
utrzymywał swoją rodzinę z pracy, jako ogrodnik w posiadłości Barona. Właściwie
był nie tylko ogrodnikiem. Potrafił robić wszystko, od ogrodnictwa po budowanie
i naprawianie prostych maszyn i urządzeń.
Traktowany
był dobrze, dostawał od Państwa niechciane ubrania, sprzęty domowe i niewielkie
wynagrodzenie, które wystarczało rodzinie dzięki zapobiegliwości matki.
Prowadzili
oszczędne życie. Warzywa i ziemniaki rosły w ogrodzie, drzewa owocowe
dostarczały owoców, a dwie krowy mleka. Cóż więcej trzeba było?
Dwór
barona znajdował się po drugiej stronie rzeczki, a dalej prowadziła do niego
długa aleja lipowa.
Latem,
kiedy kwitły drzewa, po przejściu rzeczki przyjemnie chłodzącej bose stopy, na
jej brzegu unosił się ten słodki odurzająco cudowny zapach powodujący lekki
zawrót głowy.
Przyciągał
do siebie całe stada pszczół. Słychać je było jak buczą w koronach drzew.
Czasami Romuald
zabierał do dworu Fryderyka, gdy było więcej pracy w ogrodzie, zwłaszcza
wiosną.
Miał tzw. dobrą rękę. Wszystko co posiał albo
posadził, rosło jak szalone. Podobno do ogrodnictwa trzeba mieć nie tylko rękę,
ale i serce. To on sadził lipy w alei, wiązy przy z jednej strony domu a
świerki przy drugiej. Przed paradnym frontem był duży okrągły klomb, z
niewielką fontanną. Dookoła niej dywan z kolorowych kwiatów zachwycał gości,
którzy przyjeżdżali w swoich, przeważnie czarnych limuzynach.
- Oh, so schöne Blumen! Ihr müsst einen guten Gärtner haben! Könnt ihr uns den mal ausleihen?*
- zachwycały się panie ubrane w jedwabne suknie, długie perłowe naszyjniki i
futrzane etole.
Szczebiocząc
ze sobą przechodziły tuż obok pracującego Romualda, nie zauważając go, jakby
był rośliną. Eleganckie buciki chrzęściły na żwirze podjazdu, a potem stukały
obcasami w marmurowe schody wejściowe.
On wtedy
stał nieruchomo, oparty na stylisku grabi, nie chcąc swoją osobą zakłócać powitalnej
ceremonii. Znał swoje miejsce.
*- Och,
jakie piękne kwiaty! Macie dobrego ogrodnika! Pożyczycie go nam?
Baron
kupił pałacyk od jakiegoś zubożałego polskiego hrabiego, który podobno przegrał
wszystko w kasynach
na południu Francji, łącznie z żoną. Być może żona wcale nie została przegrana,
tylko odeszła z tym, do którego hrabia przegrał majątek, ale i tak to na jedno
wychodzi.
Nowy
właściciel odnowił ściany pałacyku, dodał trochę niemieckiego porządku w jego
otoczeniu, sprowadził swoje meble, ogromne, rzeźbione, czarne od jakiegoś
gdańskiego producenta. Miękkie sofy, biblioteki i całe skrzynie książek
drukowanych ostrymi szwabskimi literami. Razem z nim przyjechały jego dwie
córki i żona - postawna blondyna z dużym
biustem i wiecznie rumianymi policzkami.
Zapanowały
inne porządki. Zatrudniono kucharkę, pokojową i lokaja.
Romuald
również należał do personelu, co było nobilitacją we wiosce, w której ludzie utrzymywali
się z tego, co sami wyprodukowali na ziemi i w oborze. Stać go było na
wynajmowanie parobków do prac w swoim gospodarstwie. Nie chciał, aby jego
piękna Ewunia brudziła sobie rączki wiejskim brudem.
Starał
się jej stworzyć warunki, choć trochę podobne do tamtych, pałacowych.
Twierdził, że to ona byłaby tam największą ozdobą. Wszystkie te Niemki
wsadziłby do jednego wora i wywiózł jak najdalej.
Dzieci
rosły w najszczęśliwszym z domów. Całe dnie spędzały na podwórku z kurami i
kozami, boso przechodziły przez pobliską rzeczkę pełną raków do lasu po drugiej
stronie, aby najeść się malin latem a jeżyn jesienią.
Największym
przyjacielem Fryderyka był Dima z sąsiedniego siedliska Ukraińców, a Berta
bawiła się z dwiema siostrami Rachelą i Esterką Rabynowiczównymi.
One
mieszkały trochę dalej, prawie na końcu wioski, ale chętnie przybiegały do
Berty, która miała lalkę z prawdziwymi włosami. Nieświadome toczącej się wojny,
bawiły się jak zawsze w matki i pielęgniarki.
Wszyscy
czuli się bezpiecznie, można było nocą iść do lasu, aby szukać kwiatu paproci,
albo gonić świetliki i nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś kogoś okradł lub pobił.
Było to
miejsce idealnego sąsiedztwa różnych ludzi i języków, jakimi mówili, zwyczajów
i historii. Frydek chodził z chłopakami do sąsiedniej wioski, kiedy tam była
zabawa. Wracając nocą budzili wszystkich w wiosce śpiewem piosenek polskich i
ukraińskich. Drzwi domu zamykano tylko na haczyk, nawet wtedy, kiedy gospodarze
byli daleko od domu. W tej sielance nic nie za[powiadało jakichkolwiek zmian.
Polityka była ludziom obca, no może czasem języki podlane okowitą stawały się
bardziej wymowne choć dykcja zdawała się je opuszczać. Strach był gdzieś daleko
w Polsce we Francji i jeszcze gdzieś tam, ale u nas? Na Wołyniu? Wieś spokojna!
Rozdział
2
Czas
diabła
1943
Wojna
była już bardzo blisko, podobno Niemcy mordowali ludzi i palili wsie, ale do
nich jeszcze swąd nie dotarł. Rodzina żydowska Rabynowiczów podobno wyjechała.
Ale to dziwne, bo nie pożegnali się z sąsiadami.
Niektórzy
szeptali, że to Niemcy ich gdzieś zabrali.
Wkrótce
Niemcy jednak dotarli do nich. Ludzie kopali okopy gołymi rękami. Umacniali je
drewnem z pobliskich lasów. Zima była śnieżna i mroźna.
Porządku
pilnował Niemiec, który uderzając szpicrutą w cholewę buta, zniecierpliwiony
wrzeszczał:
- Weiter
weiter, schneller!
Miało
się szczęście, jeśli oberwało się tą szpicrutą tylko raz, to była pieszczota!
Przerażeni i zmęczeni ludzie nie mieli już ochoty na dawne wspólne śpiewanie, a
przecież to były zapusty! Zaczął nimi rządzić strach, doradzać i dzielić na
lepszych i gorszych. Pojawiła się zdrada, zawiść i podejrzliwość. Wyszły
wszystkie, nieuświadamiane dotąd, najgorsze instynkty ludzkie.
Kiedy
głowy podnieśli zdradzeni przez Niemców Czerwonoarmiejcy, okupacja uległa
zmianie.
Niemcy
uciekali z powrotem na zachód a przez spokojny świat Komańskich przetoczyli się
pożogą i krwią Rosjanie
z czerwonymi gwiazdami na czapkach, jeśli je mieli. Rabunek i gwałt stał się synonimem prośby.
z czerwonymi gwiazdami na czapkach, jeśli je mieli. Rabunek i gwałt stał się synonimem prośby.
Baron
zwinął swój dobytek i razem z jego damami, w pękatych od sreber i obrazów,
czarnych limuzynach bez pożegnania gnali do granicy Rzeszy, aby tam się
schronić. Przynajmniej mieli nadzieję gdzieś osiąść i dalej prowadzić słodkie
życie.
Rodzinie
Komańskich nie dał los takiej szansy.
Stare
zadry urosły jak wieża Babel, między dotychczas zgodnymi nacjami, a
przecież Ukraińcy to nie jakiś odmienny naród. Wierzyli w tego samego Boga i Panienkę
Przenajświętszą, żegnali się znakiem krzyża, któż mógłby przypuszczać, że
któregoś dnia wstąpi w nich diabeł.
I
przyszło lato 1943 roku, najgorsze ze wszystkich. Choć była to najpiękniejsza
pora roku, właśnie w nią wdarł się diabeł. Koniec czerwca i początek lipca ma
najświeższą zieleń. Ubiegłego roku ptaki szalały w koronach drzew a ich
ćwierkanie było najpiękniejszym akompaniamentem dnia. Tego lata wyniosły się
gdzieś, nie założyły gniazd, porzuciły ludzi. Przerażeni nie mogli uwierzyć, że
znane im wioski już nie istnieją, że ludzie pomordowani leżą gdzie popadło i
nie ma ich, kto pochować. Bezpańskie psy jedzą ich nadpalone ciała.
W
Ukraińców wstąpił sam brat Lucyfera.
Bandy UPA
bezcześcili wszelkie prawa ludzkości prześcigając się w makabrycznych scenariuszach
zbrodni.
Diabeł
dotarł do siedliska Komańskich. Romuald wybudował schron w ziemiance, która
służyła, jako chłodnia w gorące dni.
Powiększył
ją, wejście obsadził słonecznikami, by je zamaskować. Sądził, że bandy przejdą
i wtedy przecież ktoś się o nich upomni, ktoś pomoże.
Fryderyk
przeważnie siedział na kasztanowcu obserwując okolicę. Tego wieczoru schodząc z
drzewa krzyczał:
-Schować
się! Są w Pidlisach, pali się! Chować się!
Wszyscy
pobiegli do ziemianki, Romuald jeszcze zastawił wejście zardzewiałym rowerem.
Po jakimś czasie pojawili się oni. Zmierzch zapadał szybko. Przez podwórze
kroczyli bandyci. Pijani klęli, niektórzy rzygali pod płotem, reszta wtargnęła
do domu.
- Danyło! Nikhto! Dyvys! Wpered na Lachiw!*
Przerażony
pies Bury, podkulił ogon, wyczuwszy zapach śmierci i pobiegł przez podwórko w
stronę ziemianki. Zaczął szczekać i żałośnie skomleć przy wejściu do niej.
- Daty
im! Zalyshaty!**
Wywlekli
najpierw Romualda, potem dziadka. Dzieci siedziały w kącie marząc o tym, aby oprawcy
ich nie
zobaczyli.
Usłyszały
dwa strzały. Ewa przygarnęła ich głowy do piersi chcąc zasłonić dzieciom uszy.
* Danił,
nikogo nie ma! Popatrz! Na Polaków!-
** Dawaj
ich! Wychodzić
W
wejściu pojawiła się obca sylwetka. Wyciągnęli za rękę Ewę i uczepione do niej
dzieci. Najpierw z trudnością Ukrainiec ciągnął ich po ziemi, ale kiedy ich
ciała trafiły na kałużę krwi już było łatwiej. Krew jest śliska.
Po obu
stronach ich „drogi” leżały dwa ciała. Berta zacisnęła powieki, aby już nic
więcej nie zobaczyć. Jej matka krzyczała chrapliwie, jak zwierzę. Po chwili
odpadł Fryderyk, chyba stracił przytomność. Szczęściarz.
Zawlekli
je na środek dziedzińca. Z rechotem czegoś, co miało być śmiechem, a może było
śmiechem śmierci, zdarli z matki ubranie. Stali dookoła niej dopingując tego,
który na niej leżał.
Berta chciała
się odczołgać do sągu drewna na opał, aby się za nim schować.
Któryś
kątem oka zauważył ruch a może księżyc w pełni, oświetlił białą koszulkę
dziewczynki, bo podbiegł, złapał ja za włosy i przyciągnął do swojej bandy.
Podobno
w panicznym strachu nie czuje się bólu, ale to nieprawda. Wielokroć silnie
czuje się ból, bezradność i upokorzenie.
Wkrótce
dziesięcioletnia Berta dołączyła do matki. Nie mogła oddychać, ból czuła w
nawet w czubku głowy. Straciła przytomność.
Kiedy ją
odzyskała, pierwsze, co zobaczyła to oczy matki.
Szeroko
otwarte, nieruchome i matowe. Jej prawy policzek leżał w jakiejś masie, która
nocą wyglądała jak smoła. Na szyi miała głęboką ranę.
- Mama?
Mama? – to nawet nie był szept.
Dziewczynka
starała się mówić czymś, co było ustami. Głos gdzieś uwiązł. Chciała się
poruszyć, ale jakby jej od połowy nie było. Mogła tylko patrzeć na stężałą
twarz matki.
Świt jak
zwykle był piękny. Złocisto zielonkawy. Oświetlił tym złotym światłem jej twarz
zwróconą w stronę matki. Teraz już obie miały takie same oczy.