Dziewczynka miała cienkie
warkoczyki i smutne szare oczy. Spod krótkiego płaszczyka wystawały nóżki w
prążkowanych beżowych pończoszkach i przydeptanych, kiedyś białych, bucikach.
Młoda kobieta prowadziła ją za rączkę.
Z dworca kolejowego na Rynek było
dobre dwa kilometry pod górę. W drugiej ręce niosła walizkę z tektury udającej
skórę z naklejonymi, wielkimi narożnikami, wykończonymi ćwiekami. Całość
wyglądała potężnie, ale wystarczyło wskoczyć na pustą walizkę, aby pękając
odsłoniła papier w kratkę udający jedwabną wyściółkę.
Była zmęczona, jej Mama też. Pokonały bardzo
długą drogę smolistym pociągiem, z dwiema przesiadkami z „raju” dla osiedleńców
w jednym w wielkich miast odzyskanych. Ich mężczyzna już tam pozostał. Nie
potrafił odnaleźć się w nagłym przypływie luksusu dóbr pozostawionych przez
innych ludzi, w ich domu z ogrodem pełnym kwitnących irysów, dużą białą kuchnią
z wielkimi oknami, białym fortepianem i mnóstwem książek w pięknych oprawach z
obrazkami i drukiem ostrym, ozdobnym, niepodobnym.
W mieście, z którego
wyruszyły, dziewczynka zapamiętała fotografa, który robił zdjęcia dzieciom
sadzając je na kucyka. W walizce pomiędzy dokumentami leżało takie zdjęcie. W
tle były ruiny. Czasem wiatr przynosił z nich odór rozkładu.
W nowym miasteczku, droga
pięła się najpierw lekko ku górze, omijając szerokim łukiem wzgórze, na którym
stał kościół, aby gwałtownie wspiąć się w górę po szerokich schodach, aż do
wąskiej uliczki ze sklepikami po obu jej stronach, która jak wąskie gardło
wyrzucała przechodniów na kwadratowy plac, jakim był Rynek.
Jeszcze kilkaset metrów przez
plac, na którym stały drewniane stoiska kramów. Pod bucikami dziewczynki kurz
mieszał się z sieczką z końskich worków. Zapach końskiego nawozu tworzył
mieszankę z zapachem kiszonych ogórków i kapusty w beczkach, a tuż obok pachniało
masło, mleko w konwiach i śmietana, skrzętnie przykrywana gazą przed muchami.
Jeszcze cztery wydeptane w
kamieniu stopnie i ciemna brama pochłonęła obie sylwetki. Po drugiej stronie
bramy, wąskie przelotowe podwórko ograniczyło przestrzeń dziewczynki na długie
lata.
W drzwiach stała starsza
kobieta. Niedużego wzrostu, korpulentna, ale w ten apetyczny sposób. Za nią
dość wysoki mężczyzna z pięknym kształtem łysej głowy i ciepłymi rysami twarzy.
- Teraz tu będziemy mieszkać –
powiedziała kobieta do dziewczynki.
Zostały przyjęte pod dach
rodziców kobiety. Tam, w samotności uczuć, młoda matka usiłowała ciężko chorym
sercem dać małej poczucie istnienia dobra. Czasem tylko ciężko było jej mówić.
Jej delikatne ręce leżały na pościeli a paznokcie miały lekko niebieski odcień.
Pewnego wieczoru, starsza pani
głośno płakała. Sąsiadki przyszły, aby ją wspomóc w bolesnym żalu utraty córki.
Dziewczynka była oszołomiona. Czuła, że już nigdy nie zazna dotyku Mamy.
Kobiety poszły do pobliskiego szpitala, aby ubrać Mamę. Trochę było w tym
niedowierzania, albo prośby, by ta zabawa dobrze się skończyła. Babcia zawsze
przywiązywała wielką uwagę do stroju. A więc Mała była pewna, że ubiorą ją
pięknie i będzie dobrze.
Została sama w domu.
Wyciągnęła swój dziecięcy skarb: tekturowe pudełko po butach, który był domem
lalki. Lalka była samodzielnie zrobiona. Było to łatwe. Najpierw trzeba utoczyć
kulkę z waty, owinąć ją białym płótnem, „na szyi” zapętlić nitkę, aby utworzyć
główkę. Potem już drobiazg: z reszty płótna poniżej główki utworzyć brzuszek,
rączki i dwie nóżki i za pomocą nici i igły przyszyć trochę włóczki, jako
włosy. Kopiowym ołówkiem namalować czerwoną buzię i niebieskie oczka i lalka
ożywała. Wystarczy ją ubrać i wtedy ożyje, ożyje na pewno.
- Kto tam? - zapytała dziewczynka,
słysząc delikatne pukanie do drzwi.
- Czy jest tatuś? – usłyszała.
- Zaraz, przecież tu nie mam
Taty. Tu może być tylko Dziadek - pomyślała dziewczynka.
Chwilkę stała zdziwiona swoim
odkryciem i nielogicznością zdarzenia, a potem zebrawszy się w sobie otworzyła
drzwi do mieszkania. Te, do których pukano. Nie było nikogo. Otworzyła zatem
drugie drzwi, wejściowe, zamknięte na wielki żelazny hak… za nimi też nie było
nikogo. Resztę samotności przesiedziała w kąciku, czekając na żywych.
Wrócili. Stali się jej
światem. Babcia i Dziadek znowu mieli małą dziewczynkę jak córkę, którą
utracili. Stali się jej Matką, Ojcem, Bratem, którego nigdy nie miała.
Przygarnęli ją z całą dobrocią Ich serca i nigdy nie dali odczuć, że nie są jej
rodzicami. Nawet więcej, zasypiała w objęciach kołysanek Babci. Były one
długie, melodyjne, różne i zawsze z jakimś morałem.
Babcia opowiadała jej różne
historie. Jej opowiadania były pełne wyrazistych obrazów i zawierały historię,
o którą się otarła.
Jako mała dziewczynka z Rodzicami
uciekali z bolszewickiej Rosji do Polski, mając jedynie worek suchych skórek z
chleba, zbieranych przez jej matkę. Widziała jak rozstrzeliwano ludzi z
większym brzuchem lub białymi rękami, jako wrogów rewolucji. Jekatierinosław.
Tę nazwę dziewczynka
zapamiętała przez lata. I jeszcze inną opowieść, bardziej dramatyczną i
tragiczną, bo ze śmiercią w tle. Znów wojna. W miasteczku, w którym połowa to
byli Żydzi, Niemcy zorganizowali ich wywózkę do obozów.
Szli potulnie z walizkami, węzełkami
dobytku wierząc, że to tylko zła odmiana ich bytu. Pochód otwierał lekarz
Abramowicz z żoną, piękną blondynką w ostatnim miesiącu ciąży. On niósł dużą
skórzaną lekarską torbę, wierząc, że z pewnością się przyda. Ona elegancka,
dumna, uśmiechała się ufnie do niego.
Kiedy dziewczynka wychodziła
przez ciemną bramę na Rynek, wydawało się, że słyszy szuranie butów po kocich łbach.
Jedynie kromka chleba,
najpierw zmoczona wodą i posypana cukrem potrafiła odsunąć przykre odczucie
jakiejś niesprawiedliwości, ledwo uświadamianej sobie tragedii, która tędy
przeszła.
Podwórko było wąskie. Z jednej
strony znajdowała się już opisana brama jak tunel. Pomalowana na jasny
pomarańczowy kolor nawet w pochmurny dzień odbijała wesołe światło Rynku. Podwórko
wyłożone kocimi łbami byłoby w stosunku do niej kamienną ponurością gdyby nie
„ogródek” przed domem Babci. Ogródek zajmował jedną trzecią długości podwórka.
Ogrodzony płotem udawał coś,
czym nie był. Na 7 metrów szerokości przypadało jakieś 25 metrów długości z dwoma okazałymi drzewami orzechowymi, które
stanowiły jego główną ozdobę. Tylko paprocie mogły im towarzyszyć. Nic więcej
nie urosło.
Druga strona podwórka to
wąskie przejście do ulicy. Okna kamienicy po lewej stronie przejścia były na
wysokości głowy dziewczynki, nie mogła więc się oprzeć by nie zajrzeć do środka
ilekroć tamtędy przechodziła.
Z niewielu atrakcji podwórka
trzeba opisać komórki na węgiel i niepotrzebne nikomu graty oraz piękne
kwadratowe odkryte szambo, w którym zachodziły reakcje chemiczne, obierki
zmieniały kolor, pękały bąble, unosił się jakiś konglomerat woni i aromatów, a
wszystko okraszone brzęczeniem pięknych dojrzałych much z zielono połyskującymi
brzuszkami.
Mała chłonęła wszystko całym
ciałem. Czasem wypuszczała się na dalsze wędrówki do dawnej dzielnicy
żydowskiej, oglądając jej niskie parterowe domy, z których Niemcy wygonili ich
mieszkańców. Teraz zaniedbane, rozpadające się, z jakimś dziwnym zapachem
opuszczenia. Po drugiej stronie ulicy na wzgórzu był kirkut. Tam można było
bawić się w chowanego między mastabami. Siedząc cichutko Mała przypatrywała się
dziwnym płaskorzeźbom, dziwnym literom, nie zdając sobie do końca sprawy z
przeznaczenia tego miejsca. To było wspaniałe miejsce do zabawy. Jedyne po
podwórku miejsce dziecięcych rozrywek. Historia umierała łagodną śmiercią.
Do szkoły poszła sama.
Pierwszego dnia. W granatowej sukience w białe groszki, ściskając w ręce zeszyt
i ołówek. Nikt nie odprowadzał wtedy dzieci do szkoły. Była blisko, a dzieci
czuły się bezpiecznie.
Po drodze można było zerwać
kilka słodkich owoców z czyjegoś drzewa morwowego. Dziwne w smaku, trochę jak
biała malina, ale o wiele słodsze i bardziej mdłe.
W klasie stały ławki, w
których siedzenia były zespolone z pochyłym blatem. Po dwoje w każdej ławce. W
środku każdego blatu był otwór na szklany pojemniczek z atramentem i dwa
wyżłobione rowki na obsadkę ze stalówką. Epoka długopisów jeszcze nie nadeszła.
Stalówki miały kształt serca a ich czubek niczym gęsie pióro rozcięty był aż do
otworka, w którym zatrzymywała się kropla atramentu. Mała „stawiała” pierwsze
literki – koślawki i nigdy nie uwierzyłaby, że jako dorosła kobieta będzie
„żyć” z pisania literek właśnie.
Polska Ludowa opiekowała się
Nią dając możliwe minimum. Była jej za
to wdzięczna. Napisała nawet wypracowanie na temat: „Co nam daje Polska Ludowa?” Wymieniła
wszystko, na czym spoczął jej wzrok: pończoszki, buciki, lalka, stoliczek,
firanka, kwiatek, talerzyk i wstążki… na dwie strony w zeszycie. Była szczęśliwa.
Miała dom, babcię i dziadka, który czasem znikał w piwnicy, aby napalić w piecu
i wracał stamtąd troszkę podchmielony. Pewnie miał tam swój świat, bez babci. Mała
też miała swój świat, swoją lalkę, kluseczki z serem, które robiła babcia,
piękną haftowaną sukienkę do pierwszej komunii i przyjęcie z tej okazji, na
którym gośćmi byli jej ksiądz i jej nauczycielka. Tego popołudnia była damą.
Jakiś czas potem ten przystojny mężczyzna, jakim był ksiądz porzucił sutannę i
założył rodzinę. Podobno zakochał się w parafiance. Musiała być równie piękna
jak on.
Był maj. Wyprawy krajoznawcze
zataczały coraz szersze kręgi. Dziewczynka zbiegała z piaskowej skarpy, na
której była połowa miasteczka.
W dole była huta z paskudnymi
kominami, które bezlitośnie drapały niebo. Ale przedtem można było poszaleć na
łąkach, umoczyć nogi w stawie. W płytkiej,
czystej wodzie można było podpatrywać żaby kijanki i małe, prawie przeźroczyste
rybki, wszystkiego powąchać i dotknąć. Wyrobić sobie własne zdanie i osąd.
Ta uważność dziecka, jaką była
obdarzona, zostawiła w szufladach pamięci drobiazgi, szczegóły, zapachy, słowa,
obrazy, które po latach nic nie straciły ze swej świeżości.
Rynek, dookolne sklepiki,
wszyscy znajomi ludzie tworzyli klimat jednej wielkiej rodziny. Zimy były
zimami a lato latem. Mieszały się słowa, zapachy, wszyscy albo dorastali albo
starzeli się niezauważalnie. Przyjaźnie tylko wzmagały się w swojej
doskonałości, wrogów nie było.
Brakowało jej mamy.
Zazdrościła koleżankom, które już od progu wołały je, aby dostać coś do
jedzenia albo powiedzieć, że idą na podwórko.
Kiedyś od jednej z mam dostała
pudełeczko metalowe, z obrazkiem na wieczku, bo jest sierotą, tak powiedziała.
Miasto malało w miarę, gdy Ona
rosła. Ulice się skracały a domy były coraz niższe. Na rynku postawiono pomnik
wyzwolicielom. Wielką potężną babę trzymającą albo opierającą się o obwisły
sztandar. Była podobna posturą do jednej kramarki i otrzymała jej imię. Po
jakimś czasie nikt już nie kojarzył jej z wyzwolicielami.
Dziewczynka weszła w fazę
uduchowienia. Nocą, gdy wszyscy myśleli, że śpi, pisała pamiętnik. Wdychając
zapach czerwonych róż w wazonie, skrapiając kartki własnymi łzami, chciała
wyrazić swoją tęsknotę za czymś nieosiągalnym. Użalając się nad sobą, snuła
refleksje o marności bytu. Tworzyła swoją filozofię, jedyną w swoim rodzaju,
bezbłędnie dziecinną.
Kończyła liceum. Chyba nie
zdawała sobie sprawy, że pewnego dnia przemierzy to miasto w odwrotnym kierunku
i to będzie spacer bez powrotu.
Tego dnia dziewczyna, w swoich
pierwszych ciemno-zielonych lakierowanych szpilkach i beżowo-różowym
kostiumiku, ze skórzaną torbą przewieszoną przez ramię, szła przez Rynek, na
którym nie było już kramów i koni. Weszła w ciemny chłód Wąskiej Uliczki,
zeszła po szerokich schodach obok kościoła, aleją w stronę dworca, z biletem
PKS w kieszeni i nadzieją na zdany egzamin wstępny.
PKS typu „San” zostawił za
sobą miasteczko i drogą E-7 skierował się do Warszawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz