środa, 13 grudnia 2017

BEZ PRZESZŁOŚCI - esej

BEZ PRZESZŁOŚCI

Często oglądam programy telewizyjne o budowaniu domów, remontach i dekorowaniu mieszkań. Mieszkam w zagraconym trzema pokoleniami domu i nie mam odwagi niczego zmieniać. Czuję się spadkobierczynią historii rodziny. Kiedyś siadłam i napisałam „Szkice rodzinne”. Po co? A po to, aby ta historia nie została zapomniana przez tych, którzy nastąpią po mnie. Okazuje się, że to całkiem ciekawa saga rodzinna, z cesarzem i carami w tle. Przechowuję dokumenty z carskimi, papierowymi pieczęciami, wprasowanymi w dokument patentów otrzymania orderów. Z miniatury na ścianie spogląda na mnie Antoni Maksymilian Henryk von Precht. Ścieram kurze z ramek niezliczonych fotografii ludzi dawno zmarłych w sepii, w wymuszonych pozach, w pięknych tłach fotograficznego atelier.
Meble naprawiam, daję im nowe życie, jestem dumna, ze to ja zostałam wybrana przez los, aby się nimi opiekować.
Siedzę na sofie z lat dwudziestych i patrzę jak prześliczna zresztą blondynka, każe pomalować czyjś pokój na ulubioną szarość lub biel, do tego stworzyć przeurocze mebelki ze skrzynek po owocach, maźniętych co nieco białą farbą. Stoliczek kawowy można zrobić z opony samochodowej, okręconej liną, a lampę ze słoików po dżemie.
Myślę, skąd ten minimalizm? Przecież nie z biedy. Pan Adam Słodowy też tworzył cuda z puszek po konserwach, ale to było w czasach, kiedy nic nie było, a jeśli już, to trzeba było odstać całe godziny, lub zlecić stanie tzw. „staczom kolejkowym”. Podobno moda wraca. I dobrze. Niech wraca, bo zawsze ma troszkę inny charakter.
Dawniej kuchnia była miejscem wstydliwym. W niej był bałagan kucharek i zapach gotowanych potraw, nie zawsze miłych salonowi. Teraz przestrzeń ma być otwarta, a kuchnia ma przypominać laboratorium gastronomiczne. Sterylne i bez charakteru, pewnie jak potrawy z niej wychodzące. Albo po prostu, w kartoniku coś co ktoś przygotował, nie wiadomo z czego i w jakim smaku. Wystarczy kuchenka mikrofalowa.
Ale nie to mnie martwi. Jestem osobą młodą duchem i bardzo tolerancyjną. Mój dom to moje królestwo! Zgadzam się z tym w stu procentach. Ale kiedy zobaczyłam w TV panienkę, dekorującą tuż przed przybyciem szczęśliwych wybrańców ich mieszkanie, i wieszającą na ścianie puste ramki, pomyślałam, że coś jest nie tak. Z nią albo z ramkami. Ale patrzę dalej: nowi odnowieni od samego progu krzyczą sakramentalne: WOW! (najczęściej patrząc na sufit).
No nic. Oglądam inny program, a tam panienka albo uduchowiony dekorator, proponuje powiesić na ścianie obrazki ze ślubu (właścicieli lokum) albo kawałek tapety zgrabnie przycięty do formatu ramki.
Czasem jednak propozycja idzie dalej lub wstecz. Można powiesić swoje skarby z harcerstwa, albo piórko, które spadło z nieba po wyjściu pary z kościoła.
Zawsze jednak jest to coś SWOJEGO, nic obcego, albo rodzinnego. Ściany patrzą na nas pustymi oczami. Żadnego uczucia, pamięci, serca i wdzięczności za to, czym w tej chwili jesteśmy.
Co się stało z tradycją rodzinną? Odzywa się raz lub dwa razy w roku, kiedy siadamy do stołu w święta. Nie zawsze jest to przyjemne, bo koszt, bo przepracowanie, bo święty spokój, a tu jeszcze jakaś ciocia Gienia, wujek co ledwo chodzi, albo rodzinka pazerna.
Rozumiem, umarły domy pokoleniowe, gdzie umierająca babcia wołała do siebie swoje dzieci, wnuki i innych członków rodziny, aby się z nimi pożegnać. Na ścianie wisiała niejedna fotografia babci z dziadkiem, albo portret któregoś i wnuczęta pokazywały: O to moja babcia!
Co pokażą dzisiejsze wnuczęta? Czy w ogóle pomyślą o babci albo nie daj Bóg o prababci? Czy będą wiedziały kim były? Kim oni są? Wątpię.
Za to pierwszego listopada, wszyscy pędzą w koszmarnym tłoku na cmentarz. To jest dzień pamięci o tych, którzy odeszli. Obowiązkowy dzień. Chryzantemy są ciężkie, tłum na wąskich ścieżkach gęsty, raz dwa, kwiaty na grób, pacierz i z  głowy. Do następnego roku, bo przecież my nigdy się nie zestarzejemy, nas to nie dotyczy, a raz w roku można sobie o ich istnieniu przypomnieć.
Oczywiście nie generalizuję, bo w każdej regule są wyjątki, ale wierzcie mi, w większości tak to wygląda. Ja sama wolę zapalić znicz w szczerym polu. Stanąć i przypomnieć sobie tego dnia wszystkich, którzy moim zdaniem niepotrzebnie odeszli. A co dzień wycieram z kurzu fotografie moich i nie moich ludzi, bo chyba im miło, kiedy o nich dbam, choć są w tak dziwnej postaci.



Marta Precht

Brak komentarzy: