Tak sobie myślę, że nic nie zastąpi tradycyjnych narzędzi
grafika.
Te tablety do rysowania komputerem, gdzie patrzysz w ekran, a rysujesz gdzieś z boku. Mechanicznie wybierasz narzędzie, siłę i intensywność rysunku. Mechanicznie, czyli bez emocji, jakie towarzyszą pracy. Kiedyś ręka i oko stanowiły całość warsztatu rysownika. Nacisk na papier tworzył słabszą lub mocniejszą kreskę. Giętkość nadgarstka, sposób trzymania piórka, jakość papieru i zapach tuszu, to elementy nieznane grafikom komputerowym.
Te tablety do rysowania komputerem, gdzie patrzysz w ekran, a rysujesz gdzieś z boku. Mechanicznie wybierasz narzędzie, siłę i intensywność rysunku. Mechanicznie, czyli bez emocji, jakie towarzyszą pracy. Kiedyś ręka i oko stanowiły całość warsztatu rysownika. Nacisk na papier tworzył słabszą lub mocniejszą kreskę. Giętkość nadgarstka, sposób trzymania piórka, jakość papieru i zapach tuszu, to elementy nieznane grafikom komputerowym.
Owszem, czasem wspomagałem się tym wynalazkiem, ale raczej dla
wykończenia gotowej pracy. Dokładałem barwne plamy, albo usuwałem brudy, ale
zawsze traktowałem Photoshop jak narzędzie do wykończenia prawdziwego rysunku.
Wypiłem łyk wina, myśląc co mnie naszło na dywagacje twórcze i
właśnie odstawiając kieliszek, potrąciłem leżące na blacie piórko.
Spadło na podłogę wbijając się malutką stalówką w drewno. Cenne
piórko. Prawdziwe, jeszcze mojego ojca, z drewnianą obsadką i stalóweczką,
która starła się z jednej strony od częstego rysowania, ale za to cudownie
rysowała kaligraficzne zawijasy. Ten upadek mógł zakończyć jej żywot.
- Cholera! – syknąłem schylając się z nadzieją, że nic złego
się nie stało.
- Cholera! – powtórzyłem, bowiem schylając się walnąłem łukiem
brwiowym w podstawę przykręconej do blatu lampy. Między palcami poczułem coś ciepło-lepkiego.
- Basiu, ratuj! – krzyknąłem w kierunku sypialni.
- O Boże co ci się znowu stało?!
- Daj jakiś ręcznik albo co, bo rozwaliłem sobie chyba głowę!
Przyciskając ręcznik do twarzy, skierowałem się do łazienki,
mając nadzieję, że krwawienie ustanie i skończy się tylko na przyklejeniu
plastra i umyciu krwawego oblicza. Otóż nie!
Strąciłem z umywalki pojemnik z mydłem. Był nieszczelny i
upadając na posadzkę chlusnął mydłem w kierunku drzwi, w które właśnie
wchodziła Basia.
Ta, pojechała jak na łyżwach, do środka, podcinając mnie przy
okazji. Teraz już oboje leżeliśmy na podłodze, patrząc na siebie z
niedowierzaniem i przerażeniem jednocześnie. Siedzieliśmy w krwawej pianie, nie
bardzo wiedząc co dalej robić. Basia po chwili skrzywiła się i prawie płacząc,
pokazała swój nadgarstek. Wyglądał jakoś dziwnie.
- Co teraz zrobimy? – spytała.
- Boli cię?
- Tak, coś mi się stało w nadgarstku… chyba musimy zadzwonić
po karetkę. A ty krwawisz jak ranny łoś!
- To ja zadzwonię.
Wygrzebałem się spod Basi i na czworaka, przyciskając ręcznik
do twarzy, wydostałem się z łazienki. Basia siedziała oparta o wannę
pochlipując żałośnie.
- Halo, prozę przyjechać na ratunek mnie i mojej żonie.
Mieliśmy taki domowy wypadek…
Tu musiałem podać dane, określenie obrażeń obojga i przyjąć do
wiadomości, że czas oczekiwania może być dłuższy, bo mają wiele zgłoszeń.
Siedliśmy więc na kanapie, otworzywszy przedtem drzwi, w razie
gdybyśmy oboje stracili przytomność, czekając
na wybawicieli. Milczeliśmy. Pewnie myśleliśmy to samo: jak to możliwe,
że w ciągu jednej minuty nasze życie się wykoleiło i nie byliśmy w stanie
przewidzieć co będzie dalej! Jak dzieci, uzależnieni od dwóch facetów z
karetki, wylądujemy gdzieś, gdzie nas zawiozą. Będą traktować nas jak żyjące
preparaty, podlegające procedurom. Nikt nie zapyta, czy nas coś boli, jak się
czujemy psychicznie, albo pogładzi po ramieniu ze współczuciem.
Kiedy weszli pomarańczowo-czarni ratownicy, odczułem, że
opowiadając im tę historię, byli prawie rozbawieni. Stwierdzili, że ja muszę
mieć założone szwy, a Basia pewnie wyląduje na ortopedii. Teraz już wiedzieliśmy
oboje, że nie wiadomo, kiedy się zobaczymy. Musimy zamknąć mieszkanie i
wyruszyć na spotkanie ku nieznanemu.
Pierwszym przystankiem okazała się poczekalnia w Szpitalnym
Oddziale Ratunkowym. Miękkie kanapy zachęcały do długiego czekania, aż pani w
białym fartuszku wywoła nas z nazwiska. Ciężej ranni oczywiście mają
pierwszeństwo. Nigdy tego nie negowałem, ale kiedy się czeka, guz podpływa
krwiakiem, jedno oko już schowało się pod siną poduchą, a drugie, oczywiście
też próbuje zrobić to samo. Krew mimo opatrunku płynie sobie po policzku,
człowiek zaczyna się zastanawiać ile tej krwi jeszcze mu zostało…
Basia ze zbolałą miną podtrzymywała zdrową ręką tę chorą.
Opuchlizna miękko obejmowała jej dłoń, kolor już uzyskiwał sinawy odcień skóry,
a w jej oczach, od samego początku zdarzenia, tkwiło niedowierzanie.
Przytuliłem jej głowę do piersi.
- Nie bój Basieńko! wygrzebiemy się, zobaczysz.
W tym momencie recepcjonistka, najprawdopodobniej, wygrzebała
nasze karty zgłoszeń, bo gromkim głosem wywołała nasze nazwisko, nie mogąc się
zorientować czy to jeden czy dwóch pacjentów.
Oszczędzę opisu działań lekarskich.
Pytań, niekończących się numerów dowodów, ubezpieczeń, peseli czyli wszystkich gwarantów konieczności leczenia za darmo. Na szczęście byliśmy w gabinecie razem i, jako chodzący, zostaliśmy wysłani „na rentgen”, który znajdował się w podziemiach.
Pytań, niekończących się numerów dowodów, ubezpieczeń, peseli czyli wszystkich gwarantów konieczności leczenia za darmo. Na szczęście byliśmy w gabinecie razem i, jako chodzący, zostaliśmy wysłani „na rentgen”, który znajdował się w podziemiach.
Podtrzymując się wzajemnie wyruszyliśmy w podróż, po
korytarzach szpitalnych, w poszukiwaniu windy, która zawiezie nas na poziom
minus jeden.
Wreszcie znaleźliśmy odpowiednią windę. Obok było duże okno
wychodzące na park.
W oczekiwaniu na jej przybycie, wpatrzyliśmy się we wschodzące
słońce, przebijające się przez świeżą zieleń drzew. Świt, jakby nigdy nic się
nie stało, wykonywał swoje rutynowe czynności. Pomyślałem, że to
niesprawiedliwe, bo jednak ten świt został zakłócony.
Z głośnym turkotem kółek podjechało do windy szpitalne łóżko.
Leżała na nim ogromna, otyła kobieta. Pchała je równie wielka pielęgniarka, a
na dodatek kroplówkę pacjentki trzymał potężnie zbudowany pielęgniarz.
Kiedy otworzyły się drzwi windy, w środku już znajdowało się
inne łóżko z pacjentem i obsługą. Ci odsunęli się ze swoim trochę w bok, co
umożliwiło wjazd łóżka z naszego piętra. Kiedy już wszyscy umiejscowili się w
windzie, pielęgniarz niosący kroplówkę skinął na nas zachęcająco:
- Proszę, jeszcze się państwo zmieszczą…
- Nie, dziękujemy, poczekamy… - odparłem.
Metalowe drzwi zasunęły się, i winda ruszyła. Nagle rozległ
się huk. Coś wielkiego uderzyło w szklane podłużne okno windy, potem rozległ
się ni to wrzask ni pisk, potem wielki drugi huk i cisza.
Odsunęliśmy się pod ścianę, bo nagle zrobił się szalony ruch
na schodach, krzyki i wołanie o pomoc, pogotowie, straż i policję!
Ze strzępków okrzyków zrozumiałem, że winda uległa zerwaniu.
Tak sobie pomyślałem, że ta moja zła passa właśnie się
zakończyła. Wystarczy się nie poddać, powiedzieć – nie! A tak w ogóle to
poruszać się wolniej, patrzeć pod nogi, przewidywać złe zakończenia, dbać o
siebie i swoje jutro.
Piórko, które upadło na podłogę nie ucierpiało. Solidna robota
przedwojennego rzemieślnika.