środa, 13 grudnia 2017

YESTERDAY

Yesterday


słowo: wczoraj

Siedziałem na ławce. Przede mną płynęła Tamiza. Po lewej wydłużał się Tower Bridge, kończąc swój bieg w Big Benie. Tyle razy siadałem w tym miejscu, patrząc ciągle na to samo, i za każdym razem wydawało mi się, że obraz jest nieco inny. Pewnie zależało to od oświetlenia albo pogody, tak jak zmieniała się katedra w Rouen Moneta.
Tego dnia obraz został wyprany z barw. Wszystko było szare, a przecież nawet we mgle zachowywały się strzępki koloru, choćby jadącego czerwonego autobusu.
Przyszedłem tutaj jak zwykle, bo chciałem, aby było jak zwykle. To jest zaklinanie rzeczywistości, wiem. Oparłem łokcie na kolanach i splotłem palce i patrzyłem na hipnotyzujący nurt rzeki. Z restauracyjki za moimi plecami słyszałem muzykę. Chillout, kawiarniana strawa dla uszu. Po chwili ktoś ją wyłączył. Szkoda, pomyślałem, bo z nią czułem się lepiej. Byłem przeraźliwie samotny.
Nie mogłem przewidzieć, że Diana odejdzie ode mnie. Dziś rano odkryłem pustkę w jej szafie. Z łazienki zniknęły jej kosmetyki, ale zaplątał się w ręcznik jej grzebień, z pasmem jasnych włosów. To wszystko co mi po niej zostało.
Nie rozumiem dlaczego odeszła. Jestem jak porzucony pies, albo zdjęta rękawiczka, w której pozostała odrobina ciepła dłoni. Zupełnie jakbym zgubił połowę własnego ciała.
W restauracji, pewnie zmiennik, znów włączył muzykę. Popłynęło „Yesterday”…
- All my troubles seemed so far away… tak, wszystkie zmartwienia wydawały się być tak odległe…
Diana przestała mnie kochać. Po prostu. Była do bólu uczciwa. Miała oczy dziecka i w nich od razu było widać to, co dzieje się w jej duszy. Nagle jej oczy uciekały w bok, aby nie kłamać. Czułem jak oddala się ode mnie. Nocą już nie wtulała się. Leżała na wznak patrząc w sufit, dopóki nie zasnęła. Kiedy chciałem ją do siebie przygarnąć, czułem wymuszoną uległość.
- Suddenly…
Tak, ubyło mnie nagle i nieodwołalnie. Kim teraz jestem? Połowa człowieka jest jeszcze człowiekiem? Nie umiem płakać. Podobno mężczyźni nie płaczą, nie wypada. Za to cierpią po stokroć ciężej… ale nie płaczą.
Cień zawisł nade mną. Cień zawisł nad rzeką, nad mostem.
- Why she had to go? I don’t know, she wouldn’t say..
Dlaczego, nie wiem, nie powiedziała mi… Mogę się jedynie domyślać, snuć hipotezy, bo przecież nie zrobiłem niczego złego. Może spotkała kogoś, spojrzeli na siebie i już wiedzieli. Podobno to się zdarza.
I co wtedy? Co zrobić ze swoim dotychczasowym życiem?
Tkwić w smutku niespełnionej miłości, czy wskoczyć w nurt wodospadu nie myśląc o konsekwencjach. Chyba właśnie ten skok wykonała dzisiaj rano moja Diana.
Nie zabrała mnie ze sobą. Znowu poczułem się jak pies wyrzucony z sań.
- Yesterday…
To był piękny dzień, miłość wydawała się taką prostą grą. Siedzieliśmy na trawie w parku. Zabrałem ze sobą butelkę wina i dwa kieliszki, aby uczcić jej urodziny. Wszystko wydawało się takie codzienne, normalne i pewne. Ale może właśnie wtedy powzięła decyzję?
-Powiedziałem coś nie tak? I said something wrong -  śpiewali The Beatles.
Jak ja tęsknię za tym wczorajszym dniem! Dałbym wszystko za jeszcze jedno popołudnie z nią. Nawet nie popołudnie, chwilę chociaż…
Wyobrażam sobie siebie na tej ławce. Jeśli ktoś mnie w tej chwili widzi, pewnie ma nadzieję, że zaraz skoczę do rzeki. Nie skoczę, najchętniej skamieniałbym w tym miejscu.
Diana, moja Diana, o delikatnej twarzy, błyszczących oczach i drobnym ciele. Dziewczyna, dla której poświęciłbym każdy dzień mojego życia. Moja wielka miłość. Dzisiaj zniknęła z mojego życia, i co ja mam z tym zrobić?
- Now I need a place to hide away…
Znalazłem schronienie tu nad rzeką, która przeczy wszystkiemu co teraz czuję. Nic nie stoi w miejscu. Nie wolno stać w miejscu, podobno.
Muzyka ucichła, a mnie jeszcze brzmiało w głowie słowo: YESTERDAY…
Robiło się coraz zimniej. Wstałem, kuląc ramiona i chowając dłonie w kieszeniach. Wilgoć oblepiła murek oddzielający mnie od rzeki. Asfalt ścieżki lśnił w światłach latarni.
Z restauracji sączyła się następna piosenka Beatlesów. Pewnie zmiennik miał jakieś sześćdziesiąt lat i to właśnie był jego ulubiony zespół. Zespół młodości. A może te piosenki przypominały mu coś z wczoraj? Coś dobrego, czy przeciwnie? Dziwne są wspomnienia, albo ranią albo cieszą, nic pośredniego.
Popatrzyłem na lśniącą, żywą wodę Tamizy. Iść. W którą stronę? Z biegiem rzeki czy pod prąd?
Wybrałem powrót ścieżką spacerową z nurtem. Może podświadomie chciałem wyjść z tego zamkniętego, pustego pokoju.

Obcasy moich butów głuchym dźwiękiem odmierzały dystans. Zapadał zmrok. Mgła gęstniała. Bezbarwność nabrała intensywności. Stopniowo zapadałem się w jej wnętrzu. Szedłem ku niewiadomej.

BEZ PRZESZŁOŚCI - esej

BEZ PRZESZŁOŚCI

Często oglądam programy telewizyjne o budowaniu domów, remontach i dekorowaniu mieszkań. Mieszkam w zagraconym trzema pokoleniami domu i nie mam odwagi niczego zmieniać. Czuję się spadkobierczynią historii rodziny. Kiedyś siadłam i napisałam „Szkice rodzinne”. Po co? A po to, aby ta historia nie została zapomniana przez tych, którzy nastąpią po mnie. Okazuje się, że to całkiem ciekawa saga rodzinna, z cesarzem i carami w tle. Przechowuję dokumenty z carskimi, papierowymi pieczęciami, wprasowanymi w dokument patentów otrzymania orderów. Z miniatury na ścianie spogląda na mnie Antoni Maksymilian Henryk von Precht. Ścieram kurze z ramek niezliczonych fotografii ludzi dawno zmarłych w sepii, w wymuszonych pozach, w pięknych tłach fotograficznego atelier.
Meble naprawiam, daję im nowe życie, jestem dumna, ze to ja zostałam wybrana przez los, aby się nimi opiekować.
Siedzę na sofie z lat dwudziestych i patrzę jak prześliczna zresztą blondynka, każe pomalować czyjś pokój na ulubioną szarość lub biel, do tego stworzyć przeurocze mebelki ze skrzynek po owocach, maźniętych co nieco białą farbą. Stoliczek kawowy można zrobić z opony samochodowej, okręconej liną, a lampę ze słoików po dżemie.
Myślę, skąd ten minimalizm? Przecież nie z biedy. Pan Adam Słodowy też tworzył cuda z puszek po konserwach, ale to było w czasach, kiedy nic nie było, a jeśli już, to trzeba było odstać całe godziny, lub zlecić stanie tzw. „staczom kolejkowym”. Podobno moda wraca. I dobrze. Niech wraca, bo zawsze ma troszkę inny charakter.
Dawniej kuchnia była miejscem wstydliwym. W niej był bałagan kucharek i zapach gotowanych potraw, nie zawsze miłych salonowi. Teraz przestrzeń ma być otwarta, a kuchnia ma przypominać laboratorium gastronomiczne. Sterylne i bez charakteru, pewnie jak potrawy z niej wychodzące. Albo po prostu, w kartoniku coś co ktoś przygotował, nie wiadomo z czego i w jakim smaku. Wystarczy kuchenka mikrofalowa.
Ale nie to mnie martwi. Jestem osobą młodą duchem i bardzo tolerancyjną. Mój dom to moje królestwo! Zgadzam się z tym w stu procentach. Ale kiedy zobaczyłam w TV panienkę, dekorującą tuż przed przybyciem szczęśliwych wybrańców ich mieszkanie, i wieszającą na ścianie puste ramki, pomyślałam, że coś jest nie tak. Z nią albo z ramkami. Ale patrzę dalej: nowi odnowieni od samego progu krzyczą sakramentalne: WOW! (najczęściej patrząc na sufit).
No nic. Oglądam inny program, a tam panienka albo uduchowiony dekorator, proponuje powiesić na ścianie obrazki ze ślubu (właścicieli lokum) albo kawałek tapety zgrabnie przycięty do formatu ramki.
Czasem jednak propozycja idzie dalej lub wstecz. Można powiesić swoje skarby z harcerstwa, albo piórko, które spadło z nieba po wyjściu pary z kościoła.
Zawsze jednak jest to coś SWOJEGO, nic obcego, albo rodzinnego. Ściany patrzą na nas pustymi oczami. Żadnego uczucia, pamięci, serca i wdzięczności za to, czym w tej chwili jesteśmy.
Co się stało z tradycją rodzinną? Odzywa się raz lub dwa razy w roku, kiedy siadamy do stołu w święta. Nie zawsze jest to przyjemne, bo koszt, bo przepracowanie, bo święty spokój, a tu jeszcze jakaś ciocia Gienia, wujek co ledwo chodzi, albo rodzinka pazerna.
Rozumiem, umarły domy pokoleniowe, gdzie umierająca babcia wołała do siebie swoje dzieci, wnuki i innych członków rodziny, aby się z nimi pożegnać. Na ścianie wisiała niejedna fotografia babci z dziadkiem, albo portret któregoś i wnuczęta pokazywały: O to moja babcia!
Co pokażą dzisiejsze wnuczęta? Czy w ogóle pomyślą o babci albo nie daj Bóg o prababci? Czy będą wiedziały kim były? Kim oni są? Wątpię.
Za to pierwszego listopada, wszyscy pędzą w koszmarnym tłoku na cmentarz. To jest dzień pamięci o tych, którzy odeszli. Obowiązkowy dzień. Chryzantemy są ciężkie, tłum na wąskich ścieżkach gęsty, raz dwa, kwiaty na grób, pacierz i z  głowy. Do następnego roku, bo przecież my nigdy się nie zestarzejemy, nas to nie dotyczy, a raz w roku można sobie o ich istnieniu przypomnieć.
Oczywiście nie generalizuję, bo w każdej regule są wyjątki, ale wierzcie mi, w większości tak to wygląda. Ja sama wolę zapalić znicz w szczerym polu. Stanąć i przypomnieć sobie tego dnia wszystkich, którzy moim zdaniem niepotrzebnie odeszli. A co dzień wycieram z kurzu fotografie moich i nie moich ludzi, bo chyba im miło, kiedy o nich dbam, choć są w tak dziwnej postaci.



Marta Precht