czwartek, 21 maja 2015

WÓZKARZ

WÓZKARZ

Kółka wózka sklepowego terkotały na spojeniach kostki brukowej. Wiozły całe dwa złote, które Józiek wyjmie, wsuwając w otworek blaszkę poprzedniego wózka. Różnie się trafia, ale przeważają złotówki.
- Dzisiaj jakiś urodzaj na dwójki -pomyślał z zadowoleniem.
Ludzie niechętnie oddają wózki takim jak on. Starsi, pewnie z oszczędności, wolą drałować do składu, utykając albo kolebiąc swoje tłuste ciała. Tylko bogatsi i rozleniwieni zakupami, bez słowa popychają pusty wózek ku żebrakowi. Tak. Tak odbierają takich jak Józiek. A przecież to, co robią jest jakimś rodzajem pracy. Deszcz nie deszcz, w mrozie i w upale, chodzą po wielkim parkingu, wypatrując klienta. To niepisana umowa. Nie siedzą za ziemi z wyciągniętą ręką.
Wózkarze zaliczają się do tych całkiem wolnych zawodówtakich jak grajkowie, uliczni cyrkowcy, a nawet prostytutki. Każde z nich przecież coś oferuje.
Józiek ma zdrowe silne nogi, stare, miękkie trampki i lubi spacerować. Uwalnia ludzi od zbędnego wysiłku i ciężaru monet w portfelu.
Józiek ma nawet kumpli pod Auchanem. Jeden z nich - Robert wygląda nienajlepiej. Ma zbyt fioletową twarz i lekko śmierdzi ale jest fajnym kumplem. Jak widzi, że Józiek już kieruje się do jakiegoś wypasionego Opla, nawet gdy jest bliżej samochodu, udaje, że nic nie widzi. Wie, że może sobą zrazić klienta i wtedy obaj nie zarobią. Robert poluje na podobnych do siebie. Tacy bardziej rozumieją jego potrzeby.
Mają też wspólny klub, do którego zaglądają aby kapkę odpocząć i ugasić pragnienie. Za ogromnym pojemnikiem na śmieci, z tyłu kompleksu Auchan, gdzie wyrzuca sie niechciane jedzenie, jest mała przestrzeń pod daszkiem. Tam kilka kartonów tworzy podłogę, trzy palety są meblami a w jednym solidnym kartonie zawsze jest butelka wody, butelka wódy i bułki, które po dwóch dniach są przez sklep wyrzucane do śmieci. A czego tam jeszcze nie ma! Przeterminowane, choć jeszcze dobre sery, wędliny, mleko! Żyć nie umierać! Sypialnia i jadalnia obok. Toaleta jest w środku budynku. Późnym wieczorem, kiedy mały ruch, można się jako tako ochlapać. Zimą jest gorzej, ale zawsze trzeba jakoś zaradzić.
Mają swoje mety i swoich przyjaciół. Stanowią zwartą, niedostępną grupę, jak rotarianie o innej orientacji majątkowej i światopoglądowej. Na swój sposób Józiek był szczęśliwy.
Dziś Józiek stał przy wejściu,  w słonecznej plamie, delektując się ciepłem na twarzy i brzękiem monet w kieszeni, którymi się bawił przewracając je palcami. Niedawno spadł krótki, ciepły, majowy deszczyk i powietrze pachniało kurzem i asfaltem.
Ruch był niewielki, a więc nieśpiesznie podreptał przed siebie wzdłuż nielicznych, zaparkowanych samochodów.  Coś białego, leżącego na ziemi w pustym miejscu dla pojazdów, zwróciło jego uwagę. Była to zadresowana i zaklejona koperta, tylko trochę zmoczona deszczem.
- Barbara Warak, ul. Tulipanowa 33, Józefosław - przecztał na głos. - To niedaleko, pod 22 w garażu, kwaterowaliśmy w zimie. Józefosław. Na drugie mam Sławek. To jak list do mnie i do Barbarki... ciekawe jak wygląda. - pomyślał Józiek.
Naszła go przemożna ochota, aby pójść i oddać list Barbarze. Może coś się wydarzy?
Szedł rażnym krokiem jak człowiek idący załatwić jakieś ważne sprawy.  Kiedyś był przystojnym facetem i gdyby nie to okropne ubranie i brak fryzjera, każdy by się nabrał, że jest jakimś urzędnikiem, od którego coś zależy. Niósł kopertę w ręku niby urzędowy dokument.  Mijał zielone ogrody. Bzy pachniały jak oszalałe.
Słońce wyjrzało na chwilę, ale nagle zachmurzyło twarz, zapowiadając deszcz. Lunęło z nieba, bez ostrzeżenia. Do Barbary jeszcze było kawałek drogi, więc schował kopertę pod kurtkę i postawił kołnierz. Nigdzie nie było miejsca, aby się schować. Same domy za ogrodzeniem, jeden obok drugiego. Trudno, może ubranie trochę upierze się na nim!
Zadzwonił do domu guziczkiem przy furtce. Stał chwilę moknąc niemiłosiernie, zły na swój nagły pomysł, już chciał się odwrócić, gdy uchyliły się drzwi wejściowe.
- Tak? - spytała drobna blondynka.
- Znalazłem na parkingu list do pani. Postanowiłem go pani przynieść. Wpuści mnie pani? Bo nie chciałbym aby Pani zmokła! Wystarczy, że ja jestem jak gąka!
- No... chyba nie powinnam, ale proszę..
Furtka zaćwierkała i pchnięta wpuściła Józka o środka. Blondynka wyszła na zewnątrz, gdzie pod daszkiem ganku, mogła bez obaw przyjąć doręczyciela.
- Rzeczywiście, do mnie. Dziękuję. Ale pan zmókł. Proszę, niech pan wejdzie i choć trochę się osuszy. Dam panu herbatę.
Siedział przy kuchennym stole, przy którym siedziała mała dziewczynka i jakby wogóle go niezauważając, rysowała jakiś dziecinny rysunek kredkami. Barbara nalewała wodę do szklanki. Rzeczywiście była drobna, wyrażnie zmęczona i trochę zaniedbana. Przepychu w domu nie było. Bardzo skromna kuchnia ze smutną dziewczynką i jej smutną matką.
 Postawiła przed nim herbatę i talerzyk z drożdżowym, jeszcze ciepłym ciastem.
- Sama piekłam. Nie stać nas na kupne, a poza tym nie lubię przepłacać. Za taki kawałek policzyliby sobie z pięć złotych. A mnie cały placek kosztował najwyżej siedem!
Siadła naprzeciwko Józka i otworzyła list.
- O! Kupon totolotka „na chybił trafił”! Nic więcej nie ma. Nie wiadomo od kogo... chociaż, domyślam się. Pewnie zamiast pieniędzy! No cóż, lepiej nie będzie. - powiedziała i przez chwilę patrzyła na bilet losu w milczeniu.
Józiek niedowierzał temu co widzi. Był gościem. Pachniała drożdżowa babka. Herbta była gorąca, z cukrem i cytryną. Obok ładna i dzielna kobieta. Świat, który utracił i już zapomniał jak wygląda.
Wracał do swojego kartonowego królestwa ciągle mając przed oczami Barbarę i jej milczącą córeczkę. Pomyślał nawet, że za jakiś czas mógłby ją odwiedzić przynosząc jakiś kwiatek.
- Hej, Józiek, gdzieś ty był - zawołał Robert. - Ruch jak cholera! bierz się do roboty, ja spadam do Klubu.
Pracował zawieszony we mgle wspomnień. Jak dotąd wszystko było przewidywalne. Każdy dzień jednakowy, wśród tych samych ludzi, bo klienci nie byli ludźmi tylko masą dostarczającą pieniędzy. Był piątek.
Wszyscy chyba wybierali się na majówkę. Teraz wyjeżdżali z koszami pełnymi zakupów. Dwuzłotówki dosłownie same pchały się do kieszeni.
Po tygodniu Józiek z bukiecikiem konwalii, znowu nacisnął dzwonek przy furtce. Nikt nie otworzył.  Zatknął więc bukiecik w metalowy fragment ogrodzenia.
Po paru tygodniach znowu poszedł na ulicę Tulipanową myśląc, że wtedy po prostu gdzieś poszły i wróciły.
Uschnięty bukiecik konwalii nadal tkwił w ogrodzeniu. Teraz już nie miał wątpliwości, pewnie gdzieś wyjechały. Zniknęły z jego ledwo co nakreślonej nadziei. Jakie życie - taka nadzieja. Jego nadzieja stopniała zamieniając się w małą grudkę smutku. Sam postanowił, że nie pozwoli jej urosnąć.
Koniec lata niósł tę miepotrzebną myśl o przemijaniu i kolejnej zimie. Dlatego ludzie mówią: przeżył osiemdziesiąt wiosen. Dlaczego nie zim albo jesieni? Bo tylko dla wiosny chce się żyć, a umierać najlepiej w listopadzie. Takie i inne rozważania dopadały go w stanie bezczynności zawodowej.
Szukał muzyki w skrzypieniu kółek wózkowych, czasem podsłuchiwał rozmowy klientów, karmił kawki bułką. Bardzo lubił ich głosy a pokochał, kiedy ktoś mu powiedział, że dobierają się w pary ma całe życie.
Posmutniał,bo Robert chyba się rozchorował na dobre. Ochrona Auchan znalazła go w składzie na wózki, prawie nieprzytomnego z gorączki. Pogotowie zabrało go do jakiegoś szpitala. Minął już miesiąc a on nie wracał.
Tego dnia było dość ciepło jak na pażdziernik. Józiek jak zwykle obserwował parking. Nos zawodowca przeważnie dobrze prowadził go do klienta z wózkiem. Ten był wypasiony ponad miarę. Terenowe srebrne Porsche z pełnym wózkiem   i jakaś kobieta sadowiąca dziecko na tylnym siedzeniu samochodu. Szedł w jej stronę. Stanął nieopodal, czekając aż wypakuje zakupy. Przypięła dziecko i wychyliła się na zewnątrz.
Józiek zamarł. Przestał rozumieć cokolwiek. To była ona - Barbara. Jeszcze ładniejsza niż przedtem. Ubrana chyba w najlepsze ciuchy na świecie. Wszystkie eleganckie i na oko bardzo drogie. Wypakowała zakupy i zaczęła się rozglądać za kimś, kto odbierze wózek, bo nie mogłaby wycofać samochodu. Zrezygnowana sama poszła go odstawić na miejsce.

Józiek nie drgnął. Jeszcze długo stał w jednym miejscu. Tylko serce biło mu szybciej niż zwykle. Potem podreptał w stronę klubu, ciepłe październikowe słońce było takie przyjazne. Na swój sposób Józiek był szczęśliwy.

Brak komentarzy: