NOCNA
ZMIANA
Mężczyzna w średnim wieku stukając białą laską w płyty
chodnika, ostrożnie ale ze zdecydowaniem szedł w kierunku sklepu spożywczego.
Można było mieć pewność, że pokonywał tę trasę wielokrotnie i być może był to
jego jedyny spacer w ciągu dnia.
Wiedziony zapachem albo nieosiągalnym dla widzących
instynktem, skierował laskę w lewo, stukając w szklaną ścianę drzwi
wejściowych. Te już za pomocą fotokomórki otworzyły się na cała szerokość,
wpuszczając mężczyznę do środka.
- Dzień dobry panie Villard! – powitał go właściciel
niewielkiego sklepiku, gdzie można było kupić lub zamówić niemal wszystko. – Co
mam włożyć dzisiaj do torby? – dopytywał, otwierając sporą torbę z papieru.
- To co zwykle… ale jeszcze jakiś szampon do włosów i płatki
kukurydziane. – Chyba dzisiaj ładna pogoda, bo czułem słońce na twarzy… Trzeba
wyciągnąć wiosenną kurtkę.
- Najwyższa pora! Już kwitną prymule i tulipany! Zima w tym
roku nam nie dokuczyła!- zapewnił pakując do torby sprawunki.
- A interes idzie dobrze, panie Bouchard?
- Trochę się ruszyło, ale przesytu nie ma. Jak zwykle koło się
kręci wolniutko.
Po chwili Paul Villard
szedł w odwrotną stronę, identycznie, ale już obarczony papierową torbą z
jedzeniem na trzy dni, jak na jego samotne potrzeby.
Musiał liczyć albo czuł liczbę kroków jakie zrobiły jego nogi,
bo tak jak poprzednio postukał laską tym razem w prawą stronę i znalazł brązowe
drewniane drzwi. Wszedł do wąskiej bramy.
Zjadł miskę płatków z mlekiem, a potem włączył radio i usiadł
na fotelu tuż przy oknie, jakby chciał obserwować to co za nim. Gdyby miał
wzrok, zobaczyłby szarą uliczkę na przedmieściach Paryża, która niczym nie
przypominała uliczek w centrum miasta. Takie domy jak tu, były wszędzie tam,
gdzie dopiero rodziło się prawdziwe miasto. Przeważnie dwupiętrowe kamieniczki,
z małymi sklepikami, stacja benzynowa, niewiele reklam i gdzieniegdzie
odpadający tynk.
Kilka ławek stojących pod kilkoma drzewami, zapraszały do
siebie staruszków w południe a wieczorami nieznanej maści młodych, zajętych z
pewnością tym, co niedozwolone. Gdyby jeszcze ta działalność odbywała się w
ciszy, byłoby znośnie, ale te ryki szczęścia i zaczepki innych ludzi, były
chwilami nie do zniesienia.
To dlatego Paul Villard postanowił spacerować, a raczej
posiedzieć na ławeczce przed domem po północy, kiedy noc sprowadzała na uliczkę
ciszę, lub prawie ciszę, bo niedaleko była jedna z obwodnic miasta, a stamtąd
dochodził jednostajny szum, buczenie silników, czasem syrena policyjna ale jak
się uprzeć to był dźwięk krwiobiegu metropolii, znośny, zbyt daleki, a więc
spoza otoczenia.
Kiedy deszcz nie szumiał na parapecie okna, Paul Villard
wkładał kurtkę, brał laskę i wychodził z domu, aby naprzeciwko wejścia do domu usiąść na ławce i oddychać lepszym
powietrzem niż w pokoju, chłonąć miasto skórą, węchem i słuchem.
Wzrok stracił jako ośmioletni chłopiec, gdy w noc
poprzedzającą święto narodowe, postanowił odpalić petardy, które jeden z kumpli
„zwinął” jakiemuś handlarzowi. Jego świat rozpłynął się w bieli wybuchu i bólu,
który bardzo długo trwał pod opatrunkami. Ból ustąpił, rany się zagoiły, ale
odtąd jego świat był uboższy o najważniejszy zmysł, który pozwala na ocenę tego
co piękne, lub nie, daje miliony doznań, których nie zastąpią inne zmysły.
Skończyły się wypady z kolegami na pobliskie tereny upadłej fabryki,
która w ich oczach stawała się polem wojny z niewidzialnym wrogiem, albo sami
dzielili się rolami i walczyli do upadłego, przynosząc do domu pokrwawione
kolana i łokcie, jako rany wojenne. Zdarzył się nawet nieszczęśliwy wypadek,
kiedy jedna z dziewczynek wdrapała się na pozostałość ceglanego muru i razem z
nim spadła, a cegły ją przysypały. Długo nie mógł zapomnieć jej buzi umazanej
pyłem ceglanym i krwawą rzeczkę płynącą z jej ust. Miała na imię Louise. Do tej
pory pamiętał jej imię.
Rodzice zabronili mu tam chodzić, a więc znalazł sobie inne
miejsce. Nieczynną stację benzynową, która udawała budowle kosmiczne na innej
planecie.
Tamtego dnia, kiedy oglądali fajerwerkowe trofea, całe jego
życie legło w gruzach jak ta mała, odważna kumpelka.
Tej nocy, Paul znów wybrał się aby posiedzieć na ławce przed
domem. Było ciepło i mgliście, przez co hałas obwodnicy zanurzał się w mgielnej
bieli i cichł nieco stając się szumem rzeki aut. Wydawało się, że siedzi
zamyślony, ale on na odwrót, starał się nie myśleć o niczym. Nie zdawał sobie
sprawy, że jest to czysta medytacja. Po niej czuł się lepiej, zasypiał lekko i
lekko się budził rankiem. Samotność wydawała mu się darem a nie przekleństwem.
W pewnym momencie, usłyszał pracujący silnik ciężarówki. Zza
zakrętu wyłoniła się śmieciarka.
- A! – pomyślał sprzątają dodatkowo, przed jutrzejszym
świętem.
Śmieciarka zatrzymywała się co chwilę, ładując w swoje wnętrze
torby z odpadkami albo wytrząsając z metalowych pojemników ich zawartość. Jeden
z kubłów odpadł od chwytaka i z koszmarnym jazgotem potoczył się po jezdni.
Zanim został schwytany przez pracowników, dźwięk wdarł się w uszy Paula, na
chwilę go ogłuszając.
Zatkał je dłońmi i cierpliwie czekał, aż samochód odjedzie.
Wtedy właśnie poczuł lekkie dotknięcie na ramieniu. Odwrócił
się odruchowo, jakby chciał zobaczyć tego, kto go dotyka.
- Kim jesteś? Jestem niewidomy…
- Paul.
- Jesteś chłopcem? Co robisz tu nocą?
- Wymknąłem się z domu, bo mnie mama nie chce puścić.
- A gdzie mieszkasz?
- A tu, naprzeciwko pod dziewiętnastką.
- To jesteśmy sąsiadami. I jesteś moim imiennikiem. Dlaczego
mama nie chce cię wypuścić z domu?
- Bo się boi. Kobiety są tchórzliwe. Nie to co moja koleżanka
Louise!
Była tak odważna, że weszła na mur wysoki na metry!
Paul Villard zaniemówił. Zrobiło mu się jakoś dziwnie, jakby
słyszał samego siebie, ale czterdzieści lat temu. Poczuł pulsowanie w dolnej
części głowy. Chyba skoczyło mu ciśnienie.
- To przecież niemożliwe! Głupie! To niemożliwe do cholery! Co
się dzieje! – pomyślał.
- Hej chłopcze, chodź, siądź tutaj ze mną i opowiedz, co stało
się tej odważnej.
Chłopak trochę nieufnie usiadł obok Paula i przez chwilę
milczał, nawet westchnął.
- Spadła, bo mur się zawalił i ją przygniótł!
- I co było dalej?
- Normalnie, odgrzebali ją, pojechała karetką do szpitala, ale
potem
Mama powiedziała mi, że Louise umarła.
Przez chwilę siedzieli nieruchomo. Mały Paul z obrazem twarzy
dziewczynki w oczach, a duży Paul z kompletnym pomieszaniem myśli i
przerażeniem. Przecież nie można cofnąć się w czasie, a on tego właśnie
doświadczał. Zupełnie jakby to było normalne zjawisko, choć zdarzało się
nielicznym. Cofnięcie się w czasie może całkowicie zmienić przyszłość w
nieskończonej liczbie kombinacji a więc z gruntu jest niemożliwością. Może to
jest halucynacja, wywołana zbyt silnym dźwiękiem pojemnika na śmieci, a ten
głos i jego historia, dziwną projekcją mózgu?
- Jesteś? – skierował pytanie w miejsce, gdzie prawdopodobnie
siedział chłopiec.
- Tak, ale muszę lecieć. Umówiłem się z chłopakami, bo chcemy
odpalić trochę petard na tej starej stacji benzynowej.
- Co?! Nie radzę! Paul nie możesz tam iść!
- Muuuszę!
- Słuchaj, masz rower?
- Nie.
- Dostaniesz go jutro, ode mnie! Daję Ci słowo honoru! Tylko
nie idź.
- A co ja im powiem?
- Powiesz, że matka zamknęła ci drzwi na klucz, i go schowała.
- Nie uwierzą, bo nigdy nie zamyka drzwi. To lecę!
- Paul, jeśli
pójdziesz, stracisz wzrok. Jestem czarodziejem. Widzisz moja laskę? To nie jest
laska niewidomego. To czarodziejska różdżka. Popatrz.
Paul dotknął rączką laski czoła. Przez chwilę udawał, że coś
wewnątrz z niego chce się wydostać na zewnątrz. Trząsł się, mamrotał aż
wreszcie zesztywniał i zawołał:
- Louise miała buzię brudną od cegieł i strużkę krwi z ust?
- Tttak… wyszeptał Mały. – Skąd wiesz?
- Mówiłem, jestem czarodziejem. Jeśli nie pójdziesz odpalać
petard dam ci tę różdżkę.
- Dobrze, a co ona jeszcze umie?
- Może znajdować złoto pod ziemią. Wtedy cichutko piszczy.
- Dobrze, biorę.
- Obiecujesz słowem rycerskim, że dzisiaj nie pójdziesz?
- Obiecuję – powiedział Mały, sięgając po laskę.
- Ostrożnie, nie może upaść na ziemię.
Paul słyszał kroki chłopca, który skierował się do ich domu.
Drzwi skrzypnęły jak zawsze. Zapanowała cisza, inna niż dotychczas. To była
dziwna magiczna, drżąca, żywa cisza. Zawieszona nad uliczką nie ocierała się o
gałęzie drzew. Zanurzona we mgle płynęła tam i z powrotem jakby kręciła się
wokół Paula zwiastując coś nowego i równie niezrozumiałego jak wizyta Małego.
Niedaleko, kilka domów na północ od miejsca gdzie siedział
Paul, coś wybuchło. Głuchy, przytłoczony mgłą dźwięk przetoczył się echem po
uliczce.
Paul wstał z ławki. Przez chwilę czuł zawrót głowy. Pomyślał,
że zbyt szybko przybrał pionową postawę, ale zawrót nie ustępował. Chwycił się
oparcia i usiadł. Zdjął okulary i przetarł oczy. Kiedy je odruchowo otworzył,
zobaczył jakiś cień, a właściwie bladą plamę, kilka plam. Latarnie rzucały
blade światło, a mgła rozpraszała je miękko. Po chwili obraz zaczął się
wyostrzać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz