Po szczęśliwym przebrnieciu przez mityczne święta Bożego narodzenia, takie mi myśli przyszły do głowy:
Świąteczna
magia
W małym
miasteczku, nieliczni ludzie przemykali się w mroźny dzień, niosąc siatki z
zakupami. Niektórzy wstępowali do budynku poczty, aby nadać już z pewnością
spóźnione, kartki świąteczne. Urzędnicy
w granatowych fartuchach, siedzący pod portretami Bieruta i Stalina jeszcze
mieli do przepracowania dwie godziny, aby potem zająć się przygotowaniami do
świąt.
Za oknem śnieg padał równo, wolno i dostojnie. Przypomniał
mi się tamten klimat tych dni. Wiem, to sentyment do swojej młodości, tak
mówią. Chociaż nie tylko. Widzę różnice, jakie istnieją w tym, co pamiętam a
tym, co widzę teraz.
Przede
wszystkim było cicho. Zimy były normalne, białe, czasem mroźne,
śniegowo-tunelowe, skrzypiące szronem, kłujące bielą w oczy.
Na rynek
zajeżdżały furmanki. Konie parskały parą z pobielonych szronem nozdrzy. Woźnice
okutani baranicą sadzali obok siebie na koźle okutane w chusty żony. To był
dojeżdżający do miasteczka „supermarket” świąteczny. W koszach, w otulonych
sianem konwiach, czekały na sprzedaż: wiejski chleb, śmietana i masło, jajka,
cielęcina i schab, bez pozwoleń, kontroli, systemów podatkowych i kar.
Miasteczkowe
gospodynie, jeszcze w jesionkach z codziennymi chustkami na głowach, kupowały
to, co jak mówiły: jest lepsze niż to w sklepie „Społem”. W tych sklepach
kupowało się karpie, które potem beznadziejnie pływały „w kółko” w baliach do
prania lub innych większych misach. Można było palcem pogłaskać je po zimnym i
śliskim grzbiecie. Sprzedaż trwała do zmierzchu. Potem jak codziennie noc brała
w posiadanie miasteczko, ludzi i śpiące wrony na drzewach. Furmanki już lżejsze
zawracały do swoich domów, a zmarznięte konie jakby szybciej przebierały
kopytami, wiedząc, że jadą do swoich ciepłych stajni.
Delikatnie
odczuwało się jakieś podniecenie zbliżającymi się świętami.
W oknach kuchni dłużej niż zwykle,
paliło się światło. Dzieci zasypiały w piernikowym zapachu. Za oknem panowała
noc i cisza.
Właściwie to
Wigilia następowała gwałtownie. Jeszcze poprzedniego dnia zapachy z kuchni
mieszały się z zapachem pasty do podłogi, a już następnego, koło południa
nakrywano stół białym obrusem, ustawiano talerze, na których codziennie się nie
jadło. Potem stawiano półmiski z karpiem w galarecie, sałatką jarzynową,
chrzanem, masłem i chlebem.
Makaronów w
sklepach jeszcze nie było. Gospodynie robiły je same wałkując ciasto do prawie
przeźroczystej cienkości, a potem suszyły wielkie placki na stole przykrytym
ściereczkami. Potem zwijały w długie rulony i cięły cienkie kluseczki do rosołu
na pierwszy dzień świąt. Wtedy już można było jeść potrawy z mięsa. W
piekarniku dochodziła gęś lub indyk. To było cudowne świąteczne „wypasione” jak
powiedziałabym dzisiaj, jedzenie.
Odświętny
stół czekał na sygnał. Dzieciom kazano wybiegać na dwór i patrzeć w niebo,
wypatrując pierwszej gwiazdki.
- Jest!
Jest! Jest gwiazdka! – wołały dzieci.
Wtedy magia
osiągała swoje apogeum. Jako dziecko stawałam się kimś ważnym, do kogo
podchodzą starsi, łamiemy się opłatkiem, i wszyscy po kolei życzą mi abym była
grzeczna i nie chorowała.
Przyjmowałam
te hołdy z powagą i radością, odurzona chwilą, zapachem jodłowej choinki i
podniecona tym, co tam pod jej spodem widziałam. Jakieś paczuszki owinięte w
pakowy szary papier i przewiązane wstążeczką.
Mieliśmy
wtedy po kilka lat. Wierzyliśmy w Mikołaja, który nagradzał tylko grzeczne
dzieci, a te, które nabroiły, bały się, że pod choinka znajdą rózgę. Mnie jakoś
się udawało. Prezentem mogła być czekolada, albo kredki, czasem kapcie lub
pończochy bawełniane w prążki. W wyjątkowych wypadkach, kiedy przyjechał ktoś
bogatszy z rodziny dostawałam lalkę z celuloidu ze sztucznymi włosami i
namalowanymi oczami.
Nie mogłam
sobie wyobrazić, co stałoby się ze mną gdybym po rozpakowaniu paczuszki, znalazła
tylko rózgę! To byłaby wściekła rozpacz!
Co powiedziałabym koleżance, gdyby zapytała, co dostałam od Świętego Mikołaja! Tego bałam się najbardziej. Ale zazwyczaj już sam kształt pakunku zdradzał jego zawartość.
Co powiedziałabym koleżance, gdyby zapytała, co dostałam od Świętego Mikołaja! Tego bałam się najbardziej. Ale zazwyczaj już sam kształt pakunku zdradzał jego zawartość.
Wolno było
nie spać aż do północy. Kiedy zmrożony śnieg chrupał pod butami, a wszystkie
gwiazdy usadowiły sie na granatowym niebie, ta wigilijna noc stawała się
magiczną, niepowtarzalną chwilą w roku.
Z sąsiednich
domów słychać było kolędy. Niosły się w poświacie z okien, toczyły po białym
śniegu, bo gdzieś tam, daleko w świecie urodziło się maleństwo, zbawiciel, król
naszych dziecięcych duszy. Bardzo było mi go żal, że tylko pieluszką przykryty,
w stajence, w drodze urodzony, leży i chyba mu zimno. Zawsze tak wyglądał w
stajence, którą ustawiał ktoś w kościele. Miałam ochotę, aby przykryć go choćby
moim szalikiem a na wyciągnięte rączki nałożyć rękawiczki.
Kolędy już
nie snuły się delikatnie, a wybuchały gromko w kościele zwielokrotnione
załomami murów, złotem rzeźb postaci, łukami sufitu, dźwiękami organów. Ludzie
jakby natchnieni, niektórzy z wilgotnymi oczami, nie wiadomo czy ze wzruszenia
czy zimna, śpiewali, jak kto potrafił. Staliśmy się jednym gardłem, jedną wolą,
jednym sercem.
Czułam
podniosłość tej chwili, bo nazajutrz wszyscy szarzeli, znowu byli jak zwykle. W
Wigilię „dostawali” skrzydeł.
Następne
dni, to było jedzenie, jedzenie, gadanie, nowi goście, odwiedzanie się wzajemne
i jedzenie, gadanie, jedzenie… i tak przez dwa kolejne dni.
Choinka
stała dumnie i pachniała, rozsiewała las, szyszki i żywicę, pyszniła się
anielskimi włosami, kusiła cukierkami w kolorowym „sreberku”, błyszczała
uśmiechami bombek i kusiła dzieci, które czasem kładły się pod nią by chwilkę
pobyć w zaczarowanym lesie. Dzieci musiały bawić się swoją fantazją. Radio było
dla nich zbyt poważne i niezrozumiałe, a nie istniały inne bodźce, które
zajęłyby ich umysły. Można było porozmawiać z lalką lub kotem, a czasem samym z
sobą patrząc na białe czyste podwórko przed oknem.
Za oknem
śnieg ustępował wiośnie, całe lata trwał ten spektakl, niezmiennie,
nieuchronnie. Wszystkim przybyło lat, tzw. życiowych doświadczeń, niektórym
wzrok zmatowiał, niektórym się wyostrzył.
Właśnie ci
zwrócili uwagę na to jak bardzo zmienił się ten magiczny dzień świąt. Zatarło
się oczekiwanie, nagrodzone chwilą, kiedy udało się kupić karpia, szynkę albo,
kiedy statek z cytrusami dopłynął do Gdyni, i już za kilka dni będą pomarańcze
i cytryny…
Przede
wszystkim jest głośno i jazgotliwie. „Przedświęta” zaczynają się w połowie
listopada. Supermarkety stroją się w choinki, Mikołaje, Coca Cola śpiewa „Jingle
bells” głośno, nachalnie.
Dzieci, z
wyjątkiem tych najmniejszych, już wiedzą, że Mikołaj jest w każdym Mall’u, ma
sztuczna brodę, więc chyba jest z nim coś nie w porządku. Nie wiedzą, że to
robotnik, pocący się w czerwonym uniformie, który za pieniądze rozdaje prezenty
i że pracuje do trzeciej a potem przyjdzie jego zmiennik. Przy kasach ustawia
się kosze dla biednych, aby i oni mieli coś na święta. My czujemy się lepiej tego
dnia. Nasza szczodrość koi nasze sumienie… tylko ci biedni, muszą na nią czekać
znowu cały rok…
Panienki
przebrane w anioły chodzą po sklepie sprzedając… opłatek! Po opłatek chodziło
się do kościoła. Sprzedawała je zakonnica, były jakieś bardziej święte niż ten sztuczny
od sztucznego anioła.
Półki uginają się pod ozdobami choinkowymi. Wszystkie
wyprodukowano w Chinach. Sprzedaż, sprzedaż, zysk. Tylko to się liczy. Zysk i
reklama. Reklama w sklepie, na billboardzie, w telewizji w Internecie,
wszędzie, gdzie spojrzysz. Kup to! Zobacz to okazja! Świetny pod choinkę… a ta
choinka to chyba dodatek do prezentu, który kupisz, a najlepiej kilka.
Zamykam
oczy i na moment widzę tamten świat w zimowej ciszy, gdzie jedyną akcją
reklamową jest wołanie sąsiadki, że przywieźli cytryny.
Dzieci
trudno odciągnąć od komputera, aby poszły z nami na spacer do supermarketu, no
chyba, żeby sobie wybrać nowego IPada, albo grę pod konsolę, bo to im się
należy. Przecież muszą to mieć, aby się nie śmiali w szkole.
W
samochodzie duży bagażnik pomieści wszystkie pragnienia. Radio samochodowe nadaje „Jingle bell” w
jakimś innym wykonaniu. Wieczorem w telewizji będą zapowiedzi programu na
wigilijny wieczór. Wspomogą nas gwiazdy estrady, śpiewające za nas kolędy.
Przyjemnie jest jak wraz z dźwiękiem sztućców o talerze, przedrze się „Lulajże
Jezuniu”.
W lodówkach
już czekają odebrane z restauracji brzydkie półmiski z rybami, śledzie ze
słoika, reszta ze sklepu. Tylko sałatkę z rukoli zrobiła osobiście Pani domu.
Jeszcze tylko ktoś akurat wolny w tej chwili, bo dzieci grają w gry komputerowe,
ubierze choinkę i można zaczynać święta. Z telewizora mruczy kolęda, choinka
czasem sztuczna, nie pachnie, chińskie ozdoby jakoś nie pasują do
słowiańszczyzny, a prezenty? Każdy wie, co dostanie, wiec tylko rozrywamy
ozdobne papiery, opakowania z wielkimi kokardami, i sztucznie zachwycamy się
sztucznymi prezentami pod sztuczna choinką, ze sztucznymi kolędami w tle. Świat
stał się sztuczny.
Przedsiębiorcy
liczą kasę, bo teraz będzie zastój, do Walentynek, a zaraz po nich znowu
Wielkanoc… jakoś się przeżyje. Tylko ta reklama taka droga, gdyby nie to można
by się reklamować więcej, zwłaszcza w telewizji tak, aby programy stały się
przerywnikami w blokach reklamowych. Posprzątają sklep z bombek, przygotują
serduszka, a potem kurczaczki i baranki. Interes się kręci.
Tylko
gwiazdka na niebie jakoś przybladła, niebo pojaśniało od reklam, które tę
gwiazdkę reklamują, śnieg albo jest albo go nie ma, bez ładu i składu – płaczą
Górale, bo szlag trafił świąteczne dutki. Powycinane choinki leżą w hałdach
poświątecznych, ocalałe karpie wrzucą do stawu, niech podrosną do następnego
roku!
Tylko ja,
szczęśliwa, mam za oknem wierzbę, czekam spokojnie na śnieg i patrzę, jak
sikorki z karmnika biorą w dziobek ziarno słonecznika i jedzą go na
przystrojonym lampkami wiązie w moim ogródku. Dlaczego szczęśliwa? Bo mam w
oczach tamten obraz, nastrój i nikt mi go nie odbierze.
A co będą miały
w pamięci dzisiejsze dzieci?