poniedziałek, 17 grudnia 2012

CYRK PRZYJECHAŁ


- Nie wychodź! Mówiłam żebyś siedziała w domu! – powiedziała starsza kobieta mieszając coś w garnku.

Kaflowa kuchnia z kompletem fajerek, buchała gorącem. Na mosiężnych haczykach wisiały kubki do mleka. Każdy inny. Kobieta przepasana fartuchem jedną ręką owiniętą jednym jego brzegiem trzymała za ucho garnek, drugą dokładnie i powoli mieszała konfiturę. Cała kuchnia pachniała truskawkami i cukrem.
Miała krótko przycięte szaro-siwe włosy, pełną twarz i taką samą figurę. Przypominała małą baryłkę. Fartuch w biało-niebieskie paski krzyżował się szelkami na plecach. Ciało wykonywało ruchy zgodne z mieszaniem w garnku, a kokarda związanego z tyłu paska, poruszała się w tym samym rytmie.

- Dziadek prosił żebyś siedziała w domu! Zaraz będziesz mogła wyjść!

Dziewczynka przebiegła przez kuchnię. Jej gołe pięty stukały głucho
w pomalowane deski podłogi. Sięgnęła do klamki drzwi wejściowych.

- Ach ty niedobre dziecko, wracaj!

Nie mogła przerwać mieszania a mała właśnie zamykała drzwi za sobą.  Znalazła się w zimnym i ciemnym korytarzyku. Otworzyła drzwi wejściowe i fala gorąca i światła przez chwile ją oślepiła. Usłyszała gardłowe gulgulgul…
Wystawiła tylko czubek głowy i oczy, chowając się za skrzydłem drzwi. Ciach! Jedno uderzenie siekierą w leżącą na pieńku szyję indyczą i główka odpadła jak szyszka, a ciało trzepotało się pryskając z odciętej szyjki krwią. Dziadek trzymał indyka za nogi, aby ten nie pobiegł, co podobno komuś się przydarzyło!
Dziewczynka patrzyła szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami. Oglądała spektakl, którego nie powinna widzieć. Wiedziała, co się dzieje na podwórku, ale nie mogła odmówić sobie zobaczenia zakazanego. Już wcześniej widziała pieniek, ze śladami siekiery i brązową krew, czuła dziwny zapach. Zapach śmierci. Indyk przestał się rzucać i zawisnął bezwładnie w ręce dziadka. Ten spojrzał w stronę drzwi:
- Oj oberwiesz, Lusia! Zobaczysz jak ci przetrzepię tyłek!
Lusia nie czekała aż odłoży indyka. Biegiem popędziła w stronę bramy, a potem na Rynek. Usiadła na schodkach tak, aby rosnący za nią krzak zasłaniał bramę, z której wybiegła. Przez gałązki widziała dziadka, który pojawił się w czerni bramy, wyszedł w słońce i rozglądał się chcąc ją wypatrzeć. Machnął ręka i wrócił do domu.
Lusia siedziała obserwując mrówki, które zabiegane przybywały z różnych stron i szły wydeptaną przez siebie ścieżką, do szpary w kamieniach. Stamtąd wychodziły inne i wyruszały w miasto w swoich mrówczych sprawach. Jedna z nich badała czułkami duży palec u nogi. Dziewczynka podniosła go wyżej i zgniotła mrówkę. Leżała dziwnie poskręcana martwa. Lusi zrobiło się jej żal. Położyła ją na dłoni i szepnęła:

- Przepraszam, ale zrobię ci piękny pogrzeb!

Wygrzebała palcem dołek pod krzakiem, na suchym kwiatku, który pozostał z procesji Bożego Ciała, ułożyła pokrzywione ciałko, włożyła je do dołka i przysypała ziemią. Poczuła smutek.

- Luśka kluśka!  Luśka kluśka! Wołał na nią rudy chłopaczek tocząc przed sobą kółko popychane patykiem.

- A ty jesteś Maciek gaciek! i sraciek! - odgryzła się.

Chłopak chyba dał za wygraną. Złapał kółko i podbiegł do niej.

- Widziałaś cyrk przyjechał! Budują go!

- Gdzie?

- Tam gdzie jest targowisko, za nią na tym placu, gdzie sprzedają konie. Lecimy?

Indyk, dziadek mrówki i rynek nagle wszystko przestało istnieć. Dzieci biegły na ukos placu w stronę tego niesamowitego zdarzenia, które w miasteczku miało rangę większą niż procesja w Boże Ciało!
Biegli wzbijając obłoczki kurzu w wysuszonej ziemi. Lusia chyba stąpnęła na jakiś kamyczek, bo syknęła z bólu, chwilkę skacząc na jednej nodze, rozmasowywała tę bolącą. Trwało to moment, ból zniknął równie szybko jak się pojawił, cel koił wszystkie przeszkody. Skierowali się w stronę cmentarza, drogą pod górę, do brzegu wysokiej skarpy, gdzie w dole znajdowała się targowisko. Miejsce nielicznych stałych kramów, ożywało w dzień targowy, okolicznymi ludźmi sprzedającymi swoje wyroby: sery, owoce, śmietany w cynkowych wiadrach, porąbane kawały mięsa owinięte w pokrwawione ścierki.
 Tego dnia targowisko było puste i ciche. Za nim na jeszcze wczoraj pustym placu, stały ułożone w półokrąg kolorowe wozy. Miały okienka a w nich firanki. Schodki prowadziły do drzwi wejściowych. Jakaś kobieta prała w dużej emaliowanej miednicy, wyżymała tkaninę i rozwieszała ją na sznurze rozciągniętym między dwoma wozami. Śpiewała. Było tam kolorowo, słonecznie. Z tej wysokości kojarzyło się dziewczynce, że obserwuje swoje pudełko z lalkami. Tu lalki poruszały się, każdy coś robił ważnego, potrzebnego.  Na środku mężczyźni rozstawiali namiot. Działali zespołowo, zgodnie, bo nie robili tego po raz pierwszy, mieli wprawę. Słońce zachodziło, wydłużając cienie. Dzieci siedziały jak urzeczone. Nawet nie machały jak zwykle nogami. Pierwsza ocknęła się dziewczynka:

- Babcia mnie zbije chyba! Musze lecieć do domu!

Weszła do kuchni trzymając spódniczkę w palcach i dygając ładnie, aby zaskoczyć dziadków, szybciutko powiedziała najsłodszym głosem, jaki miała w swoim repertuarze:

- Babuniu, dziaduńku, cyrk przyjechał!!!!!

I zaraz, aby nie dać im czasu na oprzytomnienie, zaczęła opowiadać, co widziała.

- Myślisz, że pójdziesz na przedstawienie? Byłaś grzeczna? Wybij to sobie
z głowy!

Na nic zdał się jej urok i wdzięk! Szare oczy wypełniły się łzami. Lusia podreptała w stronę stojącego zegara i usiadła w kąciku. Zawsze lubiła słuchać tego tykania przystawiwszy ucho do jego boku, zgrzytu mechanizmów, miarowości i nieuchronności następnego tyknięcia. Wpadała w stan autohipnozy, która pomagała czasem przetrwać tragedie jej dziecięcego bytu.
Resztę wieczoru była grzeczna i cicha mając nadzieję, że dziadkowie zmienią wyrok. Poszła spać bez ociągania, zjadła ukochany kawałek chleba z białym serem, wypiła herbatę z mlekiem i cukrem, śniła jakiś sen o lataniu nad targowiskiem.
Ranek przyniósł dalszy ciąg nadziei, ale dziadkowie byli niewzruszeni. Lusia poszła płakać pod orzechowym drzewem. Skubała listki paproci a jej małymi plecami wstrząsał chwilami cichy szloch. Nagle wstała i pobiegła przez podwórko do odrapanej parterowej kamieniczki po drugiej stronie miasteczka.
Na tamtejszym podwórku bawił się z psem Maciek.
- Hej, Maciek, dziadkowie mnie nie puszczą do cyrku, nie dadzą mi na bilet! A ty?
- Ja to nawet nie poproszę, mama nie ma pieniędzy, do wypłaty jeszcze dwa dni.

- A ja wymyśliłam! Widziałeś jak oni tam rozkładali ten namiot? Na pewno da się przecisnąć dołem pod tą płachtą, od strony tych krzaków, wiesz gdzie…

-Acha!  Wiem.

- To dzisiaj spróbujemy, co?

- Dobra!

Po południu babcia i dziadek poszli na cmentarz, oczyścić grób jej matki
i wstawić do wazonu świeże kwiaty peonii, które tak lubiła. Lusia grzecznie na nich czekała. Uszyła lalce nową sukienkę z gałganków, które dawała jej krawcowa Tarnacka. Była bardzo grzeczna. Wrócili.
- Widzieliśmy ten cyrk. Właśnie ludzie idą na przedstawienie, ale ty nie pójdziesz. Będą tu tydzień. Masz szansę jak będziesz grzeczna, ale dzisiaj nie!
- A na podwórko mogę?
- Idź!
Pędem pobiegła do Maćka. Podwórko było puste. Zawróciła i zdecydowanie skierowała się w dół miasteczka, gdzie cyrk rozbił swój obóz.
Przedstawienie trwało. Rozbrzmiewała skoczna wesoła muzyka, przerywana okrzykami zachwytu publiczności.
Schylona przebiegła obok budki, która była kasą, w stronę krzaków, rosnących tuż przy namiocie. W krzakach skulony czekał Maciek.

- Czekam tu na ciebie, bo ktoś musi patrzeć jak drugie tam włazi!

- To ja pierwsza, wchodzę!

Podniosła plandekę na tyle, że jej głowa zmieściła się w szparze. Kurz pomieszany z końskim nawozem i słomą nieprzyjemnie drażnił nos, ale kichnięcia nikt w tym hałasie by nie usłyszał. Reszta ciała już lekko weszła do środka namiotu. Znalazła się pod ławką, na której siedzieli ludzie. Przedstawienie huczało. Lusia stała zerkając przez szparę miedzy plecami widzów na arenę. Chwilę potem obok niej stanął Maciek.

- No i co udało się! Jutro też tu przyjdziemy! – szepnął jej do ucha.

Na środku areny stało podwyższenie, przykryte czerwoną tkaniną. Na nim niewielka skrzynia. Piękna dziewczyna w srebrnym kostiumie chodziła dookoła niej demonstrując swoją urodę i wdzięk. Za skrzynią stał wysoki mężczyzna w wysokim cylindrze i czarnym zamaszystym płaszczu z czerwoną podszewką. W ręku trzymał szpadę przyciśniętą do ciała. Miał skupiony wyraz twarzy i jakąś aurę tajemnicy wokół.
Dziewczyna otworzyła górne wieko skrzyni i weszła do środka. Werble zaczęły terkotać. Nagła cisza przerwała potęgującą grozę. Mężczyzna podniósł szpadę i wbił ją w wieko skrzyni, do której przed chwilą weszła dziewczyna. Jęk grozy rozległ się na widowni.
Lusia zesztywniała z przerażenia. Serce chyba przestało jej bić a oczy zamieniły się w dwa szklane paciorki.
Żeby było jeszcze straszniej, mężczyzna wyjął piłę do drewna i metodycznie ze skupieniem przepiłował skrzynię do samego dna!
Cisza zaległa jak mgła nad torfowiskiem. Nagle muzyka wyrwała wszystkich z przerażającego odrętwienia, wieko skrzyni otworzyło się, najpierw ręka a potem już cała i zdrowa dziewczyna z tym samym uśmiechem na twarzy, zgrabnie wyszła z jej wnętrza!
Publiczność biła brawo. Wszyscy cieszyli się, że nic się jej nie stało!
Noc pogrążyła miasteczko w czarnej mgle. Dzieci wracały trzymając się za ręce, aby było raźniej. Dopiero na rynku, stało kilka gazowych latarni i tu świat stawał się bardziej przyjazny. Jedna z latarni stała przy krzaku, pod którym Lusia pochowała mrówkę.

- Poczekaj Maciek, coś sprawdzę!

Pogrzebała palcem w piasku i delikatnie wyciągnęła coś małego, białego. Podeszła z tym do samej latarni.
Na białym kiedyś płatku kwiatu wśród odrobinek piasku leżała mrówka. Drgnęła. Niezdarnie przebierała nóżkami. Wyprostowała swoją maleńką trójkątną główkę z czułkami i wolno podeszła do czubka palca.
Lusia delikatnie położyła ją na wystającym korzeniu.

Marta Precht, styczeń Julianów 2012

Brak komentarzy: