czwartek, 5 marca 2015

Nowe opowiadanko na hasło "noc" ( raz w miesiącu wybieramy w klubie słowo, na które trzeba coś napisać)

NOCNA ZMIANA

Mężczyzna w średnim wieku stukając białą laską w płyty chodnika, ostrożnie ale ze zdecydowaniem szedł w kierunku sklepu spożywczego. Można było mieć pewność, że pokonywał tę trasę wielokrotnie i być może był to jego jedyny spacer w ciągu dnia.
Wiedziony zapachem albo nieosiągalnym dla widzących instynktem, skierował laskę w lewo, stukając w szklaną ścianę drzwi wejściowych. Te już za pomocą fotokomórki otworzyły się na cała szerokość, wpuszczając mężczyznę do środka.
- Dzień dobry panie Villard! – powitał go właściciel niewielkiego sklepiku, gdzie można było kupić lub zamówić niemal wszystko. – Co mam włożyć dzisiaj do torby? – dopytywał, otwierając sporą torbę z papieru.
- To co zwykle… ale jeszcze jakiś szampon do włosów i płatki kukurydziane. – Chyba dzisiaj ładna pogoda, bo czułem słońce na twarzy… Trzeba wyciągnąć wiosenną kurtkę.
- Najwyższa pora! Już kwitną prymule i tulipany! Zima w tym roku nam nie dokuczyła!- zapewnił pakując do torby sprawunki.
- A interes idzie dobrze, panie Bouchard?
- Trochę się ruszyło, ale przesytu nie ma. Jak zwykle koło się kręci wolniutko.
 Po chwili Paul Villard szedł w odwrotną stronę, identycznie, ale już obarczony papierową torbą z jedzeniem na trzy dni, jak na jego samotne potrzeby.
Musiał liczyć albo czuł liczbę kroków jakie zrobiły jego nogi, bo tak jak poprzednio postukał laską tym razem w prawą stronę i znalazł brązowe drewniane drzwi. Wszedł do wąskiej bramy.
Zjadł miskę płatków z mlekiem, a potem włączył radio i usiadł na fotelu tuż przy oknie, jakby chciał obserwować to co za nim. Gdyby miał wzrok, zobaczyłby szarą uliczkę na przedmieściach Paryża, która niczym nie przypominała uliczek w centrum miasta. Takie domy jak tu, były wszędzie tam, gdzie dopiero rodziło się prawdziwe miasto. Przeważnie dwupiętrowe kamieniczki, z małymi sklepikami, stacja benzynowa, niewiele reklam i gdzieniegdzie odpadający tynk.
Kilka ławek stojących pod kilkoma drzewami, zapraszały do siebie staruszków w południe a wieczorami nieznanej maści młodych, zajętych z pewnością tym, co niedozwolone. Gdyby jeszcze ta działalność odbywała się w ciszy, byłoby znośnie, ale te ryki szczęścia i zaczepki innych ludzi, były chwilami nie do zniesienia.
To dlatego Paul Villard postanowił spacerować, a raczej posiedzieć na ławeczce przed domem po północy, kiedy noc sprowadzała na uliczkę ciszę, lub prawie ciszę, bo niedaleko była jedna z obwodnic miasta, a stamtąd dochodził jednostajny szum, buczenie silników, czasem syrena policyjna ale jak się uprzeć to był dźwięk krwiobiegu metropolii, znośny, zbyt daleki, a więc spoza otoczenia.
Kiedy deszcz nie szumiał na parapecie okna, Paul Villard wkładał kurtkę, brał laskę i wychodził z domu, aby naprzeciwko wejścia  do domu usiąść na ławce i oddychać lepszym powietrzem niż w pokoju, chłonąć miasto skórą, węchem i słuchem.
Wzrok stracił jako ośmioletni chłopiec, gdy w noc poprzedzającą święto narodowe, postanowił odpalić petardy, które jeden z kumpli „zwinął” jakiemuś handlarzowi. Jego świat rozpłynął się w bieli wybuchu i bólu, który bardzo długo trwał pod opatrunkami. Ból ustąpił, rany się zagoiły, ale odtąd jego świat był uboższy o najważniejszy zmysł, który pozwala na ocenę tego co piękne, lub nie, daje miliony doznań, których nie zastąpią inne zmysły.
Skończyły się wypady z kolegami na pobliskie tereny upadłej fabryki, która w ich oczach stawała się polem wojny z niewidzialnym wrogiem, albo sami dzielili się rolami i walczyli do upadłego, przynosząc do domu pokrwawione kolana i łokcie, jako rany wojenne. Zdarzył się nawet nieszczęśliwy wypadek, kiedy jedna z dziewczynek wdrapała się na pozostałość ceglanego muru i razem z nim spadła, a cegły ją przysypały. Długo nie mógł zapomnieć jej buzi umazanej pyłem ceglanym i krwawą rzeczkę płynącą z jej ust. Miała na imię Louise. Do tej pory pamiętał jej imię.
Rodzice zabronili mu tam chodzić, a więc znalazł sobie inne miejsce. Nieczynną stację benzynową, która udawała budowle kosmiczne na innej planecie.
Tamtego dnia, kiedy oglądali fajerwerkowe trofea, całe jego życie legło w gruzach jak ta mała, odważna kumpelka.

Tej nocy, Paul znów wybrał się aby posiedzieć na ławce przed domem. Było ciepło i mgliście, przez co hałas obwodnicy zanurzał się w mgielnej bieli i cichł nieco stając się szumem rzeki aut. Wydawało się, że siedzi zamyślony, ale on na odwrót, starał się nie myśleć o niczym. Nie zdawał sobie sprawy, że jest to czysta medytacja. Po niej czuł się lepiej, zasypiał lekko i lekko się budził rankiem. Samotność wydawała mu się darem a nie przekleństwem.
W pewnym momencie, usłyszał pracujący silnik ciężarówki. Zza zakrętu wyłoniła się śmieciarka.
- A! – pomyślał sprzątają dodatkowo, przed jutrzejszym świętem.
Śmieciarka zatrzymywała się co chwilę, ładując w swoje wnętrze torby z odpadkami albo wytrząsając z metalowych pojemników ich zawartość. Jeden z kubłów odpadł od chwytaka i z koszmarnym jazgotem potoczył się po jezdni. Zanim został schwytany przez pracowników, dźwięk wdarł się w uszy Paula, na chwilę go ogłuszając.
Zatkał je dłońmi i cierpliwie czekał, aż samochód odjedzie.
Wtedy właśnie poczuł lekkie dotknięcie na ramieniu. Odwrócił się odruchowo, jakby chciał zobaczyć tego, kto go dotyka.
- Kim jesteś? Jestem niewidomy…
- Paul.
- Jesteś chłopcem? Co robisz tu nocą?
- Wymknąłem się z domu, bo mnie mama nie chce puścić.
- A gdzie mieszkasz?
- A tu, naprzeciwko pod dziewiętnastką.
- To jesteśmy sąsiadami. I jesteś moim imiennikiem. Dlaczego mama nie chce cię wypuścić z domu?
- Bo się boi. Kobiety są tchórzliwe. Nie to co moja koleżanka Louise!
Była tak odważna, że weszła na mur wysoki na metry!

Paul Villard zaniemówił. Zrobiło mu się jakoś dziwnie, jakby słyszał samego siebie, ale czterdzieści lat temu. Poczuł pulsowanie w dolnej części głowy. Chyba skoczyło mu ciśnienie.
- To przecież niemożliwe! Głupie! To niemożliwe do cholery! Co się dzieje! – pomyślał.
- Hej chłopcze, chodź, siądź tutaj ze mną i opowiedz, co stało się tej odważnej.
Chłopak trochę nieufnie usiadł obok Paula i przez chwilę milczał, nawet westchnął.
- Spadła, bo mur się zawalił i ją przygniótł!
- I co było dalej?
- Normalnie, odgrzebali ją, pojechała karetką do szpitala, ale potem
Mama powiedziała mi, że Louise umarła.
Przez chwilę siedzieli nieruchomo. Mały Paul z obrazem twarzy dziewczynki w oczach, a duży Paul z kompletnym pomieszaniem myśli i przerażeniem. Przecież nie można cofnąć się w czasie, a on tego właśnie doświadczał. Zupełnie jakby to było normalne zjawisko, choć zdarzało się nielicznym. Cofnięcie się w czasie może całkowicie zmienić przyszłość w nieskończonej liczbie kombinacji a więc z gruntu jest niemożliwością. Może to jest halucynacja, wywołana zbyt silnym dźwiękiem pojemnika na śmieci, a ten głos i jego historia, dziwną projekcją mózgu?
- Jesteś? – skierował pytanie w miejsce, gdzie prawdopodobnie siedział chłopiec.
- Tak, ale muszę lecieć. Umówiłem się z chłopakami, bo chcemy odpalić trochę petard na tej starej stacji benzynowej.
- Co?! Nie radzę! Paul nie możesz tam iść!
- Muuuszę!
- Słuchaj, masz rower?
- Nie.
- Dostaniesz go jutro, ode mnie! Daję Ci słowo honoru! Tylko nie idź.
- A co ja im powiem?
- Powiesz, że matka zamknęła ci drzwi na klucz, i go schowała.
- Nie uwierzą, bo nigdy nie zamyka drzwi. To lecę!
-  Paul, jeśli pójdziesz, stracisz wzrok. Jestem czarodziejem. Widzisz moja laskę? To nie jest laska niewidomego. To czarodziejska różdżka. Popatrz.
Paul dotknął rączką laski czoła. Przez chwilę udawał, że coś wewnątrz z niego chce się wydostać na zewnątrz. Trząsł się, mamrotał aż wreszcie zesztywniał i zawołał:
- Louise miała buzię brudną od cegieł i strużkę krwi z ust?
- Tttak… wyszeptał Mały. – Skąd wiesz?
- Mówiłem, jestem czarodziejem. Jeśli nie pójdziesz odpalać petard dam ci tę różdżkę.
- Dobrze, a co ona jeszcze umie?
- Może znajdować złoto pod ziemią. Wtedy cichutko piszczy.
- Dobrze, biorę.
- Obiecujesz słowem rycerskim, że dzisiaj nie pójdziesz?
- Obiecuję – powiedział Mały, sięgając po laskę.
- Ostrożnie, nie może upaść na ziemię.

Paul słyszał kroki chłopca, który skierował się do ich domu. Drzwi skrzypnęły jak zawsze. Zapanowała cisza, inna niż dotychczas. To była dziwna magiczna, drżąca, żywa cisza. Zawieszona nad uliczką nie ocierała się o gałęzie drzew. Zanurzona we mgle płynęła tam i z powrotem jakby kręciła się wokół Paula zwiastując coś nowego i równie niezrozumiałego jak wizyta Małego.
Niedaleko, kilka domów na północ od miejsca gdzie siedział Paul, coś wybuchło. Głuchy, przytłoczony mgłą dźwięk przetoczył się echem po uliczce.

Paul wstał z ławki. Przez chwilę czuł zawrót głowy. Pomyślał, że zbyt szybko przybrał pionową postawę, ale zawrót nie ustępował. Chwycił się oparcia i usiadł. Zdjął okulary i przetarł oczy. Kiedy je odruchowo otworzył, zobaczył jakiś cień, a właściwie bladą plamę, kilka plam. Latarnie rzucały blade światło, a mgła rozpraszała je miękko. Po chwili obraz zaczął się wyostrzać. 

Brak komentarzy: