Proszę przedstawiam "Szklany aniołek", "Przesyłka" i nowiuśkie "Inna twarz". Gdybym jeszcze doczekała się jakiegoś komentarza...
PRZESYŁKA
- Kogo tam
niesie! Cholera obudził mnie.– pytał sam siebie potargany, zaspany, starszy
mężczyzna wsuwając na stopy kapcie. Szurając zszedł ze schodów i zerknął przez
judasz w drzwiach.
- A, to
listonosz! – stwierdził, naciskając guzik domofonu, który otwierał furtkę. Dość
potężny listonosz ledwo zmieścił się ze swoją torbą w jej prześwicie. Wgramolił
się na ganek trzymając w ręku gruby, niewielki list albo przesyłkę.
- No
wreszcie mam coś dla pana, panie Hope. Nigdy, oprócz rachunków, nie przyniosłem
panu przesyłki! To coś nowego – plótł jakby chciał nawiązać jakiś dialog.
Hope
pozostawał jednak niewzruszony. Nigdy nie chciał nawiązywać z nim kontaktu.
Drażnił go jego wygląd i nachalność. Niezrażony niczym listonosz, ponawiał
próby w nieskończoność.
- To od
kogoś z rodziny? – zapytał – bo nie wygląda na urzędową przesyłkę? – mówił,
cały czas trzymając kopertę w ręku.
- Nie wiem,
przecież jej nie widzę ! – odburknął Hope.
- A!
oczywiście! Proszę!
Przez
bąbelkową folię wyczuwał jakiś przedmiot. Twardy i podłużny.
- No i co to
jest? - zapytał listonosz.
- Nie wiem,
to nie pana sprawa. Dziękuję.
Speszony
listonosz kilkakrotnie przytaknął, i przeprosił za wścibstwo. Odchodząc, niemal tyłem wycofał się na ulicę.
Hope stał
chwilę z kopertą w ręce, jakby nie wiedział, co dalej robić. Rzeczywiście, od
lat dostawał tylko rachunki. Nigdy listu, jakiejś kartki z wakacji albo nawet
ulotki reklamowej, jakby nie istniał. Podreptał w stronę otwartych drzwi.
Położył
przesyłkę na stoliku w przedpokoju, i zabrał się za przygotowanie śniadania.
Kuchnia niewiele odbiegała estetyką wnętrza od jej właściciela. Jakieś puszki, niedomyte
blaty, otwarte opakowanie po płatkach kukurydzianych, okruchy i brud wyglądały
jak śmieci. Często samotni mężczyźni, przestają koncentrować się na sprzątaniu.
Nikt ich nie odwiedza, z czasem bałagan
przestaje być dla nich widoczny.
Smużka pary
unosiła się z miski z płatkami. Hope podszedł do przedpokoju. Rozerwał
delikatnie kopertę. Wyjął klucz. Zajrzał do środka sprawdzając, czy to już
wszystko. Była pusta. Położył ją na stoliku.
Usiadł przy
stole i położył przed sobą spory, staroświecki, żelazny klucz. Jedząc płatki,
wpatrywał się w niego, jakby był żywym stworzeniem, a nie metalowym narzędziem
do otwierania drzwi.
- Klucz jak
klucz. – powiedział – Ale czyj? Co to znaczy? Do mnie? Od kogo? Co jest?!
Całe
popołudnie zerkał, co chwilę na leżący na stole klucz.
- To taki do
starej szuflady, albo szafy… Czy ja go zgubiłem? To mój klucz czy kogoś innego?
Ale po co ktoś mi go przysłał? To jakiś szyfr? Mam pamiętać?
I właśnie,
kiedy otwierał szufladę komody, aby go tam schować, skojarzył klucz z szufladą.
Ze znaną kiedyś szufladą, w domu Emilly.
- Nie… to
niemożliwe, nie chcę o tym myśleć!
- Nie
chcesz, ale musisz, nie zapomnisz tego nigdy. Umrzesz, a twoja pamięć będzie
latać koło twojego grobu, przez wieczność! Takie czyny nie ulegają zatarciu.
Może w jurysdykcji, ale nie w sumieniu. Twoim sumieniu – usłyszał jakiś głos w
swojej głowie. A może to był jego głos?
Siadł na
krześle przy oknie i gapiąc się niewidzącymi oczami w przestrzeń, pocierał ręką
czoło, jakby chciał wyczyścić tę myśl, przegnać precz pamięć faktu, odrzucić
obraz kobiety i jej chorego dziecka.
Lato tamtego
roku było upalne i bezlitosne. Hope wracał z pracy do domu czując cieknący po
plecach pot i suchość w ustach. Spóźniał się do domu już dwie godziny. Emilly
znowu zagada go wymówkami. Był wściekły.
Przegrał w pokera całą tygodniówkę. Nie miał nic na usprawiedliwienie. Od
jakiegoś czasu spotykał się po pracy z trójką kumpli, którzy tak jak on grali w
pokera.
Raz wygrywał
drobne kwoty, raz przegrywał, ale tak dostać w dupę jak dzisiaj, nie dostał
nigdy. Kto mógł przypuszczać, że z karetą nie wygra tego rozdania? Powinien
wiedzieć, że jest jeszcze street i to ten ze szczurzą twarzą zgarnął jego
tygodniówkę! Nie lubił go. Miał mysie oczka i usta jak szczelina a na głowie
trzy włosy na krzyż. Teraz go nienawidził. Pragnął zemsty. Postanowił, że się
odegra bo będzie już uważniejszy. Myszowaty dobrał tylko jedną kartę i to już
było podejrzane. Powinien wiedzieć, co to znaczy.
Wstał z
krzesła i wyszedł na ganek. Stał z rękami w kieszeniach i patrzył w stronę
furtki, która przyniosła wraz z listonoszem to paskudne wspomnienie.
Właściwie to
trochę kochał tę kobietę. Poznał ją będąc na ostrym zakręcie życiowym. Kiedy
zaczął sprzedawać jej ciuchy, nie wytrzymała. Wystawiła mu walizki przed drzwi, właśnie za
jego upodobanie do hazardu. Tej nocy udawał podróżnego i spał na ławce w rogu
poczekalni dworcowej. Przegonili go, więc włożył dwie walizki do skrytki i
zadzwonił do kumpla, żeby go przenocował. Pracował jako robotnik budowlany, pił,
bawił się w knajpie kiedy wygrywał, a kiedy przegrywał, wpadał w ciąg i tylko
pił. W końcu wywalili go z roboty.
Emilly była
przedszkolanką. Drobna jak ptaszek, opiekowała się dwójką dzieci na placu
zabaw, a on właśnie siedział na ławce. Była niedziela, słońce przedzierało się
przez liście tworząc formy cienia na piasku. Jedno z dzieci siedziało na brzegu
piaskownicy i rytmicznie poruszało patykiem. Zdawało się niczego nie widzieć
ani nie słyszeć. Emilly mówiła tylko do drugiego dziecka, które reagowało jak
inne dzieci.
Hope
podszedł do niej i zapytał, dlaczego odtrąca tego chłopca.
- Proszę
pana! Ja go nie odtrącam! To mój synek. Jest chory na autyzm. Nie ma możliwości
aby do niego dotrzeć. Myślałam, że synek sąsiadki coś w nim otworzy, ale jak
widać – nie. Już nie wiem, co mam zrobić. Kocham go, mam, ale to tak jakbym
miała pluszowego misia. Czasem mnie poznaje, nawet na mnie patrzy i wtedy mam
nadzieję, że zaraz powie – mama, ale to tylko sekunda uwagi i zaraz potem
odlot. Gdzie on przebywa? Podobno w swojej wyobraźni świata – tak powiedział mi
lekarz.
-
Przepraszam – wydusił z siebie Hope. Wszystkiego by się spodziewał. Nawet, że
powie mu – A co to pana obchodzi, spadaj! A tu tak szczera i tragiczna
opowieść… - To może ja spróbuję. A jego tata? Nie pomaga?
- Nie –
krótko tym razem podsumowała jego pytanie.
- To może ja
spróbuję – powtórzył i usiadł obok chłopczyka. Ten przestał stukać patykiem i
znieruchomiał. Potem wolno obrócił głowę w stronę Hope i patrzył mu prosto w
oczy. Przez kilka sekund patrzył, a potem znów powrócił do patyka.
- Widzi
pani? Widział mnie!
- Nic nie
wiadomo, może tak, a może nie… -odpowiedziała.
Tak, to od
tej chwili stali się sobie bliscy. Hope postanowił już nie pić ( no, może
mniej, tak, aby nikt tego nie zauważył). Emilly zaprosiła go do swojego
mieszkania. Opowiedział jej o niektórych momentach swojego życia, pomijając
jednak wątek pokera.
Spragniona
matkowania Emilly, przygarnęła go, jak jeszcze jednego nieszczęśliwego
człowieka, któremu należy pomóc. Kiedyś ten dobry uczynek, być może zaowocuje
zmianą w psychice jej chłopca.
Hope znalazł
dorywczą pracę, miał dom i kobietę z synem, którego on nie miał i poczuł, czym
jest dobrodziejstwo stabilności. Chłopiec trochę się wyciszył. Już nie krzyczał
bez powodu patrząc się w pustkę, jakby widział tam potwora. Pozwalał się
głaskać delikatnie po głowie. Emilly widząc to, coraz bardziej utwierdzała się
w przekonaniu, że to anioł zesłał jej tego mężczyznę. Nocą tuliła się do niego,
kiedy spał głęboko, jakby była mała dziewczynką. Kiedy nie spał oddawała mu się
z przyjemnością.
Poker, jak
potwór, wampir, kiedy zakosztuje krwi, nie opuści człowieka już nigdy. Z początku Hope, widząc swoich kompanów do
gry, machał im ręką na powitanie, i przyspieszał kroku, słysząc ich śmiech i
komentarze. Któregoś dnia podszedł do nich i wypił piwo w ich towarzystwie.
Potem tylko jedną partyjkę, potem dwie, a potem znowu wpadł w kołowrót
przegranych, wygranych i tego podniecenia, które towarzyszy każdej partii
pokera.
Kiedy
przegrał tygodniowe wynagrodzenie, a na dodatekbył winien dość sporą jak na
jego dochody kwotę, po raz pierwszy pomyślał o szufladzie, w której Emilly
zbierała pieniądze na prawdziwego lekarza od autyzmu. Suma nie była imponująca,
ale pokrywała dług. Potem mógłby się odegrać i nawet nie zauważyłaby podmiany
banknotów. Przez kilka dni nie mógł znaleźć sobie miejsca. Myślał o szufladzie
w pracy, przed snem, patrząc i rozmawiając z Emilly i bawiąc jej synka.
Pewnego dnia
nie wytrzymał. Otworzył szufladę, klucz zostawił w zamku. Wygarnął pieniądze i
schował je do plastikowej torby. Oddał dług, ale jeszcze tego samego dnia
postanowił się odegrać. Nie zdołał. Przegrał jeszcze więcej.
Teraz
pozostała mu tylko ucieczka. Nawet nie wrócił do domu. Za jakieś drobne z
kieszeni pojechał do sąsiedniego miasteczka, aby zacząć jeszcze raz nowe życie.
Klucz jak
wyrzut sumienia leżał bezczelnie na stole. Niedojedzone płatki wystygły a te z
brzegu miski nawet wyschły. Hope stracił chyba poczucie czasu. Podreptał do
kredensu po puszkę piwa.
- Skąd ona
znalazła mój adres? – zapytał sam siebie. – Wyśledziła mnie? I co nie zażądałaby
oddania tych pieniędzy? – coś nie pasowało w tym rozumowaniu. Pił już któreś z
rzędu piwo. Miał mętlik w głowie i obrzydzenie do siebie. To co zrobił, było
obrzydliwym, najgorszym z możliwych uczynków, zwłaszcza w stosunku do tego
biednego chłopca.
- Może
powinienem do niej pojechać, sprzedać tę ruderę, samochód i oddać jej te
pieniądze? – bełkotał już, aby po chwili zwalić się ciężko na łóżko.
Rankiem,
znowu obudził go listonosz.
- Dzień
dobry panie Hope! Przepraszam, że znowu pana nachodzę, ale nie wziąłem od pana
pokwitowania za doręczony wczoraj list… i dzisiaj zauważyłem w moim spisie, że
to nie była przesyłka dla pana. Nie wiem jak mam pana przeprosić. Czy ma pan
jeszcze ją u siebie?
- Mam. –
odpowiedział Hope. – ale rozerwałem kopertę.
- To nic,
skleję i powiem, że uszkodziła się w transporcie. Czy mógłby pan mi ją zwrócić?
Zaniosę ją sąsiadowi naprzeciwko. Pewnie na nią czeka!
SZKLANY
ANIOŁEK
Krystyna
oparta na parapecie, wyglądała przez okno. Nieprzyjemnie odczuwała jego zimno i
twardość. Nawet chciała sięgnąć i zabrać z fotela poduszkę, aby było wygodniej,
ale wtedy stanął jej w oczach obraz z młodości, kiedy to Ślązaczki oparte na
poduszkach, całymi godzinami potrafiły gapić się bezmyślnie, ciągle w ten sam
fragment ulicy. Z tego okresu życia zapamiętała również biedę i jakąś
zapyziałość, do których nie chciała wracać. Wyprostowała się i poprawiając
odsuniętą firankę, odeszła od okna.
Była dumna
ze swego obecnego statusu materialnego. Miała dwa futra i biżuterię, kilka
kapeluszy i męża, który jej nie przeszkadzał, ale też nie pomagał w niczym. Popatrzyła
na niego, siedzącego w fotelu. Spał z brodą opuszczoną nisko na gors flanelowej
koszuli. Starzał się w ekspresowym tempie.
Potargane, rzadkie, siwe włosy nie były czesane od rana, był to
przygnębiający widok. Mimo wszystko pogłaskała go troskliwie po głowie.
- Ej, nie
śpij w dzień, bo w nocy nie zaśniesz.
Małżonek, aż
podskoczył na fotelu. Pewnie wyrwała go z mocnego snu.
Był starym,
zmęczonym człowiekiem. Całe życie pracował, dorobił się własnej piekarni, w
której zatrudniał dwadzieścia osób. Teraz już tylko mógł spokojnie patrzeć jak
rośnie jego konto bankowe. Męczyło go mieszkanie w bloku. Wprawdzie tylko
trzypiętrowym, ale bez windy. Kiedy był młody nawet nie zauważał wysiłku, jaki
należało włożyć w pokonanie schodów.
Mieszkanie
pod nimi, zostało wynajęte chyba jakimś imprezowiczom, bo często musieli
zatykać uszy, aby zasnąć. Krystyna była coraz bardziej rozdrażniona i zmęczona
życiem w tych warunkach. Któregoś wieczoru to ona wymyśliła, że na starość
powinno się mieć wygody i spokój. Nawet nie konsultując tego z synem, którego
nie obchodziło ich życie, wyszukała agencję kupna-sprzedaży mieszkań w ich
rejonie.
- Ale po co
to wszystko – sarkał Małżonek – a co tu źle? Przeprowadzać się na starość? Ty
wiesz, jakie to zamieszanie? No cóż zrobisz jak zwykle, co chcesz!
- Żebyś
wiedział, że zrobię! – odpowiedziała Krystyna i podniosła słuchawkę telefonu.
- Halo, tu
Agencja Nieruchomości Szczęśliwy Kącik, Bartosz Krapik, czym możemy służyć?
- Dzień
dobry, proszę Pana mamy mieszkanie na Mokotowie, 85 metrów, chcielibyśmy je
albo zamienić albo sprzedać i kupić domek na przedmieściach, ale ze sklepem,
apteką, lekarzem, ogródkiem i kominkiem. Czy ma Pan takie oferty?
-
Oczywiście, proszę przyjechać, porozmawiamy, na pewno państwo coś znajdą. My
pośredniczymy we wszystkim, będziecie państwo zadowoleni.
Tu podał
adres, i jeszcze raz zapraszając rozłączył się.
- Mam
nadzieję, że pojedziesz ze mną – powiedziała Krystyna – żeby nie było, ze to
tylko ja wybrałam ofertę!
Po tygodniu
pojechali taksówką do Agencji. Krapik pokazał im domek szeregowy, w cichej,
ślepej uliczce, w osiedlu oddalonym o pół kilometra od granic Warszawy.
Sprzedaż ich mieszkania i kupno domku zostawiało im całkiem pokaźną kwotę na
koncie.
Po
załatwieniu wstępnych formalności, pojechali z agentem, zobaczyć nowy, nabytek.
Był początek
jesieni, ganek domu, skąpany w słońcu, przywitał ich kolorowym dywanem . Ciszę
przerywał jedynie szmer liści przesuwanych wiatrem po asfalcie i dalekie
szczekanie psa.
Krystyna już
wiedziała, że pierwsza ocena jest celująca. Wnętrze domu było proste,
niewyszukane. Drewno i kamień zawsze stanowią idealną parę. Kominek ogrzewał
salon, sypialnie i łazienkę na górze. Na parterze z salonu, przez duże szklane
drzwi, można było zobaczyć niewielki ogródek, ogrodzony kilkoma dużymi tujami,
przypominającymi cyprysy.
Od tego dnia
Krystyna już o niczym innym nie mówiła. Małżonek był trochę zmęczony tym
ciągłym gadaniem o zaletach nowego lokum, ale nie chciało mu się wdawać z nią w
dyskusję. Było to bezcelowe. Mogło tylko prowadzić do sprzeczki. Wiedział, że
będzie tak jak ona chce. Daremny wysiłek.
- Dobrze,
masz rację – powiedział – Ale to ty organizujesz wszystko, ja się źle czuję.
-
Naturalnie, że ja! Jak zwykle ja!
Małżonek
zamilkł i sięgnął po pilota do telewizora.
Po dwóch
tygodniach pod ich blok podjechał duży samochód firmy od przeprowadzek. Cały
domowy dorobek znikał w jego wnętrzu, jak w paszczy potwora, aż w końcu
pracownik zamknął tylne drzwi. Oboje zostali przygarnięci do samochodu Bartosza
Krapika, który wykazał się wielkim zrozumieniem dla dwojga starszych ludzi w
trakcie przeprowadzki.
Jechali za
ciężarówką, wiozącą ich cały ruchomy majątek. Małżonek czuł się nieswojo.
- Krystyna…
– zaczął nieśmiało – popatrz jesteśmy jak bezdomni, albo zawieszeni nad
miejscem naszego gniazdowania..
- Oj,
pleciesz jak zwykle! Jakiego gniazdowania! Jedziemy do domu! Dobrze się
czujesz?
- Dobrze,
ale mi smutno.
- Będzie ci
wesoło, zobaczysz. A teraz nie kracz!
Bartosz
Krapik towarzyszył im do samego domu. Firma przeprowadzkowa zaczęła wyładowywać
pudła i meble. Kiedy wniesiono pierwsze fotele, zaproponował gospodarzom, aby
usiedli i nic nie robili. Wszystko zrobi firma. Postawi meble i pudła tam,
gdzie sobie życzą.
- Mam dla państwa
prezent. Taki od siebie. Na szczęście w nowym domu.
Pogrzebał
chwilkę w teczce i wyjął małego szklanego aniołka, z kółeczkiem nad głową,
które umożliwiało powieszenie go na gwoździku.
- Proszę,
jak już wszystko będzie na swoim miejscu, powieście go państwo nad drzwiami
wejściowymi. Będzie was strzegł i przyniesie wam szczęście i spokój.
Krystyna
uniosła brwi i rozszerzyła usta w uśmiechu. Rzadko kto, dawał im jakiekolwiek prezenty.
Nawet od
syna nigdy nie dostali zwyczajnych życzeń imieninowych. Nie informowała go
zatem o zmianie adresu. Tylko notariusz wiedział o ich decyzji i zmianie
miejsca pobytu. Krystyna pożegnała się wylewnie z Bartoszem Krapikiem, życząc mu
powodzenia w pracy.
Wieczorem
zrobiła obojgu herbatę, zjedli kanapki zrobione na drogę i zmęczeni położyli
się spać. Ranek obudził ich słońcem i śpiewem ptaków. Chwilę leżeli
niedowierzając swemu szczęściu, a potem wstali, chodzili po domu jakby
sprawdzając, czy to ich nowy dom. Po południu wybrali się na spacer, aby
dokładniej obejrzeć otoczenie. Byli zadowoleni.
W takim
zadowoleniu minął im pierwszy rok. Sąsiedzi jakoś nie kwapili się do ich
poznania. Nikt na tej uliczce nie przyjaźnił się ze sobą. W dzień było pusto.
Wszyscy pracowali, tylko oni tkwili codziennie jak stróże osiedlowi.
Krystyna już
zamiast wyglądać przez okno, siadała w fotelu na ganku i obserwowała przede
wszystkim sroki i okoliczne koty. Dopiero wieczorem „zjeżdżali się” sąsiedzi.
Wtedy dopiero dowiadywała się, kto z kim, jakie dzieci, jakie zakupy.
Była późna
jesień, listopad. Małżonek zaczął nieładnie kaszleć. Kiedy pojawiła się wysoka
temperatura, Krystyna wezwała pogotowie.
Było
południe. Erka na tej małej uliczce wyglądała jak obce ciało. Małżonek okryty
kocem zniknął w jej wnętrzu, aby już nigdy nie wrócić na spokojną uliczkę z
szeregowym domkiem. Krystyna starała się nim opiekować jak umiała. Codziennie
jeździła do szpitala. Zawoziła mu rosół z kury w słoiku zawiniętym w kilka
gazet, aby był gorący. Rozmawiała z lekarzem, obiecywała honorarium za
uratowanie Małżonka, ale nic to nie dało. Pewnego ranka odebrała smutną
wiadomość ze szpitala.
Pogrzeb
odbył się w zimny, deszczowy i wietrzny dzień końca listopada. Syn nie mógł
przyjechać. Miał kontrakt za granicą. Za trumną szła Krystyna w norkach i
kapeluszu z woalem, oraz troje sąsiadów z bloku, w którym przedtem mieszkali.
Śnieg spadł
w połowie grudnia. W cichym domu Krystyna stwierdziła, że chyba traci głos od
jego nieużywania. Całymi dniami milczała, bo cóż! - mówić sama do siebie? To
głupie! Chrypka pogłębiała się, a więc tym bardziej Maria oszczędzała głos.
Piła mleko z miodem, syrop na kaszel, poszła nawet do lekarza pierwszego
kontaktu. Zajrzał do gardła, kazał powiedzieć AAA i przepisał… syrop.
Kiedy wypiła
już trzy syropy a chrypka jak trwała tak trwała, wybrała się prywatnie do
laryngologa.
- Dlaczego Pani
nie przyszła wcześniej? – zapytał. – Teraz to musi Pani być w szpitalu i nie
wiem, co tam postanowią. Daję Pani skierowanie do szpitala i proszę żeby Pani
tego nie zlekceważyła.
Krystyna
trafiła do szpitala. Tam dano jej chemię, potem drugą, a ponieważ była samotna,
zatrzymano ją odpłatnie na oddziale onkologicznym, z pełna opieką lekarską i
pielęgniarską.
Pół roku później, syn był zmuszony przyjechać
na pogrzeb matki, a przede wszystkim zakończyć sprawy spadkowe i majątkowe.
Postanowił sprzedać dom, a jego wyposażenie za grosze jakiemuś oszustowi
kupującemu antyki.
Było lato.
Ptaki śpiewały jak oszalałe. Wszystko rosło, pachniało, brzęczało i pyszniło
się letnia urodą. Ogródek czekał aż jego pani siądzie na foteliku wśród floksów
i wszystko będzie trwać tak jak zawsze, na zawsze. Ptaki były zdziwione, że w
poidełku ciągle panowała susza, więc aby ugasić pragnienie, leciały do pobliskiego
oczka wodnego u sąsiada.
Południową
ciszę uliczki przerwał dźwięk silnika samochodu. Syn podszedł do furtki, otworzył
ją, potem lekko wbiegł na ganek, otworzył drzwi wejściowe i wszedł do środka.
Chciał sprawdzić czy wszystko w porządku, bo po jutro mieli przyjść chętni do
kupna domu. Stwierdził, że Roksana posprzątała pusty dom, nawet umyła okna i
taras. Wychodząc, trochę zbyt mocno trzasnął drzwiami.
Szklany
aniołek podskoczył na gwoździu, chwilę zawisł w powietrzu, jakby chciał się czegoś
złapać, i spadł na posadzkę przedpokoju, rozbijając się w drobne diamenty,
odbijające zielone światło glicynii, rosnącej na ganku.
Wieczorem Bartosz
Krapik jako drugi, przyszedł do pustego domu, aby sprawdzić, czy jest
przygotowany do sprzedaży. W progu wdepnął w potłuczonego aniołka. Butem
zgarnął szkło w róg przedpokoju, aby nikt się nie pokaleczył.
- O! szkoda
– powiedział – ale to nic, mam jeszcze dużo takich aniołków, dla następnych
transakcji. - Uśmiechnął się jakoś dziwnie.
INNA TWARZ
Wiał silny
wiatr. Drobny deszcz zacinał, rozmazując obraz na niewielkiej szybie, w małym
oknie. Przed nim, otulona kocem, siedziała kobieta. Słabe światło dnia
podświetlało jej rzadkie rude włosy. Nieruchomo wpatrywała się w to, co było
widoczne albo w to, czego nie można zobaczyć.
W
pomieszczeniu, które nie mogło mieć więcej niż 10 metrów kwadratowych, w
piecyku „kozie” palił się ogień. Światło z okna rozświetlało zaledwie pół metra
podłogi, dalej panował półmrok. Pod ścianą stała stara wersalka zawalona
tobołem z koców. Tuż przy niej znajdował się stolik turystyczny i dwa składane krzesełka.
Na piecyku, w zdezelowanym czajniku, bulgotała woda. Z dziobka unosiła się
para. Woda zawrzała. Kobieta ciężko wstała, wzięła kubek ze stolika i zaczęła
powoli nalewać wodę.
- Stało się
coś złego. Po prostu. – powiedziała do siebie, tak, jakby odpowiadała na czyjeś
pytanie. – Tak się stało. Jedno po drugim. Samo zło. Mogłam inaczej? Może tak,
ale… nie umiałam. A czyja to wina, że wylądowałam tu, w ogródkach działkowych i
w każdej chwili ktoś mnie stąd wyrzuci? Czyja to wina?
Popijając
gorącą herbatę, przewracała kartki jednego z kilku zeszytów leżących na stole.
- O! Proszę!
Moje wiersze. Kto to przeczyta? Nikt!
Patrzyła na
kartkę, brudną od ciągłego dotykania niezbyt czystymi palcami. Najpierw
bezgłośnie poruszała ustami, a potem cicho przeczytała fragment wiersza:
- Zamknie się nad tobą cicha przyjaciółka
oplecie mackami z mchu
zwiąże dłonie wstęgą bagiennej
czerni
pogłaszcze przyjaźnie paprocią
wciągnie w ciszę, wilgoć i mrok.
na
piersi pozostanie szkielet orchidei… - to są wiersze?
***
Była zwykła dziewczynką, z mamą i tatą. Mieszkali w skromnym
mieszkaniu w bloku. Mieli „malucha”. Tata lubił łowić ryby a ona bawiła się na
brzegu stawu. Kiedyś, we trójkę, pojechali na wycieczkę podmiejską. Mama wzięła
nawet ich kundelka, aby sobie pobiegał.
Wracali wieczorem.
W porze, kiedy światło gubi perspektywę. Szarość spłaszcza wymiary drogi i
odległości. Dziewczynka zmęczona spała skulona na tylnym siedzeniu, przytulona
do psiaka. Kto zawinił, nie wiadomo. Obudził ją huk i pisk psa. Potem blask
ognia. Pies wyskoczył skowycząc, a dziewczynka skulona w foteliku mogła tylko
krzyczeć. Potem czyjeś ręce wyrwały ją z samochodu. Nadal krzyczała z bólu.
Jechała karetką, która wyła rozpaczliwie, tak samo jak rozpaczliwy był jej
płacz. Potem już nic nie słyszała i nie czuła. Była w śpiączce
farmakologicznej.
Kiedy zaczęła
odbierać fale rzeczywistości, ruch, dźwięki, swoje imię, które wymawiała jakaś
inna kobieta a nie mama, poczuła panikę i znów płakała bardzo długo, aż usnęła
ze zmęczenia.
Oszukiwali ją.
Mówili, że mama i tata też są chorzy, ale wyzdrowieją.
Czekała na nich bardzo długo. Zdjęto jej opatrunki, skóra już sama musiała się zregenerować, a czy to nastąpi to zależy od stopnia jej uszkodzenia. Pod palcami czuła jakieś twarde rzeki blizn na twarzy. Mogła mówić, ale jakoś inaczej, jakoś trudniej. W lustrze zobaczyła maszkarę, z czerwonymi pręgami na twarzy, Babę Jagę, której tak bardzo się bała. I ciągle nie było mamy, która na pewno mogła ją wyleczyć. Wierzyła, że płacz ją przywoła.
Czekała na nich bardzo długo. Zdjęto jej opatrunki, skóra już sama musiała się zregenerować, a czy to nastąpi to zależy od stopnia jej uszkodzenia. Pod palcami czuła jakieś twarde rzeki blizn na twarzy. Mogła mówić, ale jakoś inaczej, jakoś trudniej. W lustrze zobaczyła maszkarę, z czerwonymi pręgami na twarzy, Babę Jagę, której tak bardzo się bała. I ciągle nie było mamy, która na pewno mogła ją wyleczyć. Wierzyła, że płacz ją przywoła.
W domu dziecka,
wreszcie ktoś powiedział jej prawdę. Oszołomiona kucnęła pod ścianą w rogu
szafy na akta, i zamknęła oczy. Już nie chciała więcej płakać, skoro tamte łzy
niczego nie zmieniły.
Wśród innych
dzieci była najsamotniejszym i najbardziej przerażonym dzieckiem. To tu po raz
pierwszy koleżanka Ala powiedziała jej, że wygląda jak maska. Szybko rozeszło
się jej nowe imię. Wszyscy wołali na nią Maska, nie dając jej szansy na
zapomnienie swojego wyglądu nawet podczas zabawy. Kiedy nie było przed nią
lustra, zapominała jak wygląda i przez te chwile była normalną tamtą
dziewczynką.
Rosła, zmieniała
się w kobietę, a jej twarz nie wyglądała lepiej. Jakby spętano ją powrósłami na
zawsze. Nie miała przyjaciół. Nikt nie wytrzymywał jej wyglądu.
Jako osoba dorosła
musiała zrobić sobie zdjęcie do dowodu osobistego. Widziała jak fotograf męczył
się ustawiając światło. W końcu przestał szukać światłocienia i zaświecił jej
zbyt mocno w twarz uzyskując efekt bledszych blizn.
Dom dziecka
niektórym sierotom, z funduszu Skarbu Państwa, fundował małą kawalerkę, jako
pierwsze mieszkanie. Dopiero tu poczuła, że coś zależy od niej samej. Musi więc
dać sobie radę sama.
Nie mogła znaleźć
pracy. Dom dziecka też jej nie pomógł. Pewnie byli szczęśliwi, że nie muszą już
jej oglądać. W końcu sama znalazła pracę w sortowni mrożonek, gdzie jej twarz
stawała się coraz bardziej purpurowa od mrozu.
Pewnego zimnego
dnia, pod blokiem, spotkała grupkę facetów, oberwańców, jakby powiedziała jej
matka.
- Hej, ślicznotko,
jesteś ziomalą, jak masz na imię? – spytał jeden z nich
z fioletowym nosem.
z fioletowym nosem.
- Maska –
odpowiedziała obojętnie.
- Grzeją u ciebie?
Bo mnie wyłączyli c.o.
- Grzeją, bo płacę
- A nie dałabyś
się trochę pogrzać u siebie? Zrób dobry uczynek bliźniemu.
- Tylko tobie? Czy
i tym twoim kumplom też?
- No bez kumpli to
ja nie idę. Oni też są zmarznięci.
Maska przystanęła
na chwilę. Samotność jest złym doradcą.
- Chodźcie
chłopaki.
Ta decyzja
zaważyła na jej całym dalszym życiu. Chłopaki zadomowili się u niej. Dawali jej
alkohol, a ona nawet częściej się śmiała, jakby w tym otoczeniu ludzi
brzydkich, brudnych i często bezzębnych znalazła bratnie dusze, które nie
patrzyły na nią ze wstrętem. Byli bardzo zdziwieni, że jest jeszcze dziewicą,
ale jeden z nich wyzwolił ją z tego problemu. Potem już wszyscy ją kochali.
Zarabiała jakieś
marne grosze, ale było ją stać na prąd, gaz i czynsz. Jedzenie przynosili
kumple. Jak trzeba było kupić coś więcej, sprzedawali, co się dało z jej
mieszkania.
W pracy się
pogorszyło. Wezwał ją kierownik i powiedział, że jeszcze jedna nieobecność i wywali
ją z roboty.
Maska, która
dzięki przyjaciołom, poczuła się mocna w gębie, powiedziała mu żeby już teraz
się walił, rzuciła fartuch, gumowe
rękawice, i odchodząc zerwała z głowy idiotyczny czepek trafiając nim w głowę
kierownika.
Wtedy wszystko się
pogorszyło. Dzięki niezadowolonym sąsiadom i długowi w Spółdzielni
Mieszkaniowej, wyrzucono ją w lipcu na bruk. Było nawet fajnie, jak na obozie
harcerskim. Zuchy spały na ławkach, piły, co się dało, jedli ze śmietników, a
nocą jak udało im się przewrócić na plecy, widzieli nawet gwiazdy.
- Widzisz Maska,
jesteś wolna! Nic nie musisz! – zachwalał pierwszy obszarpaniec.
Mieli się nawet ku
sobie. Maska lubiła spać z nim, bo był duży i można było się w niego wtulić.
Wprawdzie trochę śmierdział i chrapał niemiłosiernie, ale do wszystkiego można
się przyzwyczaić.
We wrześniu jeden
z kompanów znalazł w parku pijanego. Dostatni był. Miał gruby portfel.
Oczywiście menelek uwolnił go od jego ciężaru, a nawet zawlekł faceta na ławkę,
bo od ziemi ciągnie chłodem.
Pili przez dwa
tygodnie. Jeden Ukrainiec sprzedał im jakąś berbeluchę. Maska na szczęście
wypiła bardzo mało, bo miała nieżyt żołądka. Wszyscy wylądowali w szpitalu. Ona
jedyna przeżyła.
Wspominała ten
pobyt w szpitalu jak sanatorium. Ciepłe jedzenie, łóżko, domyli ją, nawet
ostrzygli i nikt nie patrzył na nią z udawaną obojętnością albo z oczywistym wstrętem.
Nie takie okropieństwa widzieli.
Maska poleżała,
odżywiła się, uspokoiła, ale niestety musiała szpital opuścić.
Był już listopad.
Najgorszy miesiąc w roku. Wiało niemiłosiernie. W szpitalu dali jej jakieś
ciuchy z opieki społecznej, siatkę z bułkami, serkiem topionym i pomachali na
drogę.
Nie miała gdzie
wracać. Bez swoich kumpli czuła się znów jak opuszczony pies. Wiatr wdzierał
się do wnętrza jej kurtki, bo nie dali jej szalika. Zaciągnęła wełniana czapkę
na oczy i poszła w kierunku parku, wiedząc, że wśród starych drzew już nie
wieje tak silnie. Tam usiadła na ławce i zjadła jedną bułkę. Drugą zostawiła na
gorsze czasy.
O zmierzchu
dosiadła się do niej druga, podobna postać kobiety.
- Masz jakąś
chatę? Zamarzniemy tu obie w nocy. Słyszałam, że gdzieś tu są ogródki działkowe
i że da się tam przezimować. Wiesz gdzie to jest?
- Wiem –
odpowiedziała Maska – A ty co? Też tak jak ja?
- No.
- To chodźmy.
Wybrały mały
drewniany domek, z którego wystawała rura od piecyka. To był komfort. Wersalka,
koce, piecyk i czajnik, czyli wszystko, co potrzebne do życia.
Wystarczy za dnia
pójść pod jakąś restaurację i wybrać to, co tam wyrzucili. Albo pojęczeć pod
„Biedronką” i zawsze dadzą, co łaska. Drewno było wszędzie. Obie zbierały je o
zmierzchu i taszczyły w kocu do domku.
W styczniu mrozy
bywają bardzo dotkliwe. Samo zbieranie drewna też nie należało do przyjemności.
Przemarzało się do szpiku kości.
Maska źle się
czuła. Chyba miała zapalenie oskrzeli, bo kaszel rozrywał jej płuca.
Koleżanka sama
poszła na poszukiwanie drewna. Minęło ze dwie godziny, a ona nie wracała. I już
nie wróciła.
***
Maska resztką
patyków rozpaliła w piecyku. Potem połamała półeczkę kuchenną i ogień hucząc
buzował, dając więcej ciepła. Można było zagrzać wodę i napić się wrzątku a na
dodatek ogrzać ręce.
Zrobiło się
przyjemniej. Śnieg za okienkiem skrzył się bajkowo. Gdzieś daleko, słychać było
szum miasta, a choinka oprószona śniegiem wyglądała świątecznie.
Przez chwilę poczuła się znów małą wesołą dziewczynką, czekającą na prezenty.
Przez chwilę poczuła się znów małą wesołą dziewczynką, czekającą na prezenty.
Iskierka w oczach
zgasła równie szybko jak się pojawiła. Twarz przybrała swój codzienny wygląd. Sięgnęła
po jeden z zeszytów, przez chwilę trzymała go w drżącej dłoni a potem zaczęła
drzeć zeszycik, kartka po kartce i wsuwać je w otwartą szczelinę płonącego piecyka.
Wiersze paliły się
szybko, ale dawały dużo ciepła. Kiedy skończyła, zamknęła drzwiczki, żeby nie
spowodować pożaru. Owinęła się szczelniej chustą i wyszła na zewnątrz. Zamknęła
drzwi. Jej twarz w blasku księżycowej nocy już zaczęła wyglądać lepiej.
Szła przed siebie,
alejką działkową, którą latem chodzili szczęśliwi ludzie, biegały szczęśliwe
psy, kłaniały się kolorowe kwiaty.
Mróz chrzęścił pod
jej stopami, a śnieg mienił się srebrzyście.
Usiadła pod
topolą. Jej szeroki pień objął jej plecy, dając dobre podparcie. A potem Maska
zamknęła oczy.
Nad ranem trudno
było rozpoznać tę brzydką pooraną bliznami twarz. Mróz wygładził nierówności,
odbarwił ten odrażający różowy wzór.
Odzyskała swoją
gładką, białą cerę. Na dodatek skóra pokryła się cieniutką warstwą mieniącego
się srebrem pudru, który nadał jej jakiejś nieziemsko delikatnej powłoki. Miała
twarz anioła.
Maska spała głęboko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz