Marta Precht
ŻYCIE JAK DZIEŃ
CV wierszem
w 40 zwrotkach
Świt
Miałam szare pudełko od butów
z laleczką ze szmatek malutką.
To był mój wielki świat pełen cudów.
Byłam jej opiekunką i matką.
Pamiętam zapach spośród gruzów
i fotografa z konikiem pony.
Na zdjęciu mam bukiecik z kwiatków
zapewne na gruzach znaleziony.
Biały fortepian co stał w salonie,
nie czuł swych złotych ozdób braku.
Książki, gdzie na każdej ich stronie
tańczyły czarne ziarenka maku.
A awantury? Cóż, również były.
Mój ojciec zbytnio kochał kobiety,
a oczy matki z rozpaczy wyły.
Często jej serce biło na raty.
Ale pewnego dnia, jesienią,
przestało skarżyć się w cierpieniu.
Matka stała się Niebieską Panią,
A ja wciąż niosę jej tren w skupieniu.
Straciłam zatem skarb najpiękniejszy,
miłość matki, spokój, rodzinny dom.
Byłam wtedy jak mała łódeczka
rzucona nocą w oceanu toń.
Dom dziadków stał się moim domem
na wiele tych moich najpierwszych lat.
Stał się okrętem, tratwą i promem
by wypłynąć ze mną w ten inny świat.
Przedpołudnie
Pamiętam ciemnozielone szpilki
i głowę pełną marzeń niemałych.
Tygodnie były jedynie chwilką,
a lata jak wiatr szybko mijały.
Miasto zdawało się bardzo maleć
wraz z miarą mojego wzrostu.
I chociaż byłam sama jak palec,
Czułam się silna, tak po prostu.
Musiałam wybierać to co ważne,
kim chciałam być i co mieć na głowie.
Każdym mym małym krokiem uważnym
wchodziłam w przyszłość prawie gotowa.
Pierwsze randki i miłości pierwsze,
Nawet pocałunek pod gwiazdami.
Pisałam wtedy gorące wiersze,
Skrapiane gęsto srebrnymi łzami.
Tamtego chłopca spotkałam w parku.
Byłam tą, co to książki czyta.
Książka Czajki dała go w podarku,
Na bardzo długo, do końca życia.
Przyszłość zawisła chmurą nad głową,
gdy wraz z maturą przybyło jutro.
Co będzie ze mną, kiedy znowu,
dzień wstanie z torbą propozycji pustą?
Przede mną stanął asfaltu dywan.
I opuściłam miasteczko stare.
A autobus jak rzymski rydwan
Wiózł mnie w rejony błękitno szare.
Południe
Ale za sprawą tej książki Czajki,
co chłopca mi podarowała,
rozwinął się inny rozdział bajki,
gdzie mego synka w rękach trzymałam.
Wtedy nastąpił podział mej duszy,
obie złączone w tej destynacji,
że zawsze będę z synem w podróży,
nawet gdy pociąg dotrze do stacji.
W małym mieszkanku na ósmym piętrze.
Drzewa i dachy się przeplatały,
Maleńkie smutki, maleńkie wnętrze.
Dni mijały, tygodnie mijały.
Byliśmy młodzi, mieliśmy siebie
i pracę, która była zbawieniem.
Jaskółki ciągle śmigały po niebie,
czesząc drzew głowy czarnym grzebieniem.
To długi okres mojego życia,
który okazał się być przełomem.
Utratą wiary nie do zaszycia
Burzą, potopem, klęską i gromem.
Stałam się twarda, jak polny kamień.
Z depresji wyszłam już dzięki lekom.
Coraz mniej deszczu spadało na mnie.
Stworzyłam sobie podziemny przekop.
I wtedy drgnęło wielkie pragnienie
by stworzyć nowy dom, na przekór.
By móc zamazać tamto wspomnienie
życzeniem szczęścia, znanym od wieków.
Popołudnie
Pozostawiłam więc ślad swoich stóp
w pyle złoconej, śródpolnej drogi,
niosąc w banieczce mleko od krów
z podlaskiej zagrody ubogiej.
Łany pszenicy chlebem pachniały,
mijałam wtopione w żółć pól maki.
Blask słońca wydawał się być biały,
Kładł ciepło na moje powieki.
Przez las chodziłam do samej rzeki.
woń igliwia ciepła jak poranek,
Trącała strunę tęsknoty dalekiej,
za tym, co nie było mi dane.
Topole wskazywały niebo,
gdzie nocą tkwił księżyc jak talerzyk.
Blaskiem dogadzał moim potrzebom,
dziękowałam za to jak należy.
Gdy przyszło rozstać się z tym domem
z oknami na cztery strony świata,
coś tam cicho załkało pod progiem,
żałość, smutek lub łzawa poświata.
Zmierzch
I znowu zmiana, jakże znamienna
dla ludzi co chcieli się odważyć,
Dom prawdziwy, gdzie szyba okienna
odbija pełne nadziei twarze.
W ogrodzie wierzba i fiołki białe.
Dzień się uśmiechał spoza firanek.
W oczekiwaniu na lepszą zmianę
Stroiłam w kwiaty dom, ogród, ganek.
W kominku ogień jak ciepły szaniec,
a w sercach gościł nadziei promyk.
Lecz iskra spadła na chłodny kamień.
Rozbiła się i to był koniec.
I znów pożegnać się przyszło z domem,
następnym w katalogu zdarzeń.
Znów pakiet wspomnień dać na złom.
Znowu oczyścić paletę marzeń.
Mrok
Ten chłopiec z parku gasł powoli,
chwytając alkohol za miękką dłoń.
Nie rozumiałam, że z własnej woli
Można jej pragnąć i przylgnąć doń.
I nie rozumiem, jak to pogodzić,
latami wybierał ją a nie mnie.
Że mógł w głowie tę myśl urodzić
by odejść, zniknąć i zagubić się.
Kos zaczął śpiewać jakoś tak ciszej.
Mgły osiadały bez ostrzeżenia.
Kłosy traw pochylały się niżej
Pod kroplą łzy z żalu istnienia.
A jak mam opisać śmierci twarz?
Jak można przetrwać to zdumienie,
gdy jego głowę tulisz, a z nią wraz
wiesz, że to już jest ostatnie tchnienie?
Czas się zatrzymał w jedną chwilę.
Ta jego chwila to dla mnie dramat.
Zniknął mój świat w kosmicznym pyle,
Odtąd w tandemie będę już sama.
Szuflady przeglądałam w ciszy.
Ukryłam tylko wspomnienia dobre.
Znalazłam miejsce w malutkiej niszy.
Złe, na miedziaki rozmieniłam drobne.
Nowy świt
A czwarty dom jest zupełnie nowy,
Choć stare meble w nim zamieszkały.
Jest trochę jak ten tekst przedmowy
w książce, gdzie puste są rozdziały.
Już nie mam pragnień wybujałych.
Mam to, co powinien każdy mieć.
Film, książka, ogródeniek mały,
za oknem drzewa i ptaków śpiew.
A wraz z listą nadmiaru szczęść,
Mam też koteczka biało-rudego.
Razem dobrze udaje nam się prząść
tę nić, pasemko czasu nowego.
I nawet kiedy z nieba pada deszcz,
siedzimy oboje weń wsłuchani.
To krople sekund, minut, godzin, lecz
to także znaki lat jak aksamit.