sobota, 3 stycznia 2015

Nowe opowiadanka.

Mam wielką frajdę gdy piszę krótkie formy. Znów napisalam dwa opowiadanka, takie po 5-6 stron A4. Nie wiem co zrobię, gdy powrócę do pisania "Mrowiska", bo tam założyłam sobie ze trzysta stron :(
 Proszę przedstawiam "Szklany aniołek", "Przesyłka" i nowiuśkie "Inna twarz". Gdybym jeszcze doczekała się jakiegoś komentarza...

PRZESYŁKA
- Kogo tam niesie! Cholera obudził mnie.– pytał sam siebie potargany, zaspany, starszy mężczyzna wsuwając na stopy kapcie. Szurając zszedł ze schodów i zerknął przez judasz w drzwiach.
- A, to listonosz! – stwierdził, naciskając guzik domofonu, który otwierał furtkę. Dość potężny listonosz ledwo zmieścił się ze swoją torbą w jej prześwicie. Wgramolił się na ganek trzymając w ręku gruby, niewielki list albo przesyłkę.
- No wreszcie mam coś dla pana, panie Hope. Nigdy, oprócz rachunków, nie przyniosłem panu przesyłki! To coś nowego – plótł jakby chciał nawiązać jakiś dialog.
Hope pozostawał jednak niewzruszony. Nigdy nie chciał nawiązywać z nim kontaktu. Drażnił go jego wygląd i nachalność. Niezrażony niczym listonosz, ponawiał próby w nieskończoność.
- To od kogoś z rodziny? – zapytał – bo nie wygląda na urzędową przesyłkę? – mówił, cały czas trzymając kopertę w ręku.
- Nie wiem, przecież jej nie widzę ! – odburknął Hope.
- A! oczywiście! Proszę!
Przez bąbelkową folię wyczuwał jakiś przedmiot. Twardy i podłużny.
- No i co to jest? - zapytał listonosz.
- Nie wiem, to nie pana sprawa. Dziękuję.
Speszony listonosz kilkakrotnie przytaknął, i przeprosił za wścibstwo.  Odchodząc, niemal tyłem wycofał się na ulicę.
Hope stał chwilę z kopertą w ręce, jakby nie wiedział, co dalej robić. Rzeczywiście, od lat dostawał tylko rachunki. Nigdy listu, jakiejś kartki z wakacji albo nawet ulotki reklamowej, jakby nie istniał. Podreptał w stronę otwartych drzwi.
Położył przesyłkę na stoliku w przedpokoju, i zabrał się za przygotowanie śniadania. Kuchnia niewiele odbiegała estetyką wnętrza od jej właściciela. Jakieś puszki, niedomyte blaty, otwarte opakowanie po płatkach kukurydzianych, okruchy i brud wyglądały jak śmieci. Często samotni mężczyźni, przestają koncentrować się na sprzątaniu. Nikt ich nie odwiedza,  z czasem bałagan przestaje być dla nich widoczny.
Smużka pary unosiła się z miski z płatkami. Hope podszedł do przedpokoju. Rozerwał delikatnie kopertę. Wyjął klucz. Zajrzał do środka sprawdzając, czy to już wszystko. Była pusta. Położył ją na stoliku.
Usiadł przy stole i położył przed sobą spory, staroświecki, żelazny klucz. Jedząc płatki, wpatrywał się w niego, jakby był żywym stworzeniem, a nie metalowym narzędziem do otwierania drzwi.
- Klucz jak klucz. – powiedział – Ale czyj? Co to znaczy? Do mnie? Od kogo? Co jest?!
Całe popołudnie zerkał, co chwilę na leżący na stole klucz.
- To taki do starej szuflady, albo szafy… Czy ja go zgubiłem? To mój klucz czy kogoś innego? Ale po co ktoś mi go przysłał? To jakiś szyfr? Mam pamiętać?
I właśnie, kiedy otwierał szufladę komody, aby go tam schować, skojarzył klucz z szufladą. Ze znaną kiedyś szufladą, w domu Emilly.
- Nie… to niemożliwe, nie chcę o tym myśleć!
- Nie chcesz, ale musisz, nie zapomnisz tego nigdy. Umrzesz, a twoja pamięć będzie latać koło twojego grobu, przez wieczność! Takie czyny nie ulegają zatarciu. Może w jurysdykcji, ale nie w sumieniu. Twoim sumieniu – usłyszał jakiś głos w swojej głowie. A może to był jego głos?
Siadł na krześle przy oknie i gapiąc się niewidzącymi oczami w przestrzeń, pocierał ręką czoło, jakby chciał wyczyścić tę myśl, przegnać precz pamięć faktu, odrzucić obraz kobiety i jej chorego dziecka.
Lato tamtego roku było upalne i bezlitosne. Hope wracał z pracy do domu czując cieknący po plecach pot i suchość w ustach. Spóźniał się do domu już dwie godziny. Emilly znowu zagada go wymówkami.  Był wściekły. Przegrał w pokera całą tygodniówkę. Nie miał nic na usprawiedliwienie. Od jakiegoś czasu spotykał się po pracy z trójką kumpli, którzy tak jak on grali w pokera.
Raz wygrywał drobne kwoty, raz przegrywał, ale tak dostać w dupę jak dzisiaj, nie dostał nigdy. Kto mógł przypuszczać, że z karetą nie wygra tego rozdania? Powinien wiedzieć, że jest jeszcze street i to ten ze szczurzą twarzą zgarnął jego tygodniówkę! Nie lubił go. Miał mysie oczka i usta jak szczelina a na głowie trzy włosy na krzyż. Teraz go nienawidził. Pragnął zemsty. Postanowił, że się odegra bo będzie już uważniejszy. Myszowaty dobrał tylko jedną kartę i to już było podejrzane. Powinien wiedzieć, co to znaczy.
Wstał z krzesła i wyszedł na ganek. Stał z rękami w kieszeniach i patrzył w stronę furtki, która przyniosła wraz z listonoszem to paskudne wspomnienie.
Właściwie to trochę kochał tę kobietę. Poznał ją będąc na ostrym zakręcie życiowym. Kiedy zaczął sprzedawać jej ciuchy, nie wytrzymała.  Wystawiła mu walizki przed drzwi, właśnie za jego upodobanie do hazardu. Tej nocy udawał podróżnego i spał na ławce w rogu poczekalni dworcowej. Przegonili go, więc włożył dwie walizki do skrytki i zadzwonił do kumpla, żeby go przenocował. Pracował jako robotnik budowlany, pił, bawił się w knajpie kiedy wygrywał, a kiedy przegrywał, wpadał w ciąg i tylko pił. W końcu wywalili go z roboty.
Emilly była przedszkolanką. Drobna jak ptaszek, opiekowała się dwójką dzieci na placu zabaw, a on właśnie siedział na ławce. Była niedziela, słońce przedzierało się przez liście tworząc formy cienia na piasku. Jedno z dzieci siedziało na brzegu piaskownicy i rytmicznie poruszało patykiem. Zdawało się niczego nie widzieć ani nie słyszeć. Emilly mówiła tylko do drugiego dziecka, które reagowało jak inne dzieci.
Hope podszedł do niej i zapytał, dlaczego odtrąca tego chłopca.
- Proszę pana! Ja go nie odtrącam! To mój synek. Jest chory na autyzm. Nie ma możliwości aby do niego dotrzeć. Myślałam, że synek sąsiadki coś w nim otworzy, ale jak widać – nie. Już nie wiem, co mam zrobić. Kocham go, mam, ale to tak jakbym miała pluszowego misia. Czasem mnie poznaje, nawet na mnie patrzy i wtedy mam nadzieję, że zaraz powie – mama, ale to tylko sekunda uwagi i zaraz potem odlot. Gdzie on przebywa? Podobno w swojej wyobraźni świata – tak powiedział mi lekarz.
  - Przepraszam – wydusił z siebie Hope. Wszystkiego by się spodziewał. Nawet, że powie mu – A co to pana obchodzi, spadaj! A tu tak szczera i tragiczna opowieść… - To może ja spróbuję. A jego tata? Nie pomaga?
- Nie – krótko tym razem podsumowała jego pytanie.
- To może ja spróbuję – powtórzył i usiadł obok chłopczyka. Ten przestał stukać patykiem i znieruchomiał. Potem wolno obrócił głowę w stronę Hope i patrzył mu prosto w oczy. Przez kilka sekund patrzył, a potem znów powrócił do patyka.
- Widzi pani? Widział mnie!
- Nic nie wiadomo, może tak, a może nie… -odpowiedziała.
Tak, to od tej chwili stali się sobie bliscy. Hope postanowił już nie pić ( no, może mniej, tak, aby nikt tego nie zauważył). Emilly zaprosiła go do swojego mieszkania. Opowiedział jej o niektórych momentach swojego życia, pomijając jednak wątek pokera.
Spragniona matkowania Emilly, przygarnęła go, jak jeszcze jednego nieszczęśliwego człowieka, któremu należy pomóc. Kiedyś ten dobry uczynek, być może zaowocuje zmianą w psychice jej chłopca.
Hope znalazł dorywczą pracę, miał dom i kobietę z synem, którego on nie miał i poczuł, czym jest dobrodziejstwo stabilności. Chłopiec trochę się wyciszył. Już nie krzyczał bez powodu patrząc się w pustkę, jakby widział tam potwora. Pozwalał się głaskać delikatnie po głowie. Emilly widząc to, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że to anioł zesłał jej tego mężczyznę. Nocą tuliła się do niego, kiedy spał głęboko, jakby była mała dziewczynką. Kiedy nie spał oddawała mu się z przyjemnością.
Poker, jak potwór, wampir, kiedy zakosztuje krwi, nie opuści człowieka już nigdy.  Z początku Hope, widząc swoich kompanów do gry, machał im ręką na powitanie, i przyspieszał kroku, słysząc ich śmiech i komentarze. Któregoś dnia podszedł do nich i wypił piwo w ich towarzystwie. Potem tylko jedną partyjkę, potem dwie, a potem znowu wpadł w kołowrót przegranych, wygranych i tego podniecenia, które towarzyszy każdej partii pokera.
Kiedy przegrał tygodniowe wynagrodzenie, a na dodatekbył winien dość sporą jak na jego dochody kwotę, po raz pierwszy pomyślał o szufladzie, w której Emilly zbierała pieniądze na prawdziwego lekarza od autyzmu. Suma nie była imponująca, ale pokrywała dług. Potem mógłby się odegrać i nawet nie zauważyłaby podmiany banknotów. Przez kilka dni nie mógł znaleźć sobie miejsca. Myślał o szufladzie w pracy, przed snem, patrząc i rozmawiając z Emilly i bawiąc jej synka.
Pewnego dnia nie wytrzymał. Otworzył szufladę, klucz zostawił w zamku. Wygarnął pieniądze i schował je do plastikowej torby. Oddał dług, ale jeszcze tego samego dnia postanowił się odegrać. Nie zdołał. Przegrał jeszcze więcej.
Teraz pozostała mu tylko ucieczka. Nawet nie wrócił do domu. Za jakieś drobne z kieszeni pojechał do sąsiedniego miasteczka, aby zacząć jeszcze raz nowe życie.
Klucz jak wyrzut sumienia leżał bezczelnie na stole. Niedojedzone płatki wystygły a te z brzegu miski nawet wyschły. Hope stracił chyba poczucie czasu. Podreptał do kredensu po puszkę piwa.
- Skąd ona znalazła mój adres? – zapytał sam siebie. – Wyśledziła mnie? I co nie zażądałaby oddania tych pieniędzy? – coś nie pasowało w tym rozumowaniu. Pił już któreś z rzędu piwo. Miał mętlik w głowie i obrzydzenie do siebie. To co zrobił, było obrzydliwym, najgorszym z możliwych uczynków, zwłaszcza w stosunku do tego biednego chłopca.
- Może powinienem do niej pojechać, sprzedać tę ruderę, samochód i oddać jej te pieniądze? – bełkotał już, aby po chwili zwalić się ciężko na łóżko.
Rankiem, znowu obudził go listonosz.
- Dzień dobry panie Hope! Przepraszam, że znowu pana nachodzę, ale nie wziąłem od pana pokwitowania za doręczony wczoraj list… i dzisiaj zauważyłem w moim spisie, że to nie była przesyłka dla pana. Nie wiem jak mam pana przeprosić. Czy ma pan jeszcze ją u siebie?
- Mam. – odpowiedział Hope. – ale rozerwałem kopertę.

- To nic, skleję i powiem, że uszkodziła się w transporcie. Czy mógłby pan mi ją zwrócić? Zaniosę ją sąsiadowi naprzeciwko. Pewnie na nią czeka! 


SZKLANY ANIOŁEK

Krystyna oparta na parapecie, wyglądała przez okno. Nieprzyjemnie odczuwała jego zimno i twardość. Nawet chciała sięgnąć i zabrać z fotela poduszkę, aby było wygodniej, ale wtedy stanął jej w oczach obraz z młodości, kiedy to Ślązaczki oparte na poduszkach, całymi godzinami potrafiły gapić się bezmyślnie, ciągle w ten sam fragment ulicy. Z tego okresu życia zapamiętała również biedę i jakąś zapyziałość, do których nie chciała wracać. Wyprostowała się i poprawiając odsuniętą firankę, odeszła od okna.
Była dumna ze swego obecnego statusu materialnego. Miała dwa futra i biżuterię, kilka kapeluszy i męża, który jej nie przeszkadzał, ale też nie pomagał w niczym. Popatrzyła na niego, siedzącego w fotelu. Spał z brodą opuszczoną nisko na gors flanelowej koszuli. Starzał się w ekspresowym tempie.  Potargane, rzadkie, siwe włosy nie były czesane od rana, był to przygnębiający widok. Mimo wszystko pogłaskała go troskliwie po głowie.
- Ej, nie śpij w dzień, bo w nocy nie zaśniesz.
Małżonek, aż podskoczył na fotelu. Pewnie wyrwała go z mocnego snu.
Był starym, zmęczonym człowiekiem. Całe życie pracował, dorobił się własnej piekarni, w której zatrudniał dwadzieścia osób. Teraz już tylko mógł spokojnie patrzeć jak rośnie jego konto bankowe. Męczyło go mieszkanie w bloku. Wprawdzie tylko trzypiętrowym, ale bez windy. Kiedy był młody nawet nie zauważał wysiłku, jaki należało włożyć w pokonanie schodów. 
Mieszkanie pod nimi, zostało wynajęte chyba jakimś imprezowiczom, bo często musieli zatykać uszy, aby zasnąć. Krystyna była coraz bardziej rozdrażniona i zmęczona życiem w tych warunkach. Któregoś wieczoru to ona wymyśliła, że na starość powinno się mieć wygody i spokój. Nawet nie konsultując tego z synem, którego nie obchodziło ich życie, wyszukała agencję kupna-sprzedaży mieszkań w ich rejonie.
- Ale po co to wszystko – sarkał Małżonek – a co tu źle? Przeprowadzać się na starość? Ty wiesz, jakie to zamieszanie? No cóż zrobisz jak zwykle, co chcesz!
- Żebyś wiedział, że zrobię! – odpowiedziała Krystyna i podniosła słuchawkę telefonu.
- Halo, tu Agencja Nieruchomości Szczęśliwy Kącik, Bartosz Krapik, czym możemy służyć?
- Dzień dobry, proszę Pana mamy mieszkanie na Mokotowie, 85 metrów, chcielibyśmy je albo zamienić albo sprzedać i kupić domek na przedmieściach, ale ze sklepem, apteką, lekarzem, ogródkiem i kominkiem. Czy ma Pan takie oferty?
- Oczywiście, proszę przyjechać, porozmawiamy, na pewno państwo coś znajdą. My pośredniczymy we wszystkim, będziecie państwo zadowoleni.
Tu podał adres, i jeszcze raz zapraszając rozłączył się.
- Mam nadzieję, że pojedziesz ze mną – powiedziała Krystyna – żeby nie było, ze to tylko ja wybrałam ofertę!
Po tygodniu pojechali taksówką do Agencji. Krapik pokazał im domek szeregowy, w cichej, ślepej uliczce, w osiedlu oddalonym o pół kilometra od granic Warszawy. Sprzedaż ich mieszkania i kupno domku zostawiało im całkiem pokaźną kwotę na koncie.
Po załatwieniu wstępnych formalności, pojechali z agentem, zobaczyć nowy, nabytek.
Był początek jesieni, ganek domu, skąpany w słońcu, przywitał ich kolorowym dywanem . Ciszę przerywał jedynie szmer liści przesuwanych wiatrem po asfalcie i dalekie szczekanie psa.
Krystyna już wiedziała, że pierwsza ocena jest celująca. Wnętrze domu było proste, niewyszukane. Drewno i kamień zawsze stanowią idealną parę. Kominek ogrzewał salon, sypialnie i łazienkę na górze. Na parterze z salonu, przez duże szklane drzwi, można było zobaczyć niewielki ogródek, ogrodzony kilkoma dużymi tujami, przypominającymi cyprysy.
Od tego dnia Krystyna już o niczym innym nie mówiła. Małżonek był trochę zmęczony tym ciągłym gadaniem o zaletach nowego lokum, ale nie chciało mu się wdawać z nią w dyskusję. Było to bezcelowe. Mogło tylko prowadzić do sprzeczki. Wiedział, że będzie tak jak ona chce. Daremny wysiłek.
- Dobrze, masz rację – powiedział – Ale to ty organizujesz wszystko, ja się źle czuję.
- Naturalnie, że ja! Jak zwykle ja!
Małżonek zamilkł i sięgnął po pilota do telewizora.
Po dwóch tygodniach pod ich blok podjechał duży samochód firmy od przeprowadzek. Cały domowy dorobek znikał w jego wnętrzu, jak w paszczy potwora, aż w końcu pracownik zamknął tylne drzwi. Oboje zostali przygarnięci do samochodu Bartosza Krapika, który wykazał się wielkim zrozumieniem dla dwojga starszych ludzi w trakcie przeprowadzki.
Jechali za ciężarówką, wiozącą ich cały ruchomy majątek. Małżonek czuł się nieswojo.
- Krystyna… – zaczął nieśmiało – popatrz jesteśmy jak bezdomni, albo zawieszeni nad miejscem naszego gniazdowania..
- Oj, pleciesz jak zwykle! Jakiego gniazdowania! Jedziemy do domu! Dobrze się czujesz?
- Dobrze, ale mi smutno.
- Będzie ci wesoło, zobaczysz. A teraz nie kracz!
Bartosz Krapik towarzyszył im do samego domu. Firma przeprowadzkowa zaczęła wyładowywać pudła i meble. Kiedy wniesiono pierwsze fotele, zaproponował gospodarzom, aby usiedli i nic nie robili. Wszystko zrobi firma. Postawi meble i pudła tam, gdzie sobie życzą.
- Mam dla państwa prezent. Taki od siebie. Na szczęście w nowym domu.
Pogrzebał chwilkę w teczce i wyjął małego szklanego aniołka, z kółeczkiem nad głową, które umożliwiało powieszenie go na gwoździku.
- Proszę, jak już wszystko będzie na swoim miejscu, powieście go państwo nad drzwiami wejściowymi. Będzie was strzegł i przyniesie wam szczęście i spokój.
Krystyna uniosła brwi i rozszerzyła usta w uśmiechu. Rzadko kto, dawał im jakiekolwiek prezenty.
Nawet od syna nigdy nie dostali zwyczajnych życzeń imieninowych. Nie informowała go zatem o zmianie adresu. Tylko notariusz wiedział o ich decyzji i zmianie miejsca pobytu. Krystyna pożegnała się wylewnie z Bartoszem Krapikiem, życząc mu powodzenia w pracy.
Wieczorem zrobiła obojgu herbatę, zjedli kanapki zrobione na drogę i zmęczeni położyli się spać. Ranek obudził ich słońcem i śpiewem ptaków. Chwilę leżeli niedowierzając swemu szczęściu, a potem wstali, chodzili po domu jakby sprawdzając, czy to ich nowy dom. Po południu wybrali się na spacer, aby dokładniej obejrzeć otoczenie. Byli zadowoleni.
W takim zadowoleniu minął im pierwszy rok. Sąsiedzi jakoś nie kwapili się do ich poznania. Nikt na tej uliczce nie przyjaźnił się ze sobą. W dzień było pusto. Wszyscy pracowali, tylko oni tkwili codziennie jak stróże osiedlowi.
Krystyna już zamiast wyglądać przez okno, siadała w fotelu na ganku i obserwowała przede wszystkim sroki i okoliczne koty. Dopiero wieczorem „zjeżdżali się” sąsiedzi. Wtedy dopiero dowiadywała się, kto z kim, jakie dzieci, jakie zakupy.
Była późna jesień, listopad. Małżonek zaczął nieładnie kaszleć. Kiedy pojawiła się wysoka temperatura, Krystyna wezwała pogotowie.
Było południe. Erka na tej małej uliczce wyglądała jak obce ciało. Małżonek okryty kocem zniknął w jej wnętrzu, aby już nigdy nie wrócić na spokojną uliczkę z szeregowym domkiem. Krystyna starała się nim opiekować jak umiała. Codziennie jeździła do szpitala. Zawoziła mu rosół z kury w słoiku zawiniętym w kilka gazet, aby był gorący. Rozmawiała z lekarzem, obiecywała honorarium za uratowanie Małżonka, ale nic to nie dało. Pewnego ranka odebrała smutną wiadomość ze szpitala.
Pogrzeb odbył się w zimny, deszczowy i wietrzny dzień końca listopada. Syn nie mógł przyjechać. Miał kontrakt za granicą. Za trumną szła Krystyna w norkach i kapeluszu z woalem, oraz troje sąsiadów z bloku, w którym przedtem mieszkali.
Śnieg spadł w połowie grudnia. W cichym domu Krystyna stwierdziła, że chyba traci głos od jego nieużywania. Całymi dniami milczała, bo cóż! - mówić sama do siebie? To głupie! Chrypka pogłębiała się, a więc tym bardziej Maria oszczędzała głos. Piła mleko z miodem, syrop na kaszel, poszła nawet do lekarza pierwszego kontaktu. Zajrzał do gardła, kazał powiedzieć AAA i przepisał… syrop.
Kiedy wypiła już trzy syropy a chrypka jak trwała tak trwała, wybrała się prywatnie do laryngologa.
- Dlaczego Pani nie przyszła wcześniej? – zapytał. – Teraz to musi Pani być w szpitalu i nie wiem, co tam postanowią. Daję Pani skierowanie do szpitala i proszę żeby Pani tego nie zlekceważyła.
Krystyna trafiła do szpitala. Tam dano jej chemię, potem drugą, a ponieważ była samotna, zatrzymano ją odpłatnie na oddziale onkologicznym, z pełna opieką lekarską i pielęgniarską.
 Pół roku później, syn był zmuszony przyjechać na pogrzeb matki, a przede wszystkim zakończyć sprawy spadkowe i majątkowe. Postanowił sprzedać dom, a jego wyposażenie za grosze jakiemuś oszustowi kupującemu antyki.
Było lato. Ptaki śpiewały jak oszalałe. Wszystko rosło, pachniało, brzęczało i pyszniło się letnia urodą. Ogródek czekał aż jego pani siądzie na foteliku wśród floksów i wszystko będzie trwać tak jak zawsze, na zawsze. Ptaki były zdziwione, że w poidełku ciągle panowała susza, więc aby ugasić pragnienie, leciały do pobliskiego oczka wodnego u sąsiada.
Południową ciszę uliczki przerwał dźwięk silnika samochodu. Syn podszedł do furtki, otworzył ją, potem lekko wbiegł na ganek, otworzył drzwi wejściowe i wszedł do środka. Chciał sprawdzić czy wszystko w porządku, bo po jutro mieli przyjść chętni do kupna domu. Stwierdził, że Roksana posprzątała pusty dom, nawet umyła okna i taras. Wychodząc, trochę zbyt mocno trzasnął drzwiami.
Szklany aniołek podskoczył na gwoździu, chwilę zawisł w powietrzu, jakby chciał się czegoś złapać, i spadł na posadzkę przedpokoju, rozbijając się w drobne diamenty, odbijające zielone światło glicynii, rosnącej na ganku.  
Wieczorem Bartosz Krapik jako drugi, przyszedł do pustego domu, aby sprawdzić, czy jest przygotowany do sprzedaży. W progu wdepnął w potłuczonego aniołka. Butem zgarnął szkło w róg przedpokoju, aby nikt się nie pokaleczył.
- O! szkoda – powiedział – ale to nic, mam jeszcze dużo takich aniołków, dla następnych transakcji. - Uśmiechnął się jakoś dziwnie.


INNA TWARZ

Wiał silny wiatr. Drobny deszcz zacinał, rozmazując obraz na niewielkiej szybie, w małym oknie. Przed nim, otulona kocem, siedziała kobieta. Słabe światło dnia podświetlało jej rzadkie rude włosy. Nieruchomo wpatrywała się w to, co było widoczne albo w to, czego nie można zobaczyć.
W pomieszczeniu, które nie mogło mieć więcej niż 10 metrów kwadratowych, w piecyku „kozie” palił się ogień. Światło z okna rozświetlało zaledwie pół metra podłogi, dalej panował półmrok. Pod ścianą stała stara wersalka zawalona tobołem z koców. Tuż przy niej znajdował się stolik turystyczny i dwa składane krzesełka. Na piecyku, w zdezelowanym czajniku, bulgotała woda. Z dziobka unosiła się para. Woda zawrzała. Kobieta ciężko wstała, wzięła kubek ze stolika i zaczęła powoli nalewać wodę.
- Stało się coś złego. Po prostu. – powiedziała do siebie, tak, jakby odpowiadała na czyjeś pytanie. – Tak się stało. Jedno po drugim. Samo zło. Mogłam inaczej? Może tak, ale… nie umiałam. A czyja to wina, że wylądowałam tu, w ogródkach działkowych i w każdej chwili ktoś mnie stąd wyrzuci? Czyja to wina?
Popijając gorącą herbatę, przewracała kartki jednego z kilku zeszytów leżących na stole.
- O! Proszę! Moje wiersze. Kto to przeczyta? Nikt!
Patrzyła na kartkę, brudną od ciągłego dotykania niezbyt czystymi palcami. Najpierw bezgłośnie poruszała ustami, a potem cicho przeczytała fragment wiersza:
- Zamknie się nad tobą cicha przyjaciółka
oplecie mackami z mchu
zwiąże dłonie wstęgą bagiennej czerni
         pogłaszcze przyjaźnie paprocią
        wciągnie w ciszę, wilgoć i mrok.
         na piersi pozostanie szkielet orchidei… - to są wiersze?

***
Była zwykła dziewczynką, z mamą i tatą. Mieszkali w skromnym mieszkaniu w bloku. Mieli „malucha”. Tata lubił łowić ryby a ona bawiła się na brzegu stawu. Kiedyś, we trójkę, pojechali na wycieczkę podmiejską. Mama wzięła nawet ich kundelka, aby sobie pobiegał.
Wracali wieczorem. W porze, kiedy światło gubi perspektywę. Szarość spłaszcza wymiary drogi i odległości. Dziewczynka zmęczona spała skulona na tylnym siedzeniu, przytulona do psiaka. Kto zawinił, nie wiadomo. Obudził ją huk i pisk psa. Potem blask ognia. Pies wyskoczył skowycząc, a dziewczynka skulona w foteliku mogła tylko krzyczeć. Potem czyjeś ręce wyrwały ją z samochodu. Nadal krzyczała z bólu. Jechała karetką, która wyła rozpaczliwie, tak samo jak rozpaczliwy był jej płacz. Potem już nic nie słyszała i nie czuła. Była w śpiączce farmakologicznej.
Kiedy zaczęła odbierać fale rzeczywistości, ruch, dźwięki, swoje imię, które wymawiała jakaś inna kobieta a nie mama, poczuła panikę i znów płakała bardzo długo, aż usnęła ze zmęczenia.
Oszukiwali ją. Mówili, że mama i tata też są chorzy, ale wyzdrowieją.
Czekała na nich bardzo długo. Zdjęto jej opatrunki, skóra już sama musiała się zregenerować, a czy to nastąpi to zależy od stopnia jej uszkodzenia. Pod palcami czuła jakieś twarde rzeki blizn na twarzy. Mogła mówić, ale jakoś inaczej, jakoś trudniej. W lustrze zobaczyła maszkarę, z czerwonymi pręgami na twarzy, Babę Jagę, której tak bardzo się bała. I ciągle nie było mamy, która na pewno mogła ją wyleczyć. Wierzyła, że płacz ją przywoła.
W domu dziecka, wreszcie ktoś powiedział jej prawdę. Oszołomiona kucnęła pod ścianą w rogu szafy na akta, i zamknęła oczy. Już nie chciała więcej płakać, skoro tamte łzy niczego nie zmieniły.
Wśród innych dzieci była najsamotniejszym i najbardziej przerażonym dzieckiem. To tu po raz pierwszy koleżanka Ala powiedziała jej, że wygląda jak maska. Szybko rozeszło się jej nowe imię. Wszyscy wołali na nią Maska, nie dając jej szansy na zapomnienie swojego wyglądu nawet podczas zabawy. Kiedy nie było przed nią lustra, zapominała jak wygląda i przez te chwile była normalną tamtą dziewczynką.
Rosła, zmieniała się w kobietę, a jej twarz nie wyglądała lepiej. Jakby spętano ją powrósłami na zawsze. Nie miała przyjaciół. Nikt nie wytrzymywał jej wyglądu.
Jako osoba dorosła musiała zrobić sobie zdjęcie do dowodu osobistego. Widziała jak fotograf męczył się ustawiając światło. W końcu przestał szukać światłocienia i zaświecił jej zbyt mocno w twarz uzyskując efekt bledszych blizn.
Dom dziecka niektórym sierotom, z funduszu Skarbu Państwa, fundował małą kawalerkę, jako pierwsze mieszkanie. Dopiero tu poczuła, że coś zależy od niej samej. Musi więc dać sobie radę sama.
Nie mogła znaleźć pracy. Dom dziecka też jej nie pomógł. Pewnie byli szczęśliwi, że nie muszą już jej oglądać. W końcu sama znalazła pracę w sortowni mrożonek, gdzie jej twarz stawała się coraz bardziej purpurowa od mrozu.
Pewnego zimnego dnia, pod blokiem, spotkała grupkę facetów, oberwańców, jakby powiedziała jej matka.
- Hej, ślicznotko, jesteś ziomalą, jak masz na imię? – spytał jeden z nich
z fioletowym nosem.
- Maska – odpowiedziała obojętnie.
- Grzeją u ciebie? Bo mnie wyłączyli c.o.
- Grzeją, bo płacę
- A nie dałabyś się trochę pogrzać u siebie? Zrób dobry uczynek bliźniemu.
- Tylko tobie? Czy i tym twoim kumplom też?
- No bez kumpli to ja nie idę. Oni też są zmarznięci.
Maska przystanęła na chwilę. Samotność jest złym doradcą.
- Chodźcie chłopaki.
Ta decyzja zaważyła na jej całym dalszym życiu. Chłopaki zadomowili się u niej. Dawali jej alkohol, a ona nawet częściej się śmiała, jakby w tym otoczeniu ludzi brzydkich, brudnych i często bezzębnych znalazła bratnie dusze, które nie patrzyły na nią ze wstrętem. Byli bardzo zdziwieni, że jest jeszcze dziewicą, ale jeden z nich wyzwolił ją z tego problemu. Potem już wszyscy ją kochali.
Zarabiała jakieś marne grosze, ale było ją stać na prąd, gaz i czynsz. Jedzenie przynosili kumple. Jak trzeba było kupić coś więcej, sprzedawali, co się dało z jej mieszkania.

W pracy się pogorszyło. Wezwał ją kierownik i powiedział, że jeszcze jedna nieobecność i wywali ją z roboty.
Maska, która dzięki przyjaciołom, poczuła się mocna w gębie, powiedziała mu żeby już teraz się walił, rzuciła fartuch,  gumowe rękawice, i odchodząc zerwała z głowy idiotyczny czepek trafiając nim w głowę kierownika. 
Wtedy wszystko się pogorszyło. Dzięki niezadowolonym sąsiadom i długowi w Spółdzielni Mieszkaniowej, wyrzucono ją w lipcu na bruk. Było nawet fajnie, jak na obozie harcerskim. Zuchy spały na ławkach, piły, co się dało, jedli ze śmietników, a nocą jak udało im się przewrócić na plecy, widzieli nawet gwiazdy.
- Widzisz Maska, jesteś wolna! Nic nie musisz! – zachwalał pierwszy obszarpaniec.
Mieli się nawet ku sobie. Maska lubiła spać z nim, bo był duży i można było się w niego wtulić. Wprawdzie trochę śmierdział i chrapał niemiłosiernie, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.
We wrześniu jeden z kompanów znalazł w parku pijanego. Dostatni był. Miał gruby portfel. Oczywiście menelek uwolnił go od jego ciężaru, a nawet zawlekł faceta na ławkę, bo od ziemi ciągnie chłodem.
Pili przez dwa tygodnie. Jeden Ukrainiec sprzedał im jakąś berbeluchę. Maska na szczęście wypiła bardzo mało, bo miała nieżyt żołądka. Wszyscy wylądowali w szpitalu. Ona jedyna przeżyła.
Wspominała ten pobyt w szpitalu jak sanatorium. Ciepłe jedzenie, łóżko, domyli ją, nawet ostrzygli i nikt nie patrzył na nią z udawaną obojętnością albo z oczywistym wstrętem. Nie takie okropieństwa widzieli.
Maska poleżała, odżywiła się, uspokoiła, ale niestety musiała szpital opuścić.
Był już listopad. Najgorszy miesiąc w roku. Wiało niemiłosiernie. W szpitalu dali jej jakieś ciuchy z opieki społecznej, siatkę z bułkami, serkiem topionym i pomachali na drogę.
Nie miała gdzie wracać. Bez swoich kumpli czuła się znów jak opuszczony pies. Wiatr wdzierał się do wnętrza jej kurtki, bo nie dali jej szalika. Zaciągnęła wełniana czapkę na oczy i poszła w kierunku parku, wiedząc, że wśród starych drzew już nie wieje tak silnie. Tam usiadła na ławce i zjadła jedną bułkę. Drugą zostawiła na gorsze czasy.
O zmierzchu dosiadła się do niej druga, podobna postać kobiety.
- Masz jakąś chatę? Zamarzniemy tu obie w nocy. Słyszałam, że gdzieś tu są ogródki działkowe i że da się tam przezimować. Wiesz gdzie to jest?
- Wiem – odpowiedziała Maska – A ty co? Też tak jak ja?
- No.
- To chodźmy.
Wybrały mały drewniany domek, z którego wystawała rura od piecyka. To był komfort. Wersalka, koce, piecyk i czajnik, czyli wszystko, co potrzebne do życia.
Wystarczy za dnia pójść pod jakąś restaurację i wybrać to, co tam wyrzucili. Albo pojęczeć pod „Biedronką” i zawsze dadzą, co łaska. Drewno było wszędzie. Obie zbierały je o zmierzchu i taszczyły w kocu do domku.
W styczniu mrozy bywają bardzo dotkliwe. Samo zbieranie drewna też nie należało do przyjemności. Przemarzało się do szpiku kości.
Maska źle się czuła. Chyba miała zapalenie oskrzeli, bo kaszel rozrywał jej płuca.
Koleżanka sama poszła na poszukiwanie drewna. Minęło ze dwie godziny, a ona nie wracała. I już nie wróciła.
***

Maska resztką patyków rozpaliła w piecyku. Potem połamała półeczkę kuchenną i ogień hucząc buzował, dając więcej ciepła. Można było zagrzać wodę i napić się wrzątku a na dodatek ogrzać ręce.
Zrobiło się przyjemniej. Śnieg za okienkiem skrzył się bajkowo. Gdzieś daleko, słychać było szum miasta, a choinka oprószona śniegiem wyglądała świątecznie.
Przez chwilę poczuła się znów małą wesołą dziewczynką, czekającą na prezenty.
Iskierka w oczach zgasła równie szybko jak się pojawiła. Twarz przybrała swój codzienny wygląd. Sięgnęła po jeden z zeszytów, przez chwilę trzymała go w drżącej dłoni a potem zaczęła drzeć zeszycik, kartka po kartce i wsuwać je w otwartą szczelinę płonącego piecyka.
Wiersze paliły się szybko, ale dawały dużo ciepła. Kiedy skończyła, zamknęła drzwiczki, żeby nie spowodować pożaru. Owinęła się szczelniej chustą i wyszła na zewnątrz. Zamknęła drzwi. Jej twarz w blasku księżycowej nocy już zaczęła wyglądać lepiej.
Szła przed siebie, alejką działkową, którą latem chodzili szczęśliwi ludzie, biegały szczęśliwe psy, kłaniały się kolorowe kwiaty.
Mróz chrzęścił pod jej stopami, a śnieg mienił się srebrzyście.
Usiadła pod topolą. Jej szeroki pień objął jej plecy, dając dobre podparcie. A potem Maska zamknęła oczy.
Nad ranem trudno było rozpoznać tę brzydką pooraną bliznami twarz. Mróz wygładził nierówności, odbarwił ten odrażający różowy wzór.
Odzyskała swoją gładką, białą cerę. Na dodatek skóra pokryła się cieniutką warstwą mieniącego się srebrem pudru, który nadał jej jakiejś nieziemsko delikatnej powłoki. Miała twarz anioła.
 Maska spała głęboko.

Brak komentarzy: