Czubki prawie nowych czarnych
męskich butów, łapią promyk słońca. Gdyby mogły stuknęłyby się obcasami w
żołnierski sposób. Ich blask zwrócił uwagę starszej, siwej pani w czerni.
***
- Mama
myśli, że ja będę to nosić?– zapytał młody, krótko ostrzyżony chłopak, żując
gumę.
Kobieta ze
zdziwiona miną, trzymając w rękach czarne półbuty, stała oparta o stół kuchenny,
na którym leżało otwarte pudełko. Jej ufarbowane brązowe włosy z odrostami
siwych wyglądały na zaniedbane.
- A dlaczego
nie miałbyś nosić? Może wreszcie kiedyś zrozumiesz
i kupisz sobie garnitur, koszule, krawat i w tym pójdziesz szukać pracy. Wtedy
na pewno ktoś
ci ją da! Może nawet w biurze. A tak zawsze będziesz popychlem
na budowie! – mówiła, potrząsając butami.
- Mama,
wyluzuj! Sam wiem, co mam robić. Masz coś na ruszt,
bo za godzinę muszę być w klubie.
- W klubie,
w klubie… już ja wiem, w jakim klubie! Pijecie piwo
i marnujecie czas! – Powiedziała, stawiając talerz przed synem.
- Anthony, kiedy ty zaczniesz słuchać matki – kręciła głową, nakładając na
talerz jedzenie.
Anthony
pochylony nad talerzem, zaczął jeść. Matka podeszła
do okna. Stała patrząc na zadeszczoną ulicę. O tej porze roku Londyn wyglądał
najbrzydziej. Nie pomogły nawet kolorowe parasolki kobiet. Mokry asfalt, szare
przemoczone domy, smutne drzewa i śmieci odsłonięte przez gołe krzaki.
Naprzeciwko, jakaś kobieta ubrana w muzułmańską suknię, wrzeszczała na małą
dziewczynkę, otuloną wielką chustą.
To rumuńskie żebraczki, wysługujące się małymi, brudnymi dziećmi, które łatwiej
wzbudzają litość przechodniów, prosząc z rozpaczą w ślicznych czarnych oczach o
cokolwiek, a najlepiej o pieniądze. Dzisiejsza pogoda nie dawała szans na duży
zysk.
- No i co, jednak
wychodzisz gdzieś dzisiaj?
- Może,
wieczorem, jak deszcz przestanie padać. Przecież nie będę siedział
w domu! Jestem umówiony z Robertem i jego dziewczyną. Pobalujemy trochę. Będę w
domu przed północą.
- A ja mogę
siedzieć w domu i na dodatek sama!
- Nie masz
jakiś przyjaciółek? Zakręć się, to nie będziesz sama. Ludzie chodzą nawet po
deszczu, a ty ciągle narzekasz.
- Łatwo ci
mówić synu, masz dwadzieścia dwa lata. Jak będziesz miał tyle co ja, to ci
przejdzie latanie po klubach. Będziesz siedział
w domu z żoną i dziećmi.
- O nie!
Nigdy! – powiedział i odsunął talerz. – Jakbym Tatę widział! Oboje jak kukły
siedzieliście na tej kanapie!
- Przestań!
Nie mów źle o ojcu! Był dobrym człowiekiem. Starał się nas utrzymać i jakoś mu
się to udawało! Dobry człowiek był z niego. A co będzie z tobą?
- Oj, nie
przynudzaj mamo, ciągle to samo! Nie wytrzymam. Idę. Najwyżej zmoknę, ale już
nie chcę tego słuchać!
Był wysokim,
silnym młodym mężczyzną. Jego ciemne nastroszone włosy zupełnie nie pasowały do
dziewczęcych oczu i ust z delikatnym grymasem niezadowolenia. Dla podkreślenia
męskości nosił hiszpańska bródkę. Dbał o nią, goląc to, co rosło nie tam, gdzie
trzeba. Założył kurtkę, naciągnął kaptur na głowę i wyszedł.
Padał
deszcz, drobny, gęsty. Taki, co pada nie tylko z góry, ale
z boków a nawet od dołu. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Anthony uniósł
ramiona, aby podtrzymać zsuwający się kaptur
i nie omijając kałuż, poszedł w górę ulicy, utkanej po obu stronach wąskimi
domami różnej maści, do których prowadziły równie rozmaite schody.
W jednej z
nisz między schodami a murem domu siedział średniej wielkości czarny pies. Był
cały mokry i trząsł się z zimna. Jego brązowe oczy niemal ludzkim cierpieniem
patrzyły na zbliżającego się Anthony’ego.
- No i co,
stary?
Pies nie
zmieniając pozycji zamachał ogonem.
- Bieda z
nędzą? Widzisz, na co ci przyszło? Tak jak i mnie. Chodź! – zagwizdał w jego
kierunku.
Pies, jakby
nie wierząc, powoli wstał i podszedł bliżej.
- Ale z
ciebie ofiara! O, masz obrożę! Masz tam jakiś list do znalazcy?.. Nie. Rany,
ale się trzęsiesz! Chodź ze mną, chociaż się osuszysz w domu.
Pies jakby
wszystko rozumiał. Grzecznie podszedł do nogi i spojrzał mu w twarz. Anthony
zawrócił i skierował się z powrotem do domu.
- Coś
takiego! Anthony, co się stało? Wróciłeś do domu? – krzyczała matka
z salonu, gdzie oglądała jakiś serial.
Telewizor był nastawiony
na cały regulator, więc musiała niemal wrzeszczeć.
Wiedział, że
nie ma sensu odpowiadać - serial był ciekawszy niż jego odpowiedź. Powiesił
kurtkę. Pies otrząsnął się i pytającym wzrokiem patrzył w twarz Anthony’ego.
Kiedy ten wchodził po schodach do swojego pokoju, pies dreptał za nim, jakby
był na niewidzialnej smyczy.
W pokoju
Anthony wytarł go ręcznikiem ze starego swetra zrobił coś w rodzaju legowiska i
pokazał mu to miejsce.
- Leż tutaj,
zaraz wracam. – powiedział i wybiegł jeszcze raz na ulicę.
- Co tak
biegasz w tę i z powrotem? Stało się coś? - wrzasnęła matka i nawet
pofatygowała się do okna. Widziała jak Anthony skulony, szybkim krokiem oddala
się tym razem w dół ulicy.
Na samym jej
końcu tuż przed skrzyżowaniem zauważył sklep dla zwierząt.
Na drzwiach zauważył kartkę: „Potrzebny sprzedawca, wiadomość na miejscu.”
Anthony nacisnął klamkę i wszedł w chmurę zapachu, jaki wydziela suchy pokarm,
niezbyt często wietrzone pomieszczenie. Stare meble sklepowe były pomalowane na
kolor zbliżony do lawendowego. Za ladą nie było nikogo. Akwaria stały jedno na
drugim zasłaniając całą ścianę. Dwie ściany zastawiono regałami z jedzeniem dla
różnych zwierząt, na czarnej drewnianej podłodze stało kilka klatek z muszkami,
chomikami i króliczkami miniaturowymi. Po przeciwnej stronie okna, część ściany
zajmowały akwaria, a za wysoką szklaną gablotką, w której były zwierzęce
zabawki, można było dostrzec drzwi na zaplecze sklepu.
Antony
postał chwilę, patrząc na rybki pływające w mętnej wodzie, aż w końcu zawołał:
- Dzień
dobry!
Gdzieś z
zaplecza dobiegło go szuranie butami i zza gabloty wyłoniła się postać chudego,
przygarbionego człowieka w staromodnych, grubych okularach.
- Tak?
Słucham pana! – powiedział wycierając ręce ścierką wiszącą za ladą.
- Chciałbym
kupić jakieś jedzenie dla psa, ale niezbyt drogie.
- A czym pan
karmił go dotąd?
- Niczym, bo
go mam od godziny i nie mam zbyt dużo kasy, aby
w niego ładować. Już mi zeżre dzisiejsze piwo w klubie!
- To
proponuję panu to! – powiedział pokazując sporą torbę
z radosną mordą psa na opakowaniu.
- Obawiam
się, że to dla mnie za drogie, nie ma pan mniejszych?
- To jest
najmniejsze… tylko 3 funty.
- No to mamy
problem. Nie mam tyle. Po co ja się ulitowałem nad tym psem? Nie mam pracy, sam
ledwo żyję, a wziąłem sobie darmozjada!
- To ten
problem akurat może pan rozwiązać. Poszukuję pracownika, sprzedawcy, bo sam już
nie daję rady. Nie zarobi pan wiele, ale to zawsze lepsze niż nic. Właśnie
dzisiaj wywiesiłem kartkę i zaraz pan przyszedł, jakieś zrządzenie losu, czy
co? No tak, ale pan jeszcze nie powiedział, czy chce przyjąć tę pracę…
- No nie
wiem…
- A jedzenie
dla psa może pan zabrać nic nie płacąc, to prezent.
- To
ciekawe… tyle razy przechodziłem tędy i nie widziałem tego sklepu… może nie
zwróciłem uwagi. Mówi pan, że mógłbym tu pracować?
- Tak.
Proszę przyjść jutro na dziewiątą. Pokażę, co będzie pan robić i zorientuje się
pan w szczegółach. Klientów mam niewielu, więc ma pan dużo czasu dla siebie. No
to jak?
-
Dobrze. Przyjdę jutro o dziewiątej. –
odpowiedział z pewnym ociąganiem zabierając z lady opakowanie suchej karmy.
- Ale niech
pan pamięta, żeby dać mu miskę wody! Musi pić do tego jedzenia. Jeśli pan tu będzie
pracować, biorę pańskiego psa na utrzymanie. – powiedział staruszek, a uśmiech
rozjaśnił mu twarz. W sklepie też zrobiło się jaśniej.
- To do
jutra panie Anthony!
- Do jutra!
– odpowiedział zamykając drzwi. Po chwili przystanął, zastanawiając się skąd dziadek
znał jego imię? Nie powiedział przecież jak się nazywa i na pewno nigdy go na
oczy nie widział. Dziwne.
Odwrócił
się. Sklep był na swoim miejscu, ale kartka zniknęła. Chciał zobaczyć przez
szybę stojącego za ladą właściciela, ale nie zauważył nikogo. Sklep wyglądał na
zamknięty. Dziwne – pomyślał jeszcze raz. Deszcz padał coraz intensywniej.
Założył kaptur i szybkim krokiem wrócił w stronę domu.
- A!
jesteś! – cały mokry! Gdzie ty byłeś?
- Załatwiłem
sobie pracę, mamo. – rzucił w jej stronę wchodząc
na schody.
- No
nareszcie!
Zerknął na
jej sylwetkę stojącą u podnóża schodów. Matka złożyła ręce jak do modlitwy w
geście dziękczynnym.
Pies już
wysechł. Leżał na zaimprowizowanym posłaniu. Na widok swojego pana podniósł
głowę i pomerdał ogonem. Anthony nie chciał schodzić na dół, aby nie musieć
opowiadać szczegółów zatrudnienia. Wziął wiec podstawkę od doniczki i nasypał
trochę suchej karmy.
Pies jadł
niemal się krztusząc. Był bardzo głodny.
- Co ty
jesteś? Pies czy suczka? Pokaż – sprawdził Anthony – pies
na szczęście! Czarny jak diabeł, to nazwę cię Angel, dla przekory!
A może jesteś aniołem? Może mi szczęście przyniesiesz!
Pies przeciągnął
się rozkosznie i wrócił na swoje posłanie. Położył głowę na przednich łapach i
uważnie obserwował Anthony’ego.
- Siedź
grzecznie, przyniosę ci wody.
Matka
wróciła do kuchni, zaczęła zmywać naczynia. Usłyszała kroki
na schodach.
- No chodź
Anthony, powiedz gdzie ta praca, opowiedz coś matce!
- Oj, mamo,
to niezbyt to, o czym myślisz. Będę sprzedawcą
w sklepie dla zwierząt na naszej ulicy, od jutra.
- Aaaaa, u
Barney’a Higgins’a. Wiem. Ale wydawało mi się, że on ten sklep sprzedał i
wyjechał… a może umarł, dawno go nie widziałam, może wrócił… mówiła do siebie.
Anthony
napełnił miskę wodą i skierował się powrotem do siebie.
- A gdzie ty
z tą wodą?
- Dla psa.
- Jakiego
psa?!
- Zobaczysz
jutro!
Deszcz nie
przestawał padać. Anthony był już zbyt przemoczony, aby znów wychodzić.
Przebrał się w domowy dres. Leżąc na
łóżku ze słuchawkami na uszach, słuchał dudniącej muzyki z charkotem solisty w
tle. Pies chyba zasnął.
Rano obudził
go Angel, cichutko popiskując domagał się wyjścia. Anthony przez chwilę nie
mógł zrozumieć, co się dzieje, wreszcie dotarło do niego, że nie jest już sam.
Niechętnie zwlókł się z łóżka,
a gdy jeszcze do niego dotarło, że to pierwszy dzień jego pracy, otrzeźwiał
błyskawicznie i spojrzał na zegarek.
Była dopiero ósma. Deszcz przestał padać w nocy i ulice były już suche. Niebo
przebłyskiwało błękitem. Zapowiadał się ładny dzień.
- Czekaj
chwilkę Angel – powiedział – muszę się ogarnąć.
Ubrany
zbiegł z psem na dół, przywiązał do jego obroży pasek od szlafroka i w zupełnie
innym już nastroju, wyszedł z psem na ulicę.
- Angel,
Angel – powtarzał psu – teraz jesteś Angel, pamiętaj!
Pies
załatwiał po kolei wszystkie swoje psie sprawy, obwąchując drzewa, słupki przy
krawężniku, zostawiając swój zapach dla innych psów, aby wiedziały, że jest tu
nowy. Co chwila zadzierał łeb patrząc w twarz swego pana jakby szukał jego
pochwały. Po piętnastu minutach byli z powrotem w domu.
Matka już
wstała. Mieszała coś w garnku na kuchence.
- Nie mogłam
spać, taka jestem ciekawa jak ci dzisiaj pójdzie! Robię ci kakao, masz tutaj
bułki maślane. Szybko zjedz i leć do pracy.
Na prawdę się cieszę i to jeszcze tak blisko domu. Na lunch możesz wpadać do
domu. Masz pij!
Na progu kuchni
stanął pies. Uważnie przyglądał się matce. Jej jeszcze nie znał, musiał wyczuć
jej życzliwość.
*
Spacerem do
sklepu miał niecałe 10 minut. Drzwi były już otwarte. Pan Higgins wietrzył
pomieszczenie.
- Witaj
Anthony! – powiedział – musisz być zawsze trochę wcześniej, właśnie po to, aby
wywietrzyć i nakarmić zwierzęta. Dobrze?
- Zrobione!
Będę wcześniej.
- Będziemy
dzisiaj razem, pokażę ci wszystko, co masz robić,
ale od jutra już będziesz sam, bo ja muszę wyjechać. Nie pytasz ile możesz
zarobić?
- Nie. Ile
by nie było będzie dobrze. Lubię zwierzęta. Chcę tu pracować.
- To dobrze
– powiedział pan Higgins uśmiechając się nieznacznie - Mam zastępcę.
Dzień minął
szybko. Anthony już wiedział, u kogo zamawiać towar,
jak wpisywać do ksiąg wszystkie transakcje i jak na koniec miesiąca je
wyliczać. Zyski podatki odprowadzać na osobne konto, do którego, z pełnym
zaufaniem pan Higgins, dał mu dostęp.
Obsłużył
trzech klientów, na szczęście sami wiedzieli, jakiego towaru szukają i gdzie
się znajduje. Pan Higgins sprawiał wrażenie nieobecnego, krzątając się po
sklepie poprawiał karteczki z cenami, ścierał jakieś pyłki, czasami znikał na
zapleczu za gablotą. Sprawiał wrażenie człowieka, który się żegna z
przedmiotami przed wyjazdem. O osiemnastej zamknęli sklep. Pan Higgins zamknął
drzwi, oddał klucze Anthony’emu.
- Oddaję ci
klucze do mojej twierdzy. Opiekuj się nią i przyprowadzaj tu swego psa, niech
nie siedzi tyle godzin sam. Może wkrótce się zobaczymy!
*
- Anthony! –
no i jak tam minął ci dzień? – Powitała go matka i nie czekając na odpowiedź
poinformowała: - wyszłam z tym twoim psem, bo chciał. Znalazłam w domu smycz! –
no, mów!
- W
porządku.
- A ile
zarobisz?
- Nie wiem,
na razie się uczę, zobaczę ile mi przeleje na konto.
To chyba dobry człowiek.
- Nie znałam
go dobrze, ale też nic złego o nim nie słyszałam.
-Masz coś do
jedzenia? – Zapytał, siadając przy stole kuchennym.
Na korytarzu
rozległ się dziwny dźwięk, jakby chrobot. Nagle
w kuchni pojawił się Angel. Sam otworzył sobie drzwi, słysząc głos Anthony’ego
nie mógł wytrzymać zamknięcia. Zbiegając po schodach dzwonił pazurami po drewnie.
Wpadł do kuchni i przez chwilę zdezorientowany, znalazł tego, kogo szukał.
Wspiął się na tylne łapy, opierając przednie na udzie Anthony’ego, domagał się
pieszczot.
- Dobrze,
dobrze Angel, ja też się cieszę! Co za pies! Dopiero wczoraj się przypętał, a
już mnie kocha! Dobrze, że chociaż on jeden!
- O matce
jak zwykle zapomniałeś! Życie tobie poświęcam
a ty mizdrzysz się do psa! No dobrze, ja też go polubiłam. Aż chce mi się wyjść
na ulicę, mam trochę ruchu. Zostanie u nas? Angel zostaniesz? …głupio gadam,
ale co tam! Jedz synu. Potem pójdziesz do klubu? Wczoraj nie byłeś.
- Tak.
Dzisiaj pójdę. Jak możesz to wyjdź z psem. Będę go zabierać do pracy, to nie
musisz go w dzień wyprowadzać, ale wieczorem jak możesz to będzie ok!
*
Szedł dobrze
znaną trasą do klubu a raczej baru, bo ta społeczność nie potrafiła wytworzyć
grupy o wspólnych zainteresowaniach albo poglądach. Nie mieli żadnych
przemyśleń. Ważne było dziś a jutro
o tyle ile przyniesie jakiś zarobek, by można go przepuścić w barze lub na
dziewczyny. Koło się zamykało.
W dole ulicy
było parę domów chyba opuszczonych, w jednym z nich zauważył już kilka razy
uchylone drzwi. Brudne, potłuczone szyby
i wyszczerbione gzymsy, odpadająca farba, to stały element dekoracyjny tych
niepopularnych dzielnic. Czasem na schodach siedziały grupki młodych ludzi z
poobijanymi deskorolkami,
w szerokich spodniach i czapkach z odwróconym daszkiem. Kiedy przejeżdżał
partol policji, milkli i jednocześnie, synchronicznie poruszeniem głowy podkreślali
ruch samochodu.
- Hej!
Anthony! poczekaj, idziesz do klubu? – zawołała ruda dziewczyna ubrana na
czarno. Jej skórzana ramoneska była dodatkowo ozdobiona ćwiekami. Także w nosie
i na dolnej wardze świecił się kolczyk.
– Coś cię nie widziałam dawno!
- A chciałaś
zobaczyć?
- No tak…
jak wszystkich, Robert i Martin są podobno codziennie.
Anthony
stawiał duże kroki, więc drobna dziewczyna musiała szybciej dreptać. Jej
buciory były niewiele mniejsze od butów Anthony’ego.
- A już
myślałem, że mam wielbicielkę!
- No wiesz…
nie przesadzaj, tylko razem się spotykamy. W domu
ze starymi nie da się wytrzymać! Nawet kot od nich ucieka.
- Masz kota?
- Mam.
Łobuza. Ale go lubię.
- A wiesz
Amy, mam psa!
- O! od
kiedy?
- Od
wczoraj. Dałem mu na imię Angel, może być?
- Oki, ale
dlaczego go nie wziąłeś ze sobą?
- A ty
wzięłaś swojego kota?
Właśnie
doszli do baru. Anthony pchnął drzwi wchodząc pierwszy.
Za nim przydreptała Amy.
- Hej
chłopaki, wiecie? Anthony ma psa! - od progu wołała sadowiąc się na barowym
stołku. Nazywa się Angel!
- Haha!
- zaśmiał się Martin – no tak, anioł mu
się przyda!
- Co
pijecie? – zapytał Anthony – dzisiaj ja stawiam!
- Z okazji
psa? – zapytał Robert.
- No niech
ci będzie! Psa i pracy! Amy możesz do mnie przychodzić kupować karmę dla kota!
- To w sklepie
pracujesz? – spytała.
- No! Dobra
praca. Nie umorduję się, spoko jest. Klientów mało. Siedzę i muzy słucham.
Patrzyli na
niego z podziwem. Taka zmiana życiowa oznaczała pieniądze na jedzenie, ubranie
z taniego sklepu i piwo w barze. Oni żebrali u rodziców, albo wykonywali jakieś
prace ogrodowe w bogatszej dzielnicy. Co robiła Amy, nie wiadomo.
- Piwo i
orzeszki dla wszystkich, proszę – zwrócił się do barmana.
- Ben
słyszałeś? Migiem dla spragnionych, bo się jeszcze rozmyśli! – krzyczał Martin.
Amy wpakowała do ust całą garść orzeszków. Siedziała na wysokim stołku machając
nogami jak dziecko.
Martin,
ogolony „na łyso” demonstrował swój tatuaż na tylnej części czaszki.
Na środku widać było owalną blaszkę z dziurką na klucz. Nawet śrubki były
zrobione perfekcyjnie. Po bokach piął się bluszcz sięgając aż do uszu. Martin
śmiał się, mówiąc, że klucz do głowy ma w innym miejscu. Dziewczynom proponował
pokazanie. Robert usiłował naśladować Martina, ale jego czaszka była nieforemna
a łysina zupełnie nie pasowała do grubych rysów twarzy. Nawet tatuaż był
gorszy. Na czubku widniał duży pająk i
tyle!
Anthony nie
lubił tatuaży, nie lubił krwi i strupów. Masywność jego ciała zastępowała takie
znamiona niby twardzieli.
Amy zawsze
zerkała na niego starając się siedzieć obok. Dla Anthony’ego była jak
bezpłciowa istota. Jeszcze nie wiedział jak powinna wyglądać
jego dziewczyna. Poza kilkoma przygodami bez znaczenia nie szukał związków.
Widział jak jego kolega się wpakował, tracąc w jednej chwili wolność i
pieniądze.
Wyszli
razem. Anthony zawsze wszystkich odprowadzał do autobusu. Czasem czekali długo,
ale nie nudzili się nigdy. Trochę się wygłupiali, biegali wokół wiaty goniąc
Amy, która piszczała jak mysz. Autobus wreszcie przyjechał. Wsiedli dalej
skacząc i drażniąc kierowcę, ale po jego uwadze, zgrzecznieli zajmując miejsca
przy oknie.
Machali mu
rękami na pożegnanie.
- W końcu
mieli z nim dzisiaj dobrze – pomyślał. Wypili po dwa duże piwa za darmochę!
Było tuż
przed północą. Anthony szedł tą samą ulicą, wyludnioną
i źle oświetloną. Nawet w mieszkaniach światła były już pogaszone
z oszczędności. Tak jak w moim domu – pomyślał, kiedy doszedł do opuszczonego
domu.
To
dziwne. W opuszczonym domu drzwi były
zamknięte. W trzech oknach paliło się światło. Przed domem stały dwa samochody.
Czarne BMW i jakiś terenowy.
Postał
chwilę w cieniu, by nikt go nie zobaczył, czekając na jakiś ruch. Nic się nie
zdarzyło. Ruszył więc dalej.
*
Przywitał
psa. Matka jak zwykle już spała. Noc w towarzystwie psa była inna. Pełniejsza.
Rano z
radością szedł do sklepu. Wiedział, że będzie sam. Będzie wyglądać jak
właściciel. Zabierze dla swojego Angela owalne miękkie posłanie. Pewnie pan
Higgins nie miałby nic przeciwko temu. Klienci, jak nigdy dotąd, nagle
zauważyli ten sklep albo pogłowie czworonogów się powiększyło, bo Anthony miał
prawie jednego klienta za drugim.
- Dzień
dobry! – powiedziała siwa staruszka w białym płaszczu. Wyglądała jakby wyszła z
młyna.
- A co to? Pan
Higgins? O nie! chyba tak nie odmłodniał – powiedziała szczebiotliwie. Nie
wiedziałam, że ma syna… wnuka chyba!
- Czym mogę
służyć?
- Ach no
tak! Zapatrzyłam się na pana… poproszę suchą karmę dla kota.
Anthony miał
wrażenie, że już gdzieś widział tę staruszkę i to nie dawno. Pożegnał ją,
zapraszając znowu i założył słuchawki, aby posłuchać muzyki. Przed nim na
drewnianym staromodnym regale stały torebki z karmą. Banalne rude kotki,
uśmiechnięte Golden Retrievery, króliczki piękne i puchate patrzyły
na niego zadowolonymi oczkami. Na samej górze, zbyt wysoko, aby chciało się tam
sięgnąć zobaczył stare opakowanie kociego jedzenia, a na nim identyczną siwą
staruszkę w białym płaszczu. Trzymała na rękach dużego czarnego kota!
Kijem do
zamykania okien zrzucił torebkę na ziemię. Nie było wątpliwości, to była ta
sama osoba!
Anthony
wybiegł na ulicę Była pusta. Zaniepokojony, zaczął baczniej oglądać
pomieszczenia sklepowe. Za gablotą znalazł drzwi, z których wyszedł pan
Higgins, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Nacisnął klamkę.
W pokoju nie
było niczego poza fotelem, stojącym na środku. Przez okno wpadał snop światła,
a kurz, jaki wzbił się po wejściu Anthony’ego tańczył w słońcu. Zakurzone
obicie fotela nie wskazywało, aby ktoś na nim siedział.
- Co tu
robił ten Higgins? – Pomyślał – a może w nocy się wyprowadził? Muszę go zapytać
jak wróci.
- Halo! Jest
tam kto? – usłyszał głos dziewczyny.
- Aaaa to ty
Amy? Co tu robisz?
- Przyszłam
zobaczyć jak ci się pracuje! Ach, jakie fajowe króliczki! Ten biały cuuudny jest!
- Chcesz go
kupić?
- Nie mogę, Łobuz
by go zjadł! Sam jesteś? – spytała, siadając prowokacyjnie na ladzie.
- Sam. Ale
pan Higgins zaraz wróci!
Amy
zeskoczyła z lady.
- No to
poproszę coś dla mojego kota, ale nie myszki! – powiedziała uśmiechając się przekornie.
– Ty taki duży facet, a takie małe zwierzątka sprzedajesz! Powinieneś lwy,
tygrysy albo krokodyle!
- No już nie
wymyślaj! Masz co chciałaś dla swojego tygrysa!
- Papapa,
będziesz dzisiaj w klubie? Przyprowadź psa!
- Nie wiem,
zobaczę.
Amy wyszła
kręcąc tyłkiem w krótkiej czarnej spódniczce. Czerwona wstążka w jej rudych
włosach uniosła się z wiatrem.
Jeszcze pół
godziny i zamknie sklep. Zarobił sporo. Wszystkie transakcje wpisał do dużego
zeszytu. Pieniądze zamknął w sejfie i wolny, zadowolony z kończącego się dnia,
wrócił do domu.
*
Na spacerze
pies grzecznie szedł przy nodze. Żadnego ciągnięcia, wyrywania się albo
wwąchiwania się w jeden punkt drzewa. Szybko
i zgrabnie załatwiał swoje potrzeby na opuszczonej posesji,
w zarośniętym ogródku. Idąc ulicą machał ogonem stawiając łapy pewnie i prosto.
Był z panem, najedzony, wyspany, zapatrzony
w swojego wybawcę.
- Ben,
pozwolisz, że go tu przywiążę do stołka? To bardzo grzeczny pies!
- A co mi
tam! Zza baru go nie widzę, a w końcu zawsze mogę powiedzieć, że to on was
zaprosił! – zarechotał.
Kumpli
jeszcze nie było.
- Ben, na
końcu ulicy, tam za stacją jest sklep dla zwierząt. Wiesz coś o nim?
- Nie. Ja
tam nie chodzę, najwyżej jadę do stacji po paliwo, ale dalej już nie.
Do baru
weszli Martin i Amy.
- O rany!
Anthony ze swoim psem, czyli Aniołem! Sory, Aniele pokaż ryj! – zaryczał
Martin.
Pies skulił
się nieco, patrząc na Anthony’ego.
- Fajny
jesteś – Martin pogłaskał go po łbie. Pies ośmielony pomachał mu ogonem.
- Dziwię
się, że cię nie pożarł – odparł Anthony – on lubi tylko blondynki.
- A rude? –
zapytała Amy sadowiąc się na stołku – Jakiś on za mały do ciebie!
- Nie twoje
zmartwienie! Urośnie!
Znowu
spędzili trzy godziny na stołkach pijąc piwo. Angel leżał na podłodze patrząc
na Anthony’ego ze zrozumieniem dla ludzkich słabości.
Dzisiaj
królowała cisza. Może to szara pogoda, niskie ciśnienie zgasiło w nich chęć do
zwykłych wygłupów i przekomarzań. Przez chwilę każdy chodził po korytarzach
własnego umysłu, szukając tego, co było im akurat potrzebne albo nie szukając
niczego. bo i po co?
- No i jak w
pracy? – zapytał Ben, czyszcząc ścierką w kratę szklankę do piwa.
- Ok. – nie
przemęczam się.
- Ile ci
płaci? Powinien nie mniej niż 5,30 za godzinę.
- Nie wiem,
zobaczę po tygodniu, założył mi konto.
- Coś ty?
chory? – nie wiesz, ile ci płaci?
- Ile by nie
było to zawsze lepsze niż nic!
- Byłam tam
Ben – wtrąciła Amy. – fajny sklep, sama chciałabym tam pracować. Cisza, spokój,
tak jakby siedział w domu, a jeszcze coś zarobi. Prawda Anthony?
- No. –
krótko i zwięźle poparł jej zdanie.
Właśnie
przechodzili koło opuszczonego domu. Samochodów już nie było, ale dom cały był
oświetlony. Za oknem przesunęła się sylwetka mężczyzny w jedną stronę, potem w
drugą, jakby chodził tam i z powrotem. Przy uchu trzymał telefon. Druga
sylwetka podeszła do pierwszej wymachując rękami. Po chwili wszystkie światła w
domu zgasły.
- Wiesz, mam
dzisiaj czas. Może odprowadzę cię z psem do domu? – spytała Amy.
- Jak
musisz…
Szli razem i
nie razem. Pies zachowywał się jak zwykle wzorowo, natomiast Amy podskakiwała,
wykonywała jakieś taneczne ruchy
w marszu, jakby szła do sklepu z zabawkami.
- Amy, ile
ty masz lat?
-
Siedemnaście.
- A co na to
mama na to, jak tak wracasz o północy?
- Mama ma
nowego facia, patrzy w niego cielęcymi oczami, a mnie chyba nie widzi. Myślę,
ze się cieszy, że mnie nie ma w domu. Żeby nie ja, to kot by usechł z głodu.
Mam tak szczerze dość tego domu, wierz mi rzygać mi się chce jak na nich
patrzę.
- Ale nie
masz wyjścia. Przynajmniej na razie. Znajdziesz sobie faceta i wyprowadzisz się
od nich.
- Spoko! Już
znalazłam! Ciebie!
- I co ja
mam z tym zrobić? Zabrać cię do domu matki i będziemy sobie żyć we trójkę?
- Nie.
Chociaż chciałabym poznać Twoją mamę. Chcę abyśmy byli przyjaciółmi, wiesz,
moim bratem. Jestem sama jak palec.
- Chyba, że
tak. Przyjdź jutro pod koniec dnia do sklepiku, razem wrócimy. Powiem mamie,
żeby coś na lepszego obiad zrobiła!
- O to
cudownie! Amy zaczęła podskakiwać jeszcze wyżej.
- To do jutra!
Pies pokiwał
jej ogonem na pożegnanie.
- A ty, co!?
– podlizujesz się jej?
*
Matka jak
zwykle już spała. Ciemności panujące w domu nie przeszkadzały Anthony’emu wejść
do kuchni, aby razem z psem zajrzeć do lodówki. Światło oświetliło obie twarze.
Znalazł parówki. Jedną dał psu, drugą jadł idąc po schodach do swojego pokoju.
Około
południa przyszła Amy. W sukience dżinsowej i fioletowych rajstopach wyglądała
jak papużka Włosy związała niebieską wstążką. Wyglądała bardziej wizytowo. Nie
żuła gumy. Pies powitał ją podskakując z radości.
- Zabierasz
go do pracy? Szef ci pozwala? – spytała Amy.
- Już
pozwolił. Nie chcę, żeby siedział w domu. W końcu to sklep dla zwierząt!
Poczekaj z nim na dworze, muszę przed zamknięciem trochę tu podziałać.
Było miło
tak iść z Amy, której buzia się nie zamykała. Nie słuchał tego, co mówiła, nie
był przyzwyczajony do takiego bombardowania słowem. Nie chciał jej przerywać,
ale zrozumiał, że musi ją trochę wychować.
Przy stole
Amy siedziała jak zaklęta. Kiwała tylko grzecznie głową
i króciutko odpowiadała na pytania matki.
- Ile ty
masz lat, dziecko?
- Sie..
szesnaście – odpowiedziała nawet się rumieniąc. Kłamstwo ma krótkie nogi –
pomyślał.
- To twoja
dziewczyna Anthony?
- Nie, mamo.
To koleżanka, tylko ostatnio jej obiecałem, że będę dla niej bratem. No i
dobrze, bo ja też nie mam siostry!
- A! To taka
zabawa! – zaśmiała się matka – Amy bywaj u nas tak często jak chcesz, a teraz
jedz, bo ci wystygnie!
Po obiedzie
Amy zaczęła buszować w jego płytach. Co chwila wydawała z siebie okrzyki
zachwytu.
- Dasz
posłuchać?
- Masz
słuchaj! – podając jej słuchawki, zrozumiał, że to koniec jego wolności. Będzie
musiał ciągle coś dla niej robić, ustępować, bo jeszcze się rozbeczy!
Aby okazać jej swoje niezadowolenie, zszedł na dół i usiadł koło matki na kanapie.
- No i co?
Poszła sobie?
- Nie.
Słucha moich płyt i leży na moim łóżku.
- Musisz
jakoś unormować sprawy, ale daj jej trochę luzu. Ona jest jak dzikie dziecko.
Ale jest miła.
- Wiem.
*
Tego
wieczoru już we trójkę, razem z psem, przemierzali drogę do klubu. Nagle ulicą
zawładnął dźwięk syren kilku policyjnych samochodów. Przemknęły obok nich i po
chwili dźwięk ucichł.
- To gdzieś
niedaleko – powiedział.
Przyspieszyli
kroku. Po chwili jakiś policjant zagrodził im drogę.
- Stop! dalej
nie można! Stop! – krzyczał.
Na ulicy
stało kilka samochodów z migającymi światłami. Policjanci ukryci
za nimi mieli broń wycelowaną w opuszczony dom, który tak zainteresował
Anthony’ego. Policjant z tubą przy ustach wołał:
- Wszyscy
wychodzić z podniesionymi rękami! Macie pięć minut.
Potem strzelamy!
Zapadła
cisza. Dom wyglądał na martwy, ale w jednym z górnych okien drgnęła poszarpana
firanka. Cisza była okropnie ciężka, podkreślona miganiem niebieskiego światła,
przy zapadającym zmierzchu potęgowała uczucie grozy.
- Anthony –
szepnęła Amy – oni tak mogą tu stać godzinę. Będą wołać i wołać a my tymczasem
mykniemy bokiem tam za samochodami. To tylko dwieście metrów i będziemy w
klubie! Przecież nas nie zabiją!
- No niby
tak… dobra, startuj!
Ruszyli z
opuszczonymi głowami w stronę gdzie stały samochody policyjne. W tym momencie
ktoś strzelił. Suchy trzask i wyleciało okno samochodowe rozsypując się na
tysiąc kawałków. Policjanci otworzyli ogień. Ktoś strzelał z dwóch okien domu.
Kilku policjantów w specjalnych strojach ruszyło do drzwi wyrywając je z
zawiasów i strzelając na oślep.
Anthony
zrozumiał, że jest na linii ognia, on i Amy. Chciał ją osłonić ciałem. Biegł
jak mógł najszybciej i wtedy poczuł, jakby coś go puknęło w plecy, po prawej
stronie, był już praktycznie poza zasięgiem ognia, ale to uderzenie zupełnie
zbiło go z rytmu biegu, nogi stały się miękkie i zrozumiał, ze upadek jest
nieunikniony.
- Amy
uciekaj, weź psa!
Leżąc
widział jak akcja się kończy. Policja wbiega do domu, a z okien już nikt nie
strzela. Czuł się słabo. Zdążył zobaczyć jakieś nogi biegnące w jego kierunku i
dźwięk syreny, ale inny, to chyba karetka pogotowia. Czuł na policzku zimną
kostkę ulicy. Zimno rozlewało się po całym ciele.
Przytomność
odzyskał w szpitalu. Obok niego stała Amy.
- Gdzie
pies?
- W domu z
matką, ona czeka na wiadomość.
- Co się
stało?
- To moja
wina! Boże, co ja narobiłam! Dostałeś kulkę, chyba masz coś z kręgosłupem.
Czekamy na wyniki. Czeka cię operacja, ale przeżyjesz.
- Tylko nie
będę chodzić? Tak?
-
Niekoniecznie, ale tak może być – powiedziała cicho Amy. Nie martw się, wezmę
klucze do sklepu i zastąpię cię, potrafię! A ty leż
i nie ruszaj się, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Proszę, jesteś dla mnie… i
rozpłakała się. Biegnę do twojej matki, pewnie będę przez jakiś czas mieszkać u
ciebie. Chce jej pomóc się wygrzebać. Siedzi i płacze, cała spuchnięta!
- Zmęczony
jestem, będę spać… idź do matki… i sklep. – mówił coraz ciszej.
*
Kilka
miesięcy później Amy pchała wózek z Anthonym, a on trzymał na smyczy psa.
Wiosna nabrała tempa. Wszystko rosło, piękniało, nawet zapuszczone osamotnione
ogródki wyglądały o niebo lepiej.
- Widzisz,
wszystko się ułożyło! Pan Higgins powiedział, że nadal możesz pracować, masz na
koncie ponad 3.000 funtów! On ci chyba płaci 8 za godzinę! Nieźle! A ja mogę
być twoją asystentką, bo nie dasz sobie rady sam!- Tak powiedział!
- Jakoś
sobie dawałem.
- Było, ale
się zmyło! Ciesz się, że żyjesz. Ja jestem szczęśliwa, że żyjesz i że odtąd
będę obok ciebie.
- Cieszę
się… jesteś fajna dupa! Wiesz? Tylko musisz jeszcze podrosnąć jak dla mnie! –powiedział.
Wiedział
już, że ich związek jest nieunikniony. Kiedy Amy siedziała przy jego łóżku,
patrzył w jej czarne oczy o pięknych rzęsach i widział w nich szczerą sympatię
nastolatki, a nawet miłość i oddanie. Nikt nigdy nie głaskał go tak po ręce. Co
się dalej zdarzy, nie wiadomo, ale dobrze, że jest teraz właśnie tutaj.
Patrzył na
swoje nogi w sportowych butach oparte na podnóżku wózka. Przesuwały się na tle
płyt chodnikowych.
Drzwi sklepu
były otwarte. Stał w nich pan Higgins.
- Dobrze, że
was widzę, mam wam coś do powiedzenia - opierał ręce na lasce z piękną srebrną
główką psa.
- Po
pierwsze muszę cię pochwalić Anthony, mamy niezłe zarobki, mam dla ciebie
premię. Dobrze to zorganizowałeś z Amy. Tobie też dziękuję. Może zechcecie
sobie wyremontować te trzy pomieszczenia na zapleczu? Można tam zrobić małe
mieszkanko i nawet jest mały ogródek…
- A to
super! - powiedział Anthony. Może nie ja, bo mam matkę i dom, ale Amy nie ma
gdzie mieszkać. Będzie panu wdzięczna!
Amy stała
jak słup soli. Oczy otworzyła na całą szerokość i nawet usta miała otwarte!
- Muszę
teraz wyjechać bardzo daleko, nie wiem czy jeszcze tu zawitam, ale zostawiłem u
notariusza testament, że jeśli nie wrócę przez trzy lata, ty Anthony będziesz
właścicielem konta, sklepu i tego, co za nim. Jak ci się podoba?
- No … nie
wiem, co powiedzieć, dziękuję panu.
A teraz
zamykamy sklep na dwie godziny i idziemy do cukierni naprzeciwko, przyklepać
transakcję. – powiedział ożywiony, odmłodzony pan Higgins. – Potem się
pożegnamy, niestety!
*
Firanka w
kuchennym oknie lekko powiewała. Matka sprzątała kuchnię. Starała się, aby Amy
miała ładny, czysty dom. Zawsze chciała mieć córkę. Ta Amy może była zbyt
zakolczykowana jak
na jej gust, ale w tłoku ujdzie. To dobra dziewczyna. Anthony
ją lubi… może nawet cos z tego będzie? – pomyślała – może doczekam wnuka?
Od czasu,
kiedy pojawiła się u niej Amy, kiedy z takim szczerym poświęceniem zajmowała
się nią i jej synem, życie nabrało kolorów. Nie miała już tyle czasu dla
telewizyjnych seriali co dawniej. Czasem chodziła z psem na spacery. Czuła się
lepiej. Gdyby jeszcze Anthony chodził. Cuda się zdarzają, pomyślała.
Sięgnęła po
ścierkę, aby umyć górę lodówki i strąciła pudełko. Wypadły z niego czarne półbuty.
Przez chwilę patrzyła na nie jak na coś nie z tej ziemi.
- Nie
Anthony nie może tego zobaczyć, rzeczywiście one są jak dla nieboszczyka! Włożyła
je do pudełka. Wyszła z nimi przed dom i wrzuciła je do pojemnika na starą
odzież.
***
W sklepie kilka osób krążyło między wieszakami. Dwie
kobiety czekały przed zasłonką do przymierzalni. Miało się wrażenie, że to
normalny magazyn z odzieżą. Dla niektórych był to jedyny sklep, w którym mogli
się ubierać.
Starsza kobieta w czerni, o pięknych białych włosach,
trzymając w rękach lakierki, spojrzała na drugą, młodszą.
- Chyba to byłby dobry rozmiar – powiedziała kobieta,
oglądając podeszwy w poszukiwaniu numeru. Lakierki w kolorze czarnym, miały
rozmiar 41. Nie za duże i nie za małe.
- To całkiem nowe buty! Mój Henryk nosił taki rozmiar.
Będzie mu elegancko w niebie. Jeszcze poszukam jakiegoś garnituru, bo koszule i
bieliznę ma dobrą.
Oj, Heniu nie myślałam ze to ja będę cię wyprawiać na tę podróż! – zwróciła się do swojej towarzyszki o bladej smutnej twarzy.
Oj, Heniu nie myślałam ze to ja będę cię wyprawiać na tę podróż! – zwróciła się do swojej towarzyszki o bladej smutnej twarzy.
Z butami w ręku podeszła do kasjerki. Ta postawiła je na
wadze.
- 19,80 - Bierze Pani?