WÓZKARZ
Kółka wózka sklepowego terkotały na
spojeniach kostki brukowej. Wiozły całe dwa złote, które Józiek wyjmie,
wsuwając w otworek blaszkę poprzedniego wózka. Różnie się trafia, ale
przeważają złotówki.
- Dzisiaj jakiś
urodzaj na dwójki -pomyślał z zadowoleniem.
Ludzie niechętnie
oddają wózki takim jak on. Starsi, pewnie z oszczędności, wolą drałować do
składu, utykając albo kolebiąc swoje tłuste ciała. Tylko bogatsi i rozleniwieni
zakupami, bez słowa popychają pusty wózek ku żebrakowi. Tak. Tak odbierają
takich jak Józiek. A przecież to, co robią jest jakimś rodzajem pracy. Deszcz nie
deszcz, w mrozie i w upale, chodzą po wielkim parkingu, wypatrując klienta. To
niepisana umowa. Nie siedzą za ziemi z wyciągniętą ręką.
Wózkarze zaliczają
się do tych całkiem wolnych zawodówtakich jak grajkowie, uliczni cyrkowcy, a
nawet prostytutki. Każde z nich przecież coś oferuje.
Józiek ma zdrowe silne nogi, stare, miękkie trampki i lubi spacerować. Uwalnia ludzi od zbędnego wysiłku i ciężaru monet w portfelu.
Józiek ma zdrowe silne nogi, stare, miękkie trampki i lubi spacerować. Uwalnia ludzi od zbędnego wysiłku i ciężaru monet w portfelu.
Józiek ma nawet
kumpli pod Auchanem. Jeden z nich - Robert wygląda nienajlepiej. Ma zbyt
fioletową twarz i lekko śmierdzi ale jest fajnym kumplem. Jak widzi, że Józiek
już kieruje się do jakiegoś wypasionego Opla, nawet gdy jest bliżej samochodu,
udaje, że nic nie widzi. Wie, że może sobą zrazić klienta i wtedy obaj nie
zarobią. Robert poluje na podobnych do siebie. Tacy bardziej rozumieją jego
potrzeby.
Mają też wspólny
klub, do którego zaglądają aby kapkę odpocząć i ugasić pragnienie. Za ogromnym
pojemnikiem na śmieci, z tyłu kompleksu Auchan, gdzie wyrzuca sie niechciane
jedzenie, jest mała przestrzeń pod daszkiem. Tam kilka kartonów tworzy podłogę,
trzy palety są meblami a w jednym solidnym kartonie zawsze jest butelka wody,
butelka wódy i bułki, które po dwóch dniach są przez sklep wyrzucane do śmieci.
A czego tam jeszcze nie ma! Przeterminowane, choć jeszcze dobre sery, wędliny,
mleko! Żyć nie umierać! Sypialnia i jadalnia obok. Toaleta jest w środku
budynku. Późnym wieczorem, kiedy mały ruch, można się jako tako ochlapać. Zimą
jest gorzej, ale zawsze trzeba jakoś zaradzić.
Mają swoje mety i
swoich przyjaciół. Stanowią zwartą, niedostępną grupę, jak rotarianie o innej
orientacji majątkowej i światopoglądowej. Na swój sposób Józiek był szczęśliwy.
Dziś Józiek stał
przy wejściu, w słonecznej plamie, delektując
się ciepłem na twarzy i brzękiem monet w kieszeni, którymi się bawił
przewracając je palcami. Niedawno spadł krótki, ciepły, majowy deszczyk i
powietrze pachniało kurzem i asfaltem.
Ruch był niewielki,
a więc nieśpiesznie podreptał przed siebie wzdłuż nielicznych, zaparkowanych
samochodów. Coś białego, leżącego na
ziemi w pustym miejscu dla pojazdów, zwróciło jego uwagę. Była to zadresowana i
zaklejona koperta, tylko trochę zmoczona deszczem.
- Barbara Warak, ul.
Tulipanowa 33, Józefosław - przecztał na głos. - To niedaleko, pod 22 w garażu,
kwaterowaliśmy w zimie. Józefosław. Na drugie mam Sławek. To jak list do mnie i
do Barbarki... ciekawe jak wygląda. - pomyślał Józiek.
Naszła go przemożna
ochota, aby pójść i oddać list Barbarze. Może coś się wydarzy?
Szedł rażnym krokiem
jak człowiek idący załatwić jakieś ważne sprawy. Kiedyś był przystojnym facetem i gdyby nie to
okropne ubranie i brak fryzjera, każdy by się nabrał, że jest jakimś
urzędnikiem, od którego coś zależy. Niósł kopertę w ręku niby urzędowy dokument.
Mijał zielone ogrody. Bzy pachniały jak
oszalałe.
Słońce wyjrzało na
chwilę, ale nagle zachmurzyło twarz, zapowiadając deszcz. Lunęło z nieba, bez
ostrzeżenia. Do Barbary jeszcze było kawałek drogi, więc schował kopertę pod
kurtkę i postawił kołnierz. Nigdzie nie było miejsca, aby się schować. Same
domy za ogrodzeniem, jeden obok drugiego. Trudno, może ubranie trochę upierze się na nim!
Zadzwonił do domu
guziczkiem przy furtce. Stał chwilę moknąc niemiłosiernie, zły na swój nagły pomysł,
już chciał się odwrócić, gdy uchyliły się drzwi wejściowe.
- Tak? - spytała
drobna blondynka.
- Znalazłem na
parkingu list do pani. Postanowiłem go pani przynieść. Wpuści mnie pani? Bo nie
chciałbym aby Pani zmokła! Wystarczy, że ja jestem jak gąka!
- No... chyba nie
powinnam, ale proszę..
Furtka zaćwierkała i
pchnięta wpuściła Józka o środka. Blondynka wyszła na zewnątrz, gdzie pod
daszkiem ganku, mogła bez obaw przyjąć doręczyciela.
- Rzeczywiście, do
mnie. Dziękuję. Ale pan zmókł. Proszę, niech pan wejdzie i choć trochę się
osuszy. Dam panu herbatę.
Siedział przy
kuchennym stole, przy którym siedziała mała dziewczynka i jakby wogóle go
niezauważając, rysowała jakiś dziecinny rysunek kredkami. Barbara nalewała wodę
do szklanki. Rzeczywiście była drobna, wyrażnie zmęczona i trochę zaniedbana. Przepychu
w domu nie było. Bardzo skromna kuchnia ze smutną dziewczynką i jej smutną
matką.
Postawiła przed nim herbatę i talerzyk z
drożdżowym, jeszcze ciepłym ciastem.
- Sama piekłam. Nie
stać nas na kupne, a poza tym nie lubię przepłacać. Za taki kawałek policzyliby
sobie z pięć złotych. A mnie cały placek kosztował najwyżej siedem!
Siadła naprzeciwko
Józka i otworzyła list.
- O! Kupon totolotka
„na chybił trafił”! Nic więcej nie ma. Nie wiadomo od kogo... chociaż, domyślam
się. Pewnie zamiast pieniędzy! No cóż, lepiej nie będzie. - powiedziała i przez
chwilę patrzyła na bilet losu w milczeniu.
Józiek niedowierzał
temu co widzi. Był gościem. Pachniała drożdżowa babka. Herbta była gorąca, z
cukrem i cytryną. Obok ładna i dzielna kobieta. Świat, który utracił i już
zapomniał jak wygląda.
Wracał do swojego
kartonowego królestwa ciągle mając przed oczami Barbarę i jej milczącą
córeczkę. Pomyślał nawet, że za jakiś czas mógłby ją odwiedzić przynosząc jakiś
kwiatek.
- Hej, Józiek,
gdzieś ty był - zawołał Robert. - Ruch jak cholera! bierz się do roboty, ja
spadam do Klubu.
Pracował zawieszony
we mgle wspomnień. Jak dotąd wszystko było przewidywalne. Każdy dzień
jednakowy, wśród tych samych ludzi, bo klienci nie byli ludźmi tylko masą
dostarczającą pieniędzy. Był piątek.
Wszyscy chyba wybierali
się na majówkę. Teraz wyjeżdżali z koszami pełnymi zakupów. Dwuzłotówki
dosłownie same pchały się do kieszeni.
Po tygodniu Józiek z
bukiecikiem konwalii, znowu nacisnął dzwonek przy furtce. Nikt nie otworzył. Zatknął więc bukiecik w metalowy fragment
ogrodzenia.
Po paru tygodniach
znowu poszedł na ulicę Tulipanową myśląc, że wtedy po prostu gdzieś poszły i
wróciły.
Uschnięty bukiecik
konwalii nadal tkwił w ogrodzeniu. Teraz już nie miał wątpliwości, pewnie gdzieś
wyjechały. Zniknęły z jego ledwo co nakreślonej nadziei. Jakie życie - taka
nadzieja. Jego nadzieja stopniała zamieniając się w małą grudkę smutku. Sam
postanowił, że nie pozwoli jej urosnąć.
Koniec lata niósł tę
miepotrzebną myśl o przemijaniu i kolejnej zimie. Dlatego ludzie mówią: przeżył
osiemdziesiąt wiosen. Dlaczego nie zim albo jesieni? Bo tylko dla wiosny chce
się żyć, a umierać najlepiej w listopadzie. Takie i inne rozważania dopadały go
w stanie bezczynności zawodowej.
Szukał muzyki w skrzypieniu
kółek wózkowych, czasem podsłuchiwał rozmowy klientów, karmił kawki bułką.
Bardzo lubił ich głosy a pokochał, kiedy ktoś mu powiedział, że dobierają się w
pary ma całe życie.
Posmutniał,bo Robert
chyba się rozchorował na dobre. Ochrona Auchan znalazła go w składzie na wózki,
prawie nieprzytomnego z gorączki. Pogotowie zabrało go do jakiegoś szpitala.
Minął już miesiąc a on nie wracał.
Tego dnia było dość
ciepło jak na pażdziernik. Józiek jak zwykle obserwował parking. Nos zawodowca
przeważnie dobrze prowadził go do klienta z wózkiem. Ten był wypasiony ponad
miarę. Terenowe srebrne Porsche z pełnym wózkiem i jakaś kobieta sadowiąca dziecko na tylnym
siedzeniu samochodu. Szedł w jej stronę. Stanął nieopodal, czekając aż wypakuje
zakupy. Przypięła dziecko i wychyliła się na zewnątrz.
Józiek zamarł.
Przestał rozumieć cokolwiek. To była ona - Barbara. Jeszcze ładniejsza niż
przedtem. Ubrana chyba w najlepsze ciuchy na świecie. Wszystkie eleganckie i na
oko bardzo drogie. Wypakowała zakupy i zaczęła się rozglądać za kimś, kto
odbierze wózek, bo nie mogłaby wycofać samochodu. Zrezygnowana sama poszła go
odstawić na miejsce.
Józiek nie drgnął.
Jeszcze długo stał w jednym miejscu. Tylko serce biło mu szybciej niż zwykle.
Potem podreptał w stronę klubu, ciepłe październikowe słońce było takie
przyjazne. Na swój sposób Józiek był szczęśliwy.