Yesterday
słowo: wczoraj
Siedziałem na ławce. Przede mną płynęła Tamiza. Po lewej wydłużał
się Tower Bridge, kończąc swój bieg w Big Benie. Tyle razy siadałem w tym
miejscu, patrząc ciągle na to samo, i za każdym razem wydawało mi się, że obraz
jest nieco inny. Pewnie zależało to od oświetlenia albo pogody, tak jak zmieniała
się katedra w Rouen Moneta.
Tego dnia obraz został wyprany z barw. Wszystko było szare, a
przecież nawet we mgle zachowywały się strzępki koloru, choćby jadącego czerwonego
autobusu.
Przyszedłem tutaj jak zwykle, bo chciałem, aby było jak
zwykle. To jest zaklinanie rzeczywistości, wiem. Oparłem łokcie na kolanach i
splotłem palce i patrzyłem na hipnotyzujący nurt rzeki. Z restauracyjki za
moimi plecami słyszałem muzykę. Chillout, kawiarniana strawa dla uszu. Po
chwili ktoś ją wyłączył. Szkoda, pomyślałem, bo z nią czułem się lepiej. Byłem
przeraźliwie samotny.
Nie mogłem przewidzieć, że Diana odejdzie ode mnie. Dziś rano
odkryłem pustkę w jej szafie. Z łazienki zniknęły jej kosmetyki, ale zaplątał
się w ręcznik jej grzebień, z pasmem jasnych włosów. To wszystko co mi po niej
zostało.
Nie rozumiem dlaczego odeszła. Jestem jak porzucony pies, albo
zdjęta rękawiczka, w której pozostała odrobina ciepła dłoni. Zupełnie jakbym
zgubił połowę własnego ciała.
W restauracji, pewnie zmiennik, znów włączył muzykę. Popłynęło
„Yesterday”…
- All my troubles seemed so far away… tak, wszystkie
zmartwienia wydawały się być tak odległe…
Diana przestała mnie kochać. Po prostu. Była do bólu uczciwa.
Miała oczy dziecka i w nich od razu było widać to, co dzieje się w jej duszy.
Nagle jej oczy uciekały w bok, aby nie kłamać. Czułem jak oddala się ode mnie.
Nocą już nie wtulała się. Leżała na wznak patrząc w sufit, dopóki nie zasnęła.
Kiedy chciałem ją do siebie przygarnąć, czułem wymuszoną uległość.
- Suddenly…
Tak, ubyło mnie nagle i nieodwołalnie. Kim teraz jestem?
Połowa człowieka jest jeszcze człowiekiem? Nie umiem płakać. Podobno mężczyźni
nie płaczą, nie wypada. Za to cierpią po stokroć ciężej… ale nie płaczą.
Cień zawisł nade mną. Cień zawisł nad rzeką, nad mostem.
- Why she had to go? I don’t know, she wouldn’t say..
Dlaczego, nie wiem, nie powiedziała mi… Mogę się jedynie
domyślać, snuć hipotezy, bo przecież nie zrobiłem niczego złego. Może spotkała
kogoś, spojrzeli na siebie i już wiedzieli. Podobno to się zdarza.
I co wtedy? Co zrobić ze swoim dotychczasowym życiem?
Tkwić w smutku niespełnionej miłości, czy wskoczyć w nurt
wodospadu nie myśląc o konsekwencjach. Chyba właśnie ten skok wykonała dzisiaj
rano moja Diana.
Nie zabrała mnie ze sobą. Znowu poczułem się jak pies
wyrzucony z sań.
- Yesterday…
To był piękny dzień, miłość wydawała się taką prostą grą.
Siedzieliśmy na trawie w parku. Zabrałem ze sobą butelkę wina i dwa kieliszki,
aby uczcić jej urodziny. Wszystko wydawało się takie codzienne, normalne i
pewne. Ale może właśnie wtedy powzięła decyzję?
-Powiedziałem coś nie tak? I said something wrong - śpiewali The Beatles.
Jak ja tęsknię za tym wczorajszym dniem! Dałbym wszystko za
jeszcze jedno popołudnie z nią. Nawet nie popołudnie, chwilę chociaż…
Wyobrażam sobie siebie na tej ławce. Jeśli ktoś mnie w tej
chwili widzi, pewnie ma nadzieję, że zaraz skoczę do rzeki. Nie skoczę,
najchętniej skamieniałbym w tym miejscu.
Diana, moja Diana, o delikatnej twarzy, błyszczących oczach i
drobnym ciele. Dziewczyna, dla której poświęciłbym każdy dzień mojego życia.
Moja wielka miłość. Dzisiaj zniknęła z mojego życia, i co ja mam z tym zrobić?
- Now I need a place to hide away…
Znalazłem schronienie tu nad rzeką, która przeczy wszystkiemu
co teraz czuję. Nic nie stoi w miejscu. Nie wolno stać w miejscu, podobno.
Muzyka ucichła, a mnie jeszcze brzmiało w głowie słowo:
YESTERDAY…
Robiło się coraz zimniej. Wstałem, kuląc ramiona i chowając
dłonie w kieszeniach. Wilgoć oblepiła murek oddzielający mnie od rzeki. Asfalt
ścieżki lśnił w światłach latarni.
Z restauracji sączyła się następna piosenka Beatlesów. Pewnie
zmiennik miał jakieś sześćdziesiąt lat i to właśnie był jego ulubiony zespół.
Zespół młodości. A może te piosenki przypominały mu coś z wczoraj? Coś dobrego,
czy przeciwnie? Dziwne są wspomnienia, albo ranią albo cieszą, nic pośredniego.
Popatrzyłem na lśniącą, żywą wodę Tamizy. Iść. W którą stronę?
Z biegiem rzeki czy pod prąd?
Wybrałem powrót ścieżką spacerową z nurtem. Może podświadomie chciałem
wyjść z tego zamkniętego, pustego pokoju.
Obcasy moich butów głuchym dźwiękiem odmierzały dystans. Zapadał
zmrok. Mgła gęstniała. Bezbarwność nabrała intensywności. Stopniowo zapadałem się
w jej wnętrzu. Szedłem ku niewiadomej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz