Opowiadanie
na słowo „Drzewo”
Bonsai
Za oknem
padał deszcz. Po przeciwnej stronie
ulicy, na przystanku autobusowym stała kobieta osłonięta różowym parasolem.
Była sobota. Autobusy jeździły rzadziej niż w dni powszednie. Parasol chronił jej
głowę, ale deszcz zacinał po nogach. Stała w kałuży.
Marmurowy
parapet boleśnie uciskał stare kości Adeli, która postanowiła zobaczyć jak
kobieta z przystanku wreszcie wsiada do autobusu. Razem z nią niecierpliwiła
się, że to tak długo trwa. Mijały nudne minuty... wreszcie jest! Z piskiem
otworzył drzwi, kobieta zwinęła parasol i wsiadła do środka.
Skończyła
się filmowa scena, rozgrywająca się tuż pod oknem starej, samotnej kobiety.
Wszystko, co było ruchem, życiem zniknęło z kadru. Pozostały jedynie skurczone
krzewy i migocząca woda w kałużach.
Zadzwonił
telefon.
- No i co,
Mamo coś ci kupić w sklepie? Masz chleb i masło? A może biały serek? Jedziemy
do sklepu.
Pytanie
córki zburzyło zastygły spokój. Przez chwilę Adela zbierała myśli w jakąś
konkretną formę, aby jednocześnie pomyśleć, czego brakuje i odpowiedzieć w
logiczny sposób. Spodziewała się jakiegoś pozdrowienia, co łagodniej
sprowadziłoby ją na ziemię.
- Jesteś
tam? Mamo! Jak się czujesz? Dobrze?
Pytania
padały jak krople wody z kranu w zlewie.
- Tak,
córeczko, dobrze... chyba wszystko mam.
Wiesz jak mało potrzebuję.
- No to sami
popatrzymy, co ci kupić! No to pa!
Ciągły
sygnał dał znać, że rozmowa została zakończona. Adela powoli odłożyła
słuchawkę. Podeszła znów do parapetu. Za oknem nic się nie zmieniło.
- Popatrz
Mareczku, jak się tutaj żyje. Nic się nie dzieje. W naszym domu, nawet jak
padał deszcz, było ciekawiej. Te trzy topole za oknem z dziuplą wiewiórki,
która tylko wystawiała nosek i tak jak my nie miała ochoty wychodzić na
zewnątrz. Dym z komina w domu sąsiada i plusk wody w rynnach... pamiętasz?
Co ja mówię... odszedłeś sobie i ot tak, mnie zostawiłeś, samą z twoim drzewkiem. Mogę tylko do niego pogadać. Tak samo nie doczekam się odpowiedzi.
Co ja mówię... odszedłeś sobie i ot tak, mnie zostawiłeś, samą z twoim drzewkiem. Mogę tylko do niego pogadać. Tak samo nie doczekam się odpowiedzi.
Przy drugim
skrzydle okna stało bonsai. Duma jej męża, który trzydzieści lat temu natknął
się na opis hodowli takiego drzewka. Sam znalazł okaz samosiejki wiśni. Rosła
tuż przy ścieżce i chyba wielokrotnie została zdeptana, bo pień zgarbił się i
wykręcił w osi. Jej wola życia zdecydowała o tym, że Marek przyniósł ją do
domu, znalazł płaską podstawkę do doniczki i rozpoczął swoje dzieło.
Miał cały
zestaw narzędzi tortur, drut, sprężynki, malutkie grabki i łopatkę. Dobierał
podłoże, przycinał korzonki i gałązki. Zmuszał drzewko, aby dalej było małe, pokrzywione
ale jak każda wiśnia, jesienią zrzucała liście a wiosną kwitła maleńkimi
kwiatami, cała w różowej mgle płatków.
To był
najpiękniejszy etap życia Adeli. Marek pracował, jako zawiadowca stacji,
niedaleko od domu. Jagienka chodziła do pobliskiej szkoły. Nie potrzebowali
niczego specjalnego do życia. Mieli dom, trochę zbyt duży na ich troje, i ogród
ze starymi drzewami. Pewnego dnia Jagienka wyfrunęła na studia, a dom nagle się
powiększył, spuchł pustką po niej. Tak to jest, że jesteśmy świadomi takiego
rozwoju wypadków, ale gdy to nastąpi, jesteśmy zaskoczeni. Ze zdziwieniem
oglądamy puste kąty, jakby osoba, która odeszła zabrała ze sobą część dźwięków,
zapachów i przestrzeni.
Kiedy Jagienka
odwiedzała ich w przerwach semestralnych, nagle wszystko wracało na swoje
miejsce. Byli poruszeni szczęściem, jakie dawała ta głupiutka jeszcze, ale ich
ukochana córeczka. Mijały lata i odwiedziny stawały się rzadsze, a ta dotąd
szczebiotka, zamieniła się w kobietę pewną siebie i tego, co mówi. W końcu
studia prawnicze uczą mówić w sposób kategoryczny, nieznoszący sprzeciwu.
Kazała ściąć
topole. Podobno zagrażały domowi sąsiadów, a czym to grozi poinformowała ich zwięźle
i przerażająco. Załatwiła pozwolenie na ścinkę i tuż przed wyjazdem położyła je
na stole.
Jesienią,
kiedy opadły już wszystkie liście, a drzewo szykuje się do zimowego snu,
przyjechał samochód z trzema ludźmi i jedną wielką piłą mechaniczną. Adela
miała nadzieję, że wiewiórka wyprowadziła się wcześniej, słysząc wyrok na jej
dom.
Topole
upadały dokładnie wyznaczone miejsce. Najpierw usiłowały się zahaczyć
gałęziami, ale ich ciężar łamał je jak zapałki i w końcu z głuchym dźwiękiem
upadły na ziemię. Ziemia zadrżała z oburzenia. Z kikutów uciętych pni wypłynęła
woda. Z topoli wypłynęło życie.
Nic nie
zastąpi smutku, jaki zagościł w ich domu. Wprawdzie Marek z wystających z ziemi
pni zrobił małe ławeczki i stolik, ale Adela ciągle widziała topole, jak
wysokie, gięły się podczas burzy, sypiąc swoimi blaszanymi liśćmi dookoła.
Nie
rozmawiali ze sobą tak często jak dawniej. Każde spojrzenie w okno, przynosiło
obraz padających drzew. Nic nie dawało zmiany obrazu. Wreszcie Adela zrobiła na
szydełku zazdrostki, które w oknie zamazywały tamto wspomnienie.
Trzy lata
temu Jagienka przyjechała z mężczyzną.
- To Dawid,
mój narzeczony. Chciał was poznać.
Dawid okazał
się miłym, niezbyt wysokim, ale serdecznym człowiekiem.
Z zaciekawieniem oglądał dom, podziwiał piękny wysoki kamienny fundament, taras okolony ozdobnym płotkiem i ogród: prawdziwy, trochę zaniedbany,
ale przez to tajemniczy.
Z zaciekawieniem oglądał dom, podziwiał piękny wysoki kamienny fundament, taras okolony ozdobnym płotkiem i ogród: prawdziwy, trochę zaniedbany,
ale przez to tajemniczy.
- To na
dachu to gont?
- Tak -
odpowiedział Marek - proszę sobie wyobrazić, że ten dębowy gont ma już
siedemdziesiąt lat i wytrzyma drugie tyle!
- Piękna
posiadłość - powiedział Dawid.
Adela nawet
w najśmielszych myślach nie przypuszczała, że on ten ich dom wyceniał,
szacował, liczył, jaką ma wartość...
zrozumiała to trochę później. Parę lat później, kiedy bezradna, została
sama.
Ludzie nie
powinni umierać wiosną. Śmierć powinna zarezerwować sobie wszystkie listopadowe
terminy, albo zimne, deszczowe dni. Wtedy, gdy rodzą się wichury, tornada i
cyklony. Ale nie w kwietniu, kiedy kwitną drzewa.
Marek
chorował tylko jeden rok. Jagienka, bardzo przejęta chorobą ojca, wraz z
Dawidem, zabierali Adelę do szpitala. Finansowali jej taksówki tam i z
powrotem. Adela tak bardzo przejęła się stanem męża, że nie zauważyła
zbliżającej się samotności. Była potrzebna Markowi, bonsai i kotu, który miał
na imię Baron.
Drzewko
zaczynało kwitnąć. Chciała nawet zawieźć je i pokazać Markowi, ale nie
przypuszczała, że jest tak ciężkie, a poza tym mogła je przecież uszkodzić!
Pojechała jak zwykle około czternastej. W jego sali zastała puste łóżko. Przez
chwilę pomyślała, że pomyliła pokoje, ale numer się zgadzał. Pielęgniarka
dotknęła jej ramienia.
Cisza
rozgościła się w jej domu. Rozpierała się na fotelach i kanapie, wyglądała z
kuchennych szafek, wsuwała się pod kołdrę w sypialni. Baron czasem czujnie
nastawiał główkę i rozszerzonymi źrenicami wpatrywał się w jakiś punkt w
przestrzeni. Adela też patrzyła w ten sam punkt i miała pewność, że oboje widzą
niewidzialnego Marka, który tak jak oni, nie może zrozumieć, co się stało.
Jagienka i
Dawid, po tygodniu od pogrzebu, wzięli dwa tygodnie urlopu i przyjechali do Adeli.
Przez pierwsze dni, byli dla niej bardzo mili. Nawet rozmawiali z nią na
tarasie domu, pocieszali, snuli różne opcje jej przyszłości, a przede wszystkim
stwierdzili, że nie może tu pozostać sama, bo rozchoruje się z samotności.
- Mamo,
przecież nie dasz rady palić w piecach, nosić drewno, odśnieżać zimą. Nie
jesteś już młoda. Za ten dom możesz mieć przytulne mieszkanko w Warszawie,
niedaleko naszego mieszkania. Nic nie musisz robić. Będziesz mieć sklep za
rogiem i ogrzane, ciepłe mieszkanie.
- Nie musi
się mama męczyć przeprowadzką - dorzucił Dawid - Sami się wszystkim zajmiemy.
Mama tylko wsiądzie do samochodu z kotem i torebką. A my już wszystko mamie
urządzimy. Będzie wygodniej... a poza tym łatwiej będzie mamie przeżyć stratę
ojca.
Ten dwugłos
zabrzmiał Adeli jak słodki wyrok sądowy. Wiedziała, że każde słowo sprzeciwu
odbije się od zimnego szkła rozsądku swojej córki. W końcu miała tylko ją.
Nowe
mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze czteropiętrowego budynku, w nowej
dzielnicy mieszkaniowej nieopodal pałacu w Wilanowie. Składało się z malutkiej
sypialni, salonu, kuchni i łazienki. Zamiast ogrodu był taras. Niewielki, ale
ozdobiony tujami w donicach, które jak noże kaleczyły niebo.
Nikt jej nie
pytał, jak chciałaby je urządzić, więc kupili jej nowe mele z IKEI, a dla
osłody dorzucili serwantkę z porcelaną i sekretarzyk. Parę obrazków, firanki,
które sama zrobiła na szydełku i albumy ze zdjęciami dodały wnętrzu tego czegoś,
ze starego domu. Nie zapomnieli o bonsai.
Ze specjalna
troską zapakowali drzewko do kartonu pilnując, żeby tak je zabezpieczyć, aby
się nie przesuwało.
W dzień
przeprowadzki zabrano ją samochodem zięcia do Warszawy. Była w ich domu po raz
pierwszy. Po raz pierwszy widziała mieszkanie, do którego wjeżdżała winda. Wszystko błyszczało stalą, marmurem i
wszechobecną szarością przetykaną bielą. Trochę kojarzyło się to z poczekalnią
u dentysty, ale widocznie tak powinno być.
Jej domowe
wnętrze nie było tak bezosobowe, bezduszne, dzięki tym kilku drobiazgom
przeniesionym z przeszłości. Kot Baron, był przez tydzień obrażony, próbował
wymknąć się na dwór, ale nie pasowała mu klatka schodowa z windą naprzeciwko. Zaakceptował
jedynie taras, gdzie siedział skulony obok doniczki z tują.
Okazuje się,
że cisza przywędrowała tu razem z nią. Miała
mniej miejsca, aby się kokosić, ale za to była bliżej Adeli z powodu
szczupłości metrażu. Na dodatek bonsai chyba poczuło się gorzej. Może woda,
inna niż ta, do której był przyzwyczajony? Adela opiekowała si nim tak samo jak
Marek. Nie przesadzała go, bo przecież stare drzewa tego nie lubią...
Kiedy spadł
ostatni listek, a ogołocone drzewko zamiast kwitnąć zostało dotknięte podmuchem
śmierci, Adela zastygła w niezrozumiałym przerażeniu, przeczuciu czegoś
ostatecznego, bezlitośnie ucinającym czas przyszły.
Tego dnia, po
źle przespanej nocy, Adela zadzwoniła do Jagienki. Chciała ją usłyszeć,
zobaczyć, poczuć. Uspokojona usiadła na fotelu, obróciwszy go do okna, na
którym stało bonsai.
Podobno
niektóre drzewa mają zapasowy komplet liści. Postanowiła, że będzie tak
siedzieć i czekać, aż je wypuści.
Zachodzące
słońce podświetliło drzewko na pomarańczowo. Najpierw pojawiła się szara
delikatna mgiełka. Potem zmieniła kolor na różową i gęściejszą, zacierając
smutne gołe gałązki. Znów zmieniła barwę na zieloną i wtedy pojawiły się
pierwsze liście, które rosły w oczach. Kiedy pojawiły się pierwsze bladoróżowe
kwiaty, Adela chciała wyciągnąć ręce, aby ich dotknąć i... już nie mogła. Jakby
była po innej stronie obrazu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz