ODWIEDZINY
słowo: oczekiwanie
- Popatrz Leonie, wydawało się, że jest ciepły i cichy dzień,
kiedy byliśmy wewnątrz. A tu wiatr. Może nie tak zimny, jak taki… dokuczliwy…
wiesz taki co się wszędzie wkręci. – powiedziała, otrząsając się, aby te
zabłąkane w kurtce kawałki wiatru wypadły na zewnątrz.
- Dobrze, że wzięłaś ten szal, Lusiu. A spacerować musimy
codziennie. – Leon powtarzał tę zasadę codziennie, czasem w innej odmianie,
np.- Nie ma złej pogody, jest tylko zły ubiór, trzeba się dotleniać!
- Wiem, wiem, choć niezbyt to lubię. Ale kolana to lubią. Od
siedzenia sztywnieją, jak mówi nasza Klaudyna.
- Jej łatwo, bo ma koło czterdziestki a my dwa razy tyle.
- Ja się nie czuję na tyle, chyba, że ty!- stwierdziła Lusia i
schowała brodę w owinięty na szyi szal.
- No fakt, nie wyglądasz, tylko, że ja wiem ile masz lat i
wcale mnie to nie obchodzi! To tylko czas. Coś niewiadomego. Ty jesteś wiadoma
i znam cię od tylu lat!
- Oj tam! raptem jesteśmy w tej przystani dla ludzkich wraków
dopiero od pięciu lat, Leonie. Chyba tobie czas się dłuży!
Przez dwie alejki, pięć dużych drzew, jedną ławkę i dwa kopce
zeschłych jesiennych liści, szli obok siebie. Szli to za dużo. Tak sobie
dreptali ostrożnie, bo w ich wieku upadek może skończyć się źle.
Leon patrzył na swoje pojawiające się w zasięgu wzroku czubki
wypastowanych butów. Krągłe noski wyglądały jak kasztany. Pasowały do tego
małego parku przy Domu Szczęśliwego Pobytu - DSP. Amerykanie tak lubię wszystko
ujmować w skróty. Okazuje się, że prawie wszystko można skondensować do skrótu.
Nawet jedna z jego chorób – zwyrodnienie plamki żółtej – lepiej brzmi jako AMD
czyli Age Macular Degeneration. Medycy prześcigają się w nazewnictwie
skrótowym…
Większość pensjonariuszy DSP to wdowy. Tych jest więcej niż
wdowców. Wniosek – mężczyźni żyją krócej!
A to przecież kobiety ponoszą większy wysiłek w zachowanie gatunku,
pracy na dwie zmiany, miesiączkowaniu i tym podobne.
Leon tak sobie truchtał, obok truchtała Lusia, która w pewnym
momencie chrząknęła znacząco.
- Jutro po śniadaniu odwiedzi mnie mój syn! To chciałam ci
powiedzieć, ale chyba nie jesteś zainteresowany rozmową ze mną!
-Ależ jestem, przepraszam, tylko trochę się zamyśliłem! To
fantastyczne! Cieszę się, bo chyba nie widziałaś go ze cztery lata!
- Trzy, słoneczko. Trzy lata. Był daleko, gdzieś w Azji
Południowej. Jest kapitanem liniowca i pływa po morzach i oceanach. Zawsze o
tym marzył.
- A co z jego rodziną?
- On nie ma rodziny. Świat jest jego domem… no i ja! Matkę się
ma jedną i jedyną. Bardzo mnie kocha. Codziennie patrzę na jego fotografię, jest
taki przystojny w tym kapitańskim mundurze!
- Ale masz z nim rzadki kontakt. Nie wiedziałem, że masz syna.
Jak ma na imię?
- Al… Ludwik.
- I jutro będzie u ciebie! To wspaniałe! Cieszę się. Opowiesz
mi wszystko jak sobie pojedzie, tak?
- A komu miałabym to opowiedzieć jak nie tobie!- Lusia
zamyśliła się, uśmiechając się w jakiś dziwny przekorny sposób.
Resztę drogi do ciężkich drzwi wejściowych, odbyli w ciszy. On
pewnie był zdziwiony że przez lata Lusia nic nie wspomniała o swoim synu, a
przecież pensjonariuszki tak bardzo lubią się chwalić swoimi bliskimi. Są albo
zapracowani, którzy z braku czasu na opiekę, umieścili ich tutaj, albo mają
dzieci i masę dodatkowych kłopotów, więc oni z własnej woli postanowili się
usunąć.
Zdążyli akurat na podwieczorek, na który składał się twarożek
i pieczonej jabłko. Leon bardzo lubił pieczone jabłka, ale niestety kuchnia
przewidywała tylko jedno na głowę. Miał apetyt, a to przecież oznaka zdrowia, -
pomyślał.
Lusia dziobała widelczykiem w jabłku, starannie oddzielając miąższ
od skórki. Była zamyślona i wydawało się, że jest smutna. To dziwne, bo powinna
tryskać szczęściem.
- Jaka ona delikatna! – pomyślał. - Jak dobrze, że jutro
będzie tu jej syn.
- Miałabyś ochotę na jeszcze jeden mały spacerek, Lusiu?
- Och nie! Muszę się przygotować! Przeprać moją wizytową
bluzeczkę i takie inne szmatki! Jutro muszę być piękna!
- Zawsze jesteś piękna, Lusiu. - stwierdził zalotnie.
- Chyba nie zejdę na kolację. Zobaczymy się na śniadaniu!
Jeszcze przez chwilkę grzebała w swoim jabłku, a potem
otarłszy usta serwetką, ukłoniła się obecnym przy stoliku i odeszła drepcząc w
kierunku pokoi dla pensjonariuszy.
Leon został sam. Kuchenne zabrały brudne talerze, strzepnęły
obrus i poustawiały krzesła, w tylko im znany układ. Nie zwracały uwagi na
Leona. Czuł się samotny tym bardziej im bardziej pogrążał się w ciszy. To ona –
cisza drażniła się z nim unikając odpowiedzi na jego pytania. Trwała przy nim
wiernie od siedmiu lat, od kiedy zmarła jego żona. Tylko, kiedy był z Lusią,
chowała się w kąt i czekała, wiedział, że czekała tam na niego. Za oknem
zapanowała głęboka noc.
W końcu i on podniósł się z krzesełka i podreptał w cień
korytarza. On też, w solidarności z Lusią, nie pojawił się na kolacji. Nie czuł
się głodny fizycznie, raczej głodny bliskości z kimkolwiek. Nie miał szans na
poprawę. Był sam, przeraźliwie sam. Nikogo, kto mógłby go odwiedzić. Wszyscy
bliscy po prostu umarli, został tylko on,
jak czubek na choince opadłej z igliwia.
Tej nocy spał niespokojnie. Ciągle budził się z myślą, że
jutro, tu pojawi się ktoś z zewnątrz, ktoś bliski Lusi. Chciałby być zaproszony
do niej, choć na jedną filiżankę herbaty. Lubił jej towarzystwo i gdyby mógł,
gdyby się odważył, prosiłby ja o rękę. Może to nawet zrobi, kto wie?
Na śniadaniu Lusia świeżutka jak szczypiorek, trajkotała mu do
ucha, jak to będzie cudownie, kiedy synek, po tak długim oczekiwaniu, otworzy
drzwi pokoiku z bukietem czerwonych róż i powie:
- Mama, kochana, to dla Ciebie moje serce!- powiedziała
drepcząc do swojego pokoju. Leon pomyślał, że nie idzie radośnie, nie uskrzydla
jej ta wizyta. Nadal była smutna.
Aż do podwieczorka, Leon nie widział Lusi. Do pokoju jadalnego
przyszedł jako pierwszy. Patrzył jak kolejno zajmują miejsca Bożenka o kulach,
siwy jak księżyc w pełni Antoni, Marianna tak otyła, że każdy krok powodował
falowanie jej pośladków połączonych w dziwny sposób z brzuchem, aż
wreszcie Lusia drobnymi kroczkami dosiadła się do jego stolika.
- No i jak? – zapytał.
- Cudownie, tak jak sobie wymarzyłam. Mam wielki bukiet róż.
Chyba muszę je wystawić na korytarz, bo tak intensywnie pachną. Albert był
kochany, czuły…
-Albert? Mówiłaś, że Ludwik…
- Och, tak, oczywiście Albert, to jego pierwsze imię. Ludwik
po ojcu… był taki czuły! Przytulił mnie! Wyobrażasz sobie? Przytulił! – Lusia
skuliła się tak jakby była przez kogoś tulona. Jej oczy zamgliły się, a usta
złożyły się do pocałunku.
- Mam do Ciebie prośbę, bo jestem już bardzo zmęczona: - pójdź
do kucharek i poproś je, aby nie sypały tyle cukru do herbaty, bo jest wtedy
obrzydliwa. Dobrze?
- A jak myślisz, odmówię? Już lecę – powiedział, choć jego lot
przypominał kroczenie czapli.
Po załatwieniu problemu, postanowił choć na moment zerknąć na
te cudowne róże.
Leon ruszył do pokoju 113. Uchylił drzwi, zobaczył mały korytarzyk,
potem coś w rodzaju saloniku. Stanął na jego środku i szukał wzrokiem tych róż,
pachnących, czerwonych… i nie znalazł. Pościelone łóżko, miało wygnieciony
dołek. Musiała siedzieć długo. Obok leżała pomięta chusteczka do nosa. W tym
pokoiku, jednym z szesnastu nic się nie stało.
Na nocnym stoliczku stała ślubna fotografia. Wysoki blondyn, obejmował młodziutką Lusię w białej
długiej sukni, w ręku trzymała bukiet chyba czerwonych róż, czego nie oddawała czarno-biała
fotografia.