Dzisiaj zakonczyłam rysowanie!!!! Koniec poprawek!! Ryzykuję, trudno, lepiej nie potrafię, a Wydawnictwu daje prawo nawet do ich odrzucenia, albo zminimalizowania.
Niby nic...a może jednak coś w tym jest? Nawet jeśli jest to odrobina, to już dobrze, bo to znaczy, że warto było.
piątek, 20 marca 2015
sobota, 14 marca 2015
Następne opowiadanko na słowo CISZA
PRÓBA ORKIESTRY
Widownia była pogrążona w całkowitym mroku. Na scenie wśród
rozstawionych instrumentów, krzątała się z mopem i wiadrem przysadzista kobieta
narzekając na muzyków, że śmiecą, zostawiają swoje instrumenty na pastwę losu,
a nawet niektórym nie chce się pozbierać nut, które pospadały ze stojaków.
- Teraz pewnie siedzą w bufecie i plotkują, jeden na drugiego.
A za piętnaście minut ma tu być dyrygent. On im pokaże, kto tu rządzi! O
proszę! Obój leży po prostu na podłodze! Czy mam go tym mopem przejechać?!
Obmyję go dookoła, bo mi go żal. Nie ruszę go, bo jeszcze coś przestawię. A
temu francowi co go tu rzucił, tym mopem łeb bym zmyła!
Więcej się nie odezwała. Lekko zgarbiona myła dalej podłogę, a
im bliżej drzwi wejściowych dla orkiestry, było jej łatwiej, bo tu już nie było
instrumentów i krzesełek. Kiedy skończyła, odwróciła się ku środkowi sceny i
podparłszy się na kiju od mopa, patrzyła na opustoszałą scenę.
Trwało to chwilę. Potem wykonała jakiś dziwny gest, jakby
chciała kijem wskazać coś lub kogoś na środku. Na środku stał fortepian.
Trzymając poziomo kij, stała kilka sekund, a potem odwróciła
się i drepcząc wyszła zamykając drzwi dla orkiestry.
Pierwszy odezwał się Fortepian:
- Widzieliście ją?
Normalna? Czego ode mnie chce? Co ja jej zrobiłem? To ona nie wytarła mi
klapy, bo podobno jest od konserwacji powierzchni poziomych, a moja klapa jest
pod kątem. Dyrygent na pewno to zauważy.
- Ej tam, zaraz zauważy! – powiedziała Waltornia. – Przecież
to na kilometr widać jak wlepia gały w Pierwsze Skrzypce! A one aż piszczą z
rozkoszy!
- No, no hamuj się! Bo widzę aż cię skręciło z zazdrości!
Szlag cię trafia, że beczycz dopiero w trzeciej części, razem z fagotem! –
zachichotały Pierwsze Skrzypce.
- Ale trzecia część sonaty jest najważniejsza, a ty piszczysz
cały czas i jesteś jak podkład dźwiękowy! – odcięła się Waltornia.
Na chwilę zapadła wroga cisza, którą przerwał Kontrabas.
- No dobrze, przestańcie, bo struny bolą! Lepiej powiedzcie co
z tym Dyrygentem! Nie lubię go. Cały czas się mnie czepia.
- Jak to co! – zatrąbiła Waltornia z ochotą. – Ja wszystko
wiem najlepiej. Kiedy jechaliśmy na poprzedni koncert leżałam obok Pierwszych
Skrzypiec i słyszałam każde słówko, które mówiły do Altówki.
- Co mówiły, co mówiły? – z wielkim zainteresowaniem zapytał
Flet.
- Jak to co! – Że nie wie co robić, bo tak się podoba
Dyrygentowi ich gra, że zorganizuje im osobny koncert w Wiedniu. Rozumiecie?
Tylko one, same na scenie, Pierwsze Skrzypce, jedyne na świecie!
- Wszędzie to kumoterstwo. – podsumował wiecznie niezadowolony Puzon.
- Jakie kumoterstwo, ty rozciągana tubo! – odgryzły się
Pierwsze Skrzypce. Lepiej się skul do zera i siedź cicho, bo ci ustnik
wypadnie. Jesteśmy po prostu rewelacyjne i to was boli, bo jesteście tylko
orkiestrą. My mamy indywidualność, precyzję, doskonałość brzmienia i … i urodę!
- Urodę?! Hihihi …- zaśmiały się sardonicznie Klarnety.
Przypominacie nam tę babę, którą piłują w cyrku. Piłują, piłują a ona wcale nie
zdycha! Taka jest wasza uroda! O!
- Czy wy wszyscy się powściekaliście? Przecież dziś gramy
sonatę a nie jakieś wariacje! Nie musicie się nakręcać, obrażać i pleść głupoty
– zaterkotał Saksofon. – Lepiej popatrzcie jak ten biedny Obój leży na gołej
podłodze. Nie zdziwię się jak w solówce da popalić temu… jak go nazwała?
Francowi. Może nawet Dyrygent go wyrzuci ze składu. Należy mu się jak nic!
- Oj tak! Popatrzcie
jak Obój cierpi – zawtórowały Pierwsze Skrzypce, szczęśliwe, że już ich temat
się skończył.
Rzeczywiście Wiedeń był w ich zasięgu, bowiem nie tylko One
same były w jakiś sposób szczególne, ale ta skrzypaczka… piękna jak jesień, z
długą, gładką szyją. Opierały się o nią wielokrotnie, a jej piękne kasztanowe
loki lekko muskały je po gryfie.
- Hej! Obój, żyjesz? – zawołał Saksofon.
Nie było odpowiedzi.
- Chyba zemdlał! No to Franc ma załatwione!
- Nie, nie zemdlałem, tylko nie jest mi wygodnie, bo jedna z
klapek mi się nie domyka, a na dodatek ten Franc tak napluł mi na trzcinkę, że
aż spuchła. Dlatego trudno mi mówić. No cóż! Nikt nie może mi pomóc.
- No ja ci na pewno nie pomogę, choć mam trzy nogi. –
brzdęknął Fortepian w tonacji De-moll.
- Nikomu nigdy nie pomożesz, bo taką wredną masz naturę! –
westchnął Rożek Angielski.
- Coś ci się nie podoba? – zapytał glissandem jeden z
Klarnetów.
- O aleś zaczął rapsodycznie! – odgryzł się Fortepian. Uważaj
bo ci się to glissando w indycze gulgotanie zamieni. A to będzie heca jak w
adagio zagulgoczesz! Mój kompan Drugi Klarnet skicha się ze śmiechu!
- Nie śmiej się tak szeroko, Fortepianie, bo wyglądasz jakbyś
się najadł maku! Jesteś nieapetyczny!
- A ty cham! - Warknął Fortepian i zamknął klapę nad
klawiszami.
Przy takiej dawce agresji, przez chwilę żaden z instrumentów
nie odważył się pisnąć. Tylko mikrofony, zawieszone pod sufitem lekko się
kołysały z rozbawienia.
Burza jednak wisiała w powietrzu. Bębny odezwały się pierwsze
swoim głuchym, niskim dźwiękiem, jakby chciały powiedzieć, że właśnie burza
trwa w najlepsze.
- Bum, bum, bum! W kogo walniecie teraz? Kto tu siedzi jak
mysz pod miotłą, chociaż nagrzeszył najwięcej? Tuba nie udawaj, że cię nie ma!
Nie uda Ci się! Nażarłaś się metalu za wszystkich i stąd ta twoja wielkość.
Jesteś wielgaśnym nierobem. Grasz tylko pięć dźwięków, a najlepiej cię widać!
- Mnie się czepiasz, Bębnie jeden? Popatrz na swoje
brzuszysko! Pierwsze i Drugie Skrzypce tam by się zmieściły!
- Tylko nie Pierwsze Skrzypce! – zapiszczały Pierwsze
Skrzypce. – Znowu strzępicie sobie dźwięki na nasz temat? Tak was boli ten nasz
Wiedeń? No to niech was boli! Tak, gramy i to w Operze Wiedeńskiej! Niech wam się
nuty poplączą!
- O, uderz w stół! – metalicznie zapiała Waltornia. Wiemy,
wiemy, co Dyrygent zrobił z waszą skrzypaczką! W jej sypialni oprócz skrzypiec
leżała również viola d’amore. Uf!!! Ale było amoroso! Tkliwe, z uczuciem, na
punkcie albo na strunie… G!
- Wstrętna plotkara!
- Jaka plotkara! Plotka to nieprawda, a tu? Sama, czysta
prawda! Może nie?
- No i co z tego? Dyrygent nas najbardziej ceni.
- Ceni? Wycenia raczej. Sam nieźle zarobi na tym koncercie w
Wiedniu. Was za to ma i w łóżku i na scenie. A wy co z tego macie? Lepsze, nowe
struny, albo super kalafonię? – rechotała Waltornia.
- Zamilcz ty skręcona z zazdrości, zapluta Waltornio! Szkoda
każdego dźwięku na twoje chamstwo i wścibstwo. My już nic nie powiemy. Olewamy
cię równo!
- O matko! Co tu się dzieje! Gdzie ta zgoda, która musi
zapanować jak wejdzie Dyrygent. Po co strzępicie sobie dźwięki, zamiast
pianissimo wychwalać całą orkiestrę, całą waszą, jedyną rodzinę. -Zaszumiała
miotełką perkusja.
Fortepian pomału otworzył klapę, jakby chciał swymi klawiszami
uśmiechnąć się w stronę perkusji.
- O to jest mądre! Popatrzcie stare zgredy, perkusja tak
zgodnie pracuje ze swoimi wszystkimi bębenkami, czynelami, miotełkami.
Zobaczcie jak można żyć i jakie są tego dobre efekty. Ja się dziwię, że Dyrygent
jeszcze nie zwariował z Wami! Same indywidualności, zero skromności i poddania
się muzyce. Ciekaw jestem jak wyglądała by sonata w waszym wykonaniu, bez
Dyrygenta! Albo nie, nie jestem ciekaw.
W tym momencie otworzyły się drzwi dla orkiestry. Jak zwykle
pierwsza weszła ta Ruda Jesień, od Pierwszych Skrzypiec. Ujęła je prawą ręką i
położyła na swoim cudownym udzie. Powoli sięgnęła po smyczek.
Za nią szybkim krokiem wparował Franc, który nie pieszcząc się
zanadto, podniósł z podłogi obój. Potem wszyscy kolejni muzycy zajmowali swoje
miejsca, sadowiąc się wygodnie na niewygodnych krzesełkach. Układali nuty,
szukając właściwej strony.
Niektórzy z nich zaczynali ćwiczyć swoje partie, zupełnie nie
przejmując się sąsiadem, który na innym instrumencie ćwiczył swój fragment.
Poprawiali naciąg strun, jeśli dźwięk odbiegał od ideału.
W sali koncertowej, rozlegała się kakofonia, kompletne
pomieszanie, jakby instrumenty walczyły ze sobą, przekrzykiwały się z
nienawiścią.
Czyżby z tej mieszanki wybuchowej miała się narodzić sonata?
Co spowoduje, że nagle wszystko, każdy dźwięk znajdzie swoją kolejność, swoje
brzmienie i posłusznie popłynie w stronę uszu odbiorcy, oddając mu to co, w
muzyce najpiękniejsze: ukojenie i morze wyobraźni.
Ruda Jesień przestała ćwiczyć. Zawiesiła smyczek w powietrzu i
spojrzała w stronę drzwi dla orkiestry. Pojawił się on – Dyrygent.
Wiodła za nim oczami od samych drzwi aż na podest dyrygencki.
On też spojrzał na nią z malutką iskierką w oczach.
Postukał batutą, aby uspokoić tych, którzy jeszcze go nie
zauważyli, a następnie podniósł obie ręce do góry.
Zapanowała cisza.
Opowiadanie powstało na temat słowa CISZA.
czwartek, 5 marca 2015
rysowanie ilustracji
Narysowałam 39 całkiem nowych ilustracji na papierze. Potem je zeskanowałam i próbuję obrabiać, dodając to i owo albo poprawiając to i owo. Męka twórcza trwa w najlepsze. Widzę, że ilustracje są niezłe, ale nie jestem do końca zadowolona. Dzisiaj miałam bezsenną noc i wymyśliłam inną technikę - tylko kredki. ico? mam znowu rysowa wszystko od nowa, czy pozostawić te, które już mam? Teraz tak to wygląda:
i tak dalej. Zostawić, czy spróbować czegoś innego? Może ktoś podpowie?
i tak dalej. Zostawić, czy spróbować czegoś innego? Może ktoś podpowie?
Nowe opowiadanko na hasło "noc" ( raz w miesiącu wybieramy w klubie słowo, na które trzeba coś napisać)
NOCNA
ZMIANA
Mężczyzna w średnim wieku stukając białą laską w płyty
chodnika, ostrożnie ale ze zdecydowaniem szedł w kierunku sklepu spożywczego.
Można było mieć pewność, że pokonywał tę trasę wielokrotnie i być może był to
jego jedyny spacer w ciągu dnia.
Wiedziony zapachem albo nieosiągalnym dla widzących
instynktem, skierował laskę w lewo, stukając w szklaną ścianę drzwi
wejściowych. Te już za pomocą fotokomórki otworzyły się na cała szerokość,
wpuszczając mężczyznę do środka.
- Dzień dobry panie Villard! – powitał go właściciel
niewielkiego sklepiku, gdzie można było kupić lub zamówić niemal wszystko. – Co
mam włożyć dzisiaj do torby? – dopytywał, otwierając sporą torbę z papieru.
- To co zwykle… ale jeszcze jakiś szampon do włosów i płatki
kukurydziane. – Chyba dzisiaj ładna pogoda, bo czułem słońce na twarzy… Trzeba
wyciągnąć wiosenną kurtkę.
- Najwyższa pora! Już kwitną prymule i tulipany! Zima w tym
roku nam nie dokuczyła!- zapewnił pakując do torby sprawunki.
- A interes idzie dobrze, panie Bouchard?
- Trochę się ruszyło, ale przesytu nie ma. Jak zwykle koło się
kręci wolniutko.
Po chwili Paul Villard
szedł w odwrotną stronę, identycznie, ale już obarczony papierową torbą z
jedzeniem na trzy dni, jak na jego samotne potrzeby.
Musiał liczyć albo czuł liczbę kroków jakie zrobiły jego nogi,
bo tak jak poprzednio postukał laską tym razem w prawą stronę i znalazł brązowe
drewniane drzwi. Wszedł do wąskiej bramy.
Zjadł miskę płatków z mlekiem, a potem włączył radio i usiadł
na fotelu tuż przy oknie, jakby chciał obserwować to co za nim. Gdyby miał
wzrok, zobaczyłby szarą uliczkę na przedmieściach Paryża, która niczym nie
przypominała uliczek w centrum miasta. Takie domy jak tu, były wszędzie tam,
gdzie dopiero rodziło się prawdziwe miasto. Przeważnie dwupiętrowe kamieniczki,
z małymi sklepikami, stacja benzynowa, niewiele reklam i gdzieniegdzie
odpadający tynk.
Kilka ławek stojących pod kilkoma drzewami, zapraszały do
siebie staruszków w południe a wieczorami nieznanej maści młodych, zajętych z
pewnością tym, co niedozwolone. Gdyby jeszcze ta działalność odbywała się w
ciszy, byłoby znośnie, ale te ryki szczęścia i zaczepki innych ludzi, były
chwilami nie do zniesienia.
To dlatego Paul Villard postanowił spacerować, a raczej
posiedzieć na ławeczce przed domem po północy, kiedy noc sprowadzała na uliczkę
ciszę, lub prawie ciszę, bo niedaleko była jedna z obwodnic miasta, a stamtąd
dochodził jednostajny szum, buczenie silników, czasem syrena policyjna ale jak
się uprzeć to był dźwięk krwiobiegu metropolii, znośny, zbyt daleki, a więc
spoza otoczenia.
Kiedy deszcz nie szumiał na parapecie okna, Paul Villard
wkładał kurtkę, brał laskę i wychodził z domu, aby naprzeciwko wejścia do domu usiąść na ławce i oddychać lepszym
powietrzem niż w pokoju, chłonąć miasto skórą, węchem i słuchem.
Wzrok stracił jako ośmioletni chłopiec, gdy w noc
poprzedzającą święto narodowe, postanowił odpalić petardy, które jeden z kumpli
„zwinął” jakiemuś handlarzowi. Jego świat rozpłynął się w bieli wybuchu i bólu,
który bardzo długo trwał pod opatrunkami. Ból ustąpił, rany się zagoiły, ale
odtąd jego świat był uboższy o najważniejszy zmysł, który pozwala na ocenę tego
co piękne, lub nie, daje miliony doznań, których nie zastąpią inne zmysły.
Skończyły się wypady z kolegami na pobliskie tereny upadłej fabryki,
która w ich oczach stawała się polem wojny z niewidzialnym wrogiem, albo sami
dzielili się rolami i walczyli do upadłego, przynosząc do domu pokrwawione
kolana i łokcie, jako rany wojenne. Zdarzył się nawet nieszczęśliwy wypadek,
kiedy jedna z dziewczynek wdrapała się na pozostałość ceglanego muru i razem z
nim spadła, a cegły ją przysypały. Długo nie mógł zapomnieć jej buzi umazanej
pyłem ceglanym i krwawą rzeczkę płynącą z jej ust. Miała na imię Louise. Do tej
pory pamiętał jej imię.
Rodzice zabronili mu tam chodzić, a więc znalazł sobie inne
miejsce. Nieczynną stację benzynową, która udawała budowle kosmiczne na innej
planecie.
Tamtego dnia, kiedy oglądali fajerwerkowe trofea, całe jego
życie legło w gruzach jak ta mała, odważna kumpelka.
Tej nocy, Paul znów wybrał się aby posiedzieć na ławce przed
domem. Było ciepło i mgliście, przez co hałas obwodnicy zanurzał się w mgielnej
bieli i cichł nieco stając się szumem rzeki aut. Wydawało się, że siedzi
zamyślony, ale on na odwrót, starał się nie myśleć o niczym. Nie zdawał sobie
sprawy, że jest to czysta medytacja. Po niej czuł się lepiej, zasypiał lekko i
lekko się budził rankiem. Samotność wydawała mu się darem a nie przekleństwem.
W pewnym momencie, usłyszał pracujący silnik ciężarówki. Zza
zakrętu wyłoniła się śmieciarka.
- A! – pomyślał sprzątają dodatkowo, przed jutrzejszym
świętem.
Śmieciarka zatrzymywała się co chwilę, ładując w swoje wnętrze
torby z odpadkami albo wytrząsając z metalowych pojemników ich zawartość. Jeden
z kubłów odpadł od chwytaka i z koszmarnym jazgotem potoczył się po jezdni.
Zanim został schwytany przez pracowników, dźwięk wdarł się w uszy Paula, na
chwilę go ogłuszając.
Zatkał je dłońmi i cierpliwie czekał, aż samochód odjedzie.
Wtedy właśnie poczuł lekkie dotknięcie na ramieniu. Odwrócił
się odruchowo, jakby chciał zobaczyć tego, kto go dotyka.
- Kim jesteś? Jestem niewidomy…
- Paul.
- Jesteś chłopcem? Co robisz tu nocą?
- Wymknąłem się z domu, bo mnie mama nie chce puścić.
- A gdzie mieszkasz?
- A tu, naprzeciwko pod dziewiętnastką.
- To jesteśmy sąsiadami. I jesteś moim imiennikiem. Dlaczego
mama nie chce cię wypuścić z domu?
- Bo się boi. Kobiety są tchórzliwe. Nie to co moja koleżanka
Louise!
Była tak odważna, że weszła na mur wysoki na metry!
Paul Villard zaniemówił. Zrobiło mu się jakoś dziwnie, jakby
słyszał samego siebie, ale czterdzieści lat temu. Poczuł pulsowanie w dolnej
części głowy. Chyba skoczyło mu ciśnienie.
- To przecież niemożliwe! Głupie! To niemożliwe do cholery! Co
się dzieje! – pomyślał.
- Hej chłopcze, chodź, siądź tutaj ze mną i opowiedz, co stało
się tej odważnej.
Chłopak trochę nieufnie usiadł obok Paula i przez chwilę
milczał, nawet westchnął.
- Spadła, bo mur się zawalił i ją przygniótł!
- I co było dalej?
- Normalnie, odgrzebali ją, pojechała karetką do szpitala, ale
potem
Mama powiedziała mi, że Louise umarła.
Przez chwilę siedzieli nieruchomo. Mały Paul z obrazem twarzy
dziewczynki w oczach, a duży Paul z kompletnym pomieszaniem myśli i
przerażeniem. Przecież nie można cofnąć się w czasie, a on tego właśnie
doświadczał. Zupełnie jakby to było normalne zjawisko, choć zdarzało się
nielicznym. Cofnięcie się w czasie może całkowicie zmienić przyszłość w
nieskończonej liczbie kombinacji a więc z gruntu jest niemożliwością. Może to
jest halucynacja, wywołana zbyt silnym dźwiękiem pojemnika na śmieci, a ten
głos i jego historia, dziwną projekcją mózgu?
- Jesteś? – skierował pytanie w miejsce, gdzie prawdopodobnie
siedział chłopiec.
- Tak, ale muszę lecieć. Umówiłem się z chłopakami, bo chcemy
odpalić trochę petard na tej starej stacji benzynowej.
- Co?! Nie radzę! Paul nie możesz tam iść!
- Muuuszę!
- Słuchaj, masz rower?
- Nie.
- Dostaniesz go jutro, ode mnie! Daję Ci słowo honoru! Tylko
nie idź.
- A co ja im powiem?
- Powiesz, że matka zamknęła ci drzwi na klucz, i go schowała.
- Nie uwierzą, bo nigdy nie zamyka drzwi. To lecę!
- Paul, jeśli
pójdziesz, stracisz wzrok. Jestem czarodziejem. Widzisz moja laskę? To nie jest
laska niewidomego. To czarodziejska różdżka. Popatrz.
Paul dotknął rączką laski czoła. Przez chwilę udawał, że coś
wewnątrz z niego chce się wydostać na zewnątrz. Trząsł się, mamrotał aż
wreszcie zesztywniał i zawołał:
- Louise miała buzię brudną od cegieł i strużkę krwi z ust?
- Tttak… wyszeptał Mały. – Skąd wiesz?
- Mówiłem, jestem czarodziejem. Jeśli nie pójdziesz odpalać
petard dam ci tę różdżkę.
- Dobrze, a co ona jeszcze umie?
- Może znajdować złoto pod ziemią. Wtedy cichutko piszczy.
- Dobrze, biorę.
- Obiecujesz słowem rycerskim, że dzisiaj nie pójdziesz?
- Obiecuję – powiedział Mały, sięgając po laskę.
- Ostrożnie, nie może upaść na ziemię.
Paul słyszał kroki chłopca, który skierował się do ich domu.
Drzwi skrzypnęły jak zawsze. Zapanowała cisza, inna niż dotychczas. To była
dziwna magiczna, drżąca, żywa cisza. Zawieszona nad uliczką nie ocierała się o
gałęzie drzew. Zanurzona we mgle płynęła tam i z powrotem jakby kręciła się
wokół Paula zwiastując coś nowego i równie niezrozumiałego jak wizyta Małego.
Niedaleko, kilka domów na północ od miejsca gdzie siedział
Paul, coś wybuchło. Głuchy, przytłoczony mgłą dźwięk przetoczył się echem po
uliczce.
Paul wstał z ławki. Przez chwilę czuł zawrót głowy. Pomyślał,
że zbyt szybko przybrał pionową postawę, ale zawrót nie ustępował. Chwycił się
oparcia i usiadł. Zdjął okulary i przetarł oczy. Kiedy je odruchowo otworzył,
zobaczył jakiś cień, a właściwie bladą plamę, kilka plam. Latarnie rzucały
blade światło, a mgła rozpraszała je miękko. Po chwili obraz zaczął się
wyostrzać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)