wtorek, 6 czerwca 2017

GRAWITACJA - słowo "upadek"

Tak sobie myślę, że nic nie zastąpi tradycyjnych narzędzi grafika.
Te tablety do rysowania komputerem, gdzie patrzysz w ekran, a rysujesz gdzieś z boku. Mechanicznie wybierasz narzędzie, siłę i intensywność rysunku. Mechanicznie, czyli bez emocji, jakie towarzyszą pracy. Kiedyś ręka i oko stanowiły całość warsztatu rysownika. Nacisk na papier tworzył słabszą lub mocniejszą kreskę. Giętkość nadgarstka, sposób trzymania piórka, jakość papieru i zapach tuszu, to elementy nieznane grafikom komputerowym.
Owszem, czasem wspomagałem się tym wynalazkiem, ale raczej dla wykończenia gotowej pracy. Dokładałem barwne plamy, albo usuwałem brudy, ale zawsze traktowałem Photoshop jak narzędzie do wykończenia prawdziwego rysunku.
Wypiłem łyk wina, myśląc co mnie naszło na dywagacje twórcze i właśnie odstawiając kieliszek, potrąciłem leżące na blacie piórko.
Spadło na podłogę wbijając się malutką stalówką w drewno. Cenne piórko. Prawdziwe, jeszcze mojego ojca, z drewnianą obsadką i stalóweczką, która starła się z jednej strony od częstego rysowania, ale za to cudownie rysowała kaligraficzne zawijasy. Ten upadek mógł zakończyć jej żywot.
- Cholera! – syknąłem schylając się z nadzieją, że nic złego się nie stało.
- Cholera! – powtórzyłem, bowiem schylając się walnąłem łukiem brwiowym w podstawę przykręconej do blatu lampy. Między palcami poczułem coś ciepło-lepkiego.
- Basiu, ratuj! – krzyknąłem w kierunku sypialni.
- O Boże co ci się znowu stało?!
- Daj jakiś ręcznik albo co, bo rozwaliłem sobie chyba głowę!
Przyciskając ręcznik do twarzy, skierowałem się do łazienki, mając nadzieję, że krwawienie ustanie i skończy się tylko na przyklejeniu plastra i umyciu krwawego oblicza. Otóż nie!
Strąciłem z umywalki pojemnik z mydłem. Był nieszczelny i upadając na posadzkę chlusnął mydłem w kierunku drzwi, w które właśnie wchodziła Basia.
Ta, pojechała jak na łyżwach, do środka, podcinając mnie przy okazji. Teraz już oboje leżeliśmy na podłodze, patrząc na siebie z niedowierzaniem i przerażeniem jednocześnie. Siedzieliśmy w krwawej pianie, nie bardzo wiedząc co dalej robić. Basia po chwili skrzywiła się i prawie płacząc, pokazała swój nadgarstek. Wyglądał jakoś dziwnie.
- Co teraz zrobimy? – spytała.
-  Boli cię?
- Tak, coś mi się stało w nadgarstku… chyba musimy zadzwonić po karetkę. A ty krwawisz jak ranny łoś!
- To ja zadzwonię.
Wygrzebałem się spod Basi i na czworaka, przyciskając ręcznik do twarzy, wydostałem się z łazienki. Basia siedziała oparta o wannę pochlipując żałośnie.
- Halo, prozę przyjechać na ratunek mnie i mojej żonie. Mieliśmy taki domowy wypadek…
Tu musiałem podać dane, określenie obrażeń obojga i przyjąć do wiadomości, że czas oczekiwania może być dłuższy, bo mają wiele zgłoszeń.
Siedliśmy więc na kanapie, otworzywszy przedtem drzwi, w razie gdybyśmy oboje stracili przytomność, czekając  na wybawicieli. Milczeliśmy. Pewnie myśleliśmy to samo: jak to możliwe, że w ciągu jednej minuty nasze życie się wykoleiło i nie byliśmy w stanie przewidzieć co będzie dalej! Jak dzieci, uzależnieni od dwóch facetów z karetki, wylądujemy gdzieś, gdzie nas zawiozą. Będą traktować nas jak żyjące preparaty, podlegające procedurom. Nikt nie zapyta, czy nas coś boli, jak się czujemy psychicznie, albo pogładzi po ramieniu ze współczuciem.
Kiedy weszli pomarańczowo-czarni ratownicy, odczułem, że opowiadając im tę historię, byli prawie rozbawieni. Stwierdzili, że ja muszę mieć założone szwy, a Basia pewnie wyląduje na ortopedii. Teraz już wiedzieliśmy oboje, że nie wiadomo, kiedy się zobaczymy. Musimy zamknąć mieszkanie i wyruszyć na spotkanie ku nieznanemu.
Pierwszym przystankiem okazała się poczekalnia w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. Miękkie kanapy zachęcały do długiego czekania, aż pani w białym fartuszku wywoła nas z nazwiska. Ciężej ranni oczywiście mają pierwszeństwo. Nigdy tego nie negowałem, ale kiedy się czeka, guz podpływa krwiakiem, jedno oko już schowało się pod siną poduchą, a drugie, oczywiście też próbuje zrobić to samo. Krew mimo opatrunku płynie sobie po policzku, człowiek zaczyna się zastanawiać ile tej krwi jeszcze mu zostało…
Basia ze zbolałą miną podtrzymywała zdrową ręką tę chorą. Opuchlizna miękko obejmowała jej dłoń, kolor już uzyskiwał sinawy odcień skóry, a w jej oczach, od samego początku zdarzenia, tkwiło niedowierzanie. Przytuliłem jej głowę do piersi.
- Nie bój Basieńko! wygrzebiemy się, zobaczysz.
W tym momencie recepcjonistka, najprawdopodobniej, wygrzebała nasze karty zgłoszeń, bo gromkim głosem wywołała nasze nazwisko, nie mogąc się zorientować czy to jeden czy dwóch pacjentów.
Oszczędzę opisu działań lekarskich.
Pytań, niekończących się numerów dowodów, ubezpieczeń, peseli czyli wszystkich gwarantów konieczności leczenia za darmo. Na szczęście byliśmy w gabinecie razem i, jako chodzący, zostaliśmy wysłani „na rentgen”, który znajdował się w podziemiach.
Podtrzymując się wzajemnie wyruszyliśmy w podróż, po korytarzach szpitalnych, w poszukiwaniu windy, która zawiezie nas na poziom minus jeden.
Wreszcie znaleźliśmy odpowiednią windę. Obok było duże okno wychodzące na park.
W oczekiwaniu na jej przybycie, wpatrzyliśmy się we wschodzące słońce, przebijające się przez świeżą zieleń drzew. Świt, jakby nigdy nic się nie stało, wykonywał swoje rutynowe czynności. Pomyślałem, że to niesprawiedliwe, bo jednak ten świt został zakłócony.
Z głośnym turkotem kółek podjechało do windy szpitalne łóżko. Leżała na nim ogromna, otyła kobieta. Pchała je równie wielka pielęgniarka, a na dodatek kroplówkę pacjentki trzymał potężnie zbudowany pielęgniarz.
Kiedy otworzyły się drzwi windy, w środku już znajdowało się inne łóżko z pacjentem i obsługą. Ci odsunęli się ze swoim trochę w bok, co umożliwiło wjazd łóżka z naszego piętra. Kiedy już wszyscy umiejscowili się w windzie, pielęgniarz niosący kroplówkę skinął na nas zachęcająco:
- Proszę, jeszcze się państwo zmieszczą…
- Nie, dziękujemy, poczekamy… - odparłem.
Metalowe drzwi zasunęły się, i winda ruszyła. Nagle rozległ się huk. Coś wielkiego uderzyło w szklane podłużne okno windy, potem rozległ się ni to wrzask ni pisk, potem wielki drugi huk i cisza.
Odsunęliśmy się pod ścianę, bo nagle zrobił się szalony ruch na schodach, krzyki i wołanie o pomoc, pogotowie, straż i policję!
Ze strzępków okrzyków zrozumiałem, że winda uległa zerwaniu.
Tak sobie pomyślałem, że ta moja zła passa właśnie się zakończyła. Wystarczy się nie poddać, powiedzieć – nie! A tak w ogóle to poruszać się wolniej, patrzeć pod nogi, przewidywać złe zakończenia, dbać o siebie i swoje jutro.

Piórko, które upadło na podłogę nie ucierpiało. Solidna robota przedwojennego rzemieślnika. 

Brak komentarzy: