sobota, 17 listopada 2012

Dziewczyna w ciemno-zielonych szpilkach


Dziewczynka miała cienkie warkoczyki i smutne szare oczy. Spod krótkiego płaszczyka wystawały nóżki w prążkowanych beżowych pończoszkach i przydeptanych, kiedyś białych, bucikach. Młoda kobieta prowadziła ją za rączkę.
Z dworca kolejowego na Rynek było dobre dwa kilometry pod górę. W drugiej ręce niosła walizkę z tektury udającej skórę z naklejonymi, wielkimi narożnikami, wykończonymi ćwiekami. Całość wyglądała potężnie, ale wystarczyło wskoczyć na pustą walizkę, aby pękając odsłoniła papier w kratkę udający jedwabną wyściółkę.
 Była zmęczona, jej Mama też. Pokonały bardzo długą drogę smolistym pociągiem, z dwiema przesiadkami z „raju” dla osiedleńców w jednym w wielkich miast odzyskanych. Ich mężczyzna już tam pozostał. Nie potrafił odnaleźć się w nagłym przypływie luksusu dóbr pozostawionych przez innych ludzi, w ich domu z ogrodem pełnym kwitnących irysów, dużą białą kuchnią z wielkimi oknami, białym fortepianem i mnóstwem książek w pięknych oprawach z obrazkami i drukiem ostrym, ozdobnym, niepodobnym.
W mieście, z którego wyruszyły, dziewczynka zapamiętała fotografa, który robił zdjęcia dzieciom sadzając je na kucyka. W walizce pomiędzy dokumentami leżało takie zdjęcie. W tle były ruiny. Czasem wiatr przynosił z nich odór rozkładu.
W nowym miasteczku, droga pięła się najpierw lekko ku górze, omijając szerokim łukiem wzgórze, na którym stał kościół, aby gwałtownie wspiąć się w górę po szerokich schodach, aż do wąskiej uliczki ze sklepikami po obu jej stronach, która jak wąskie gardło wyrzucała przechodniów na kwadratowy plac, jakim był Rynek.
Jeszcze kilkaset metrów przez plac, na którym stały drewniane stoiska kramów. Pod bucikami dziewczynki kurz mieszał się z sieczką z końskich worków. Zapach końskiego nawozu tworzył mieszankę z zapachem kiszonych ogórków i kapusty w beczkach, a tuż obok pachniało masło, mleko w konwiach i śmietana, skrzętnie przykrywana gazą przed muchami.
Jeszcze cztery wydeptane w kamieniu stopnie i ciemna brama pochłonęła obie sylwetki. Po drugiej stronie bramy, wąskie przelotowe podwórko ograniczyło przestrzeń dziewczynki na długie lata.
W drzwiach stała starsza kobieta. Niedużego wzrostu, korpulentna, ale w ten apetyczny sposób. Za nią dość wysoki mężczyzna z pięknym kształtem łysej głowy i ciepłymi rysami twarzy.
- Teraz tu będziemy mieszkać – powiedziała kobieta do dziewczynki.
Zostały przyjęte pod dach rodziców kobiety. Tam, w samotności uczuć, młoda matka usiłowała ciężko chorym sercem dać małej poczucie istnienia dobra. Czasem tylko ciężko było jej mówić. Jej delikatne ręce leżały na pościeli a paznokcie miały lekko niebieski odcień.
Pewnego wieczoru, starsza pani głośno płakała. Sąsiadki przyszły, aby ją wspomóc w bolesnym żalu utraty córki. Dziewczynka była oszołomiona. Czuła, że już nigdy nie zazna dotyku Mamy. Kobiety poszły do pobliskiego szpitala, aby ubrać Mamę. Trochę było w tym niedowierzania, albo prośby, by ta zabawa dobrze się skończyła. Babcia zawsze przywiązywała wielką uwagę do stroju. A więc Mała była pewna, że ubiorą ją pięknie i będzie dobrze.
Została sama w domu. Wyciągnęła swój dziecięcy skarb: tekturowe pudełko po butach, który był domem lalki. Lalka była samodzielnie zrobiona. Było to łatwe. Najpierw trzeba utoczyć kulkę z waty, owinąć ją białym płótnem, „na szyi” zapętlić nitkę, aby utworzyć główkę. Potem już drobiazg: z reszty płótna poniżej główki utworzyć brzuszek, rączki i dwie nóżki i za pomocą nici i igły przyszyć trochę włóczki, jako włosy. Kopiowym ołówkiem namalować czerwoną buzię i niebieskie oczka i lalka ożywała. Wystarczy ją ubrać i wtedy ożyje, ożyje na pewno.
- Kto tam? - zapytała dziewczynka, słysząc delikatne pukanie do drzwi.
- Czy jest tatuś? – usłyszała.
- Zaraz, przecież tu nie mam Taty. Tu może być tylko Dziadek - pomyślała dziewczynka.
Chwilkę stała zdziwiona swoim odkryciem i nielogicznością zdarzenia, a potem zebrawszy się w sobie otworzyła drzwi do mieszkania. Te, do których pukano. Nie było nikogo. Otworzyła zatem drugie drzwi, wejściowe, zamknięte na wielki żelazny hak… za nimi też nie było nikogo. Resztę samotności przesiedziała w kąciku, czekając na żywych.
Wrócili. Stali się jej światem. Babcia i Dziadek znowu mieli małą dziewczynkę jak córkę, którą utracili. Stali się jej Matką, Ojcem, Bratem, którego nigdy nie miała. Przygarnęli ją z całą dobrocią Ich serca i nigdy nie dali odczuć, że nie są jej rodzicami. Nawet więcej, zasypiała w objęciach kołysanek Babci. Były one długie, melodyjne, różne i zawsze z jakimś morałem.
Babcia opowiadała jej różne historie. Jej opowiadania były pełne wyrazistych obrazów i zawierały historię, o którą się otarła.
Jako mała dziewczynka z Rodzicami uciekali z bolszewickiej Rosji do Polski, mając jedynie worek suchych skórek z chleba, zbieranych przez jej matkę. Widziała jak rozstrzeliwano ludzi z większym brzuchem lub białymi rękami, jako wrogów rewolucji. Jekatierinosław.
Tę nazwę dziewczynka zapamiętała przez lata. I jeszcze inną opowieść, bardziej dramatyczną i tragiczną, bo ze śmiercią w tle. Znów wojna. W miasteczku, w którym połowa to byli Żydzi, Niemcy zorganizowali ich wywózkę do obozów.
Szli potulnie z walizkami, węzełkami dobytku wierząc, że to tylko zła odmiana ich bytu. Pochód otwierał lekarz Abramowicz z żoną, piękną blondynką w ostatnim miesiącu ciąży. On niósł dużą skórzaną lekarską torbę, wierząc, że z pewnością się przyda. Ona elegancka, dumna, uśmiechała się ufnie do niego.
Kiedy dziewczynka wychodziła przez ciemną bramę na Rynek, wydawało się,  że słyszy szuranie butów po kocich łbach.
Jedynie kromka chleba, najpierw zmoczona wodą i posypana cukrem potrafiła odsunąć przykre odczucie jakiejś niesprawiedliwości, ledwo uświadamianej sobie tragedii, która tędy przeszła.
Podwórko było wąskie. Z jednej strony znajdowała się już opisana brama jak tunel. Pomalowana na jasny pomarańczowy kolor nawet w pochmurny dzień odbijała wesołe światło Rynku. Podwórko wyłożone kocimi łbami byłoby w stosunku do niej kamienną ponurością gdyby nie „ogródek” przed domem Babci. Ogródek zajmował jedną trzecią długości podwórka.
Ogrodzony płotem udawał coś, czym nie był. Na 7 metrów szerokości przypadało jakieś 25 metrów długości  z dwoma okazałymi drzewami orzechowymi, które stanowiły jego główną ozdobę. Tylko paprocie mogły im towarzyszyć. Nic więcej nie urosło.
Druga strona podwórka to wąskie przejście do ulicy. Okna kamienicy po lewej stronie przejścia były na wysokości głowy dziewczynki, nie mogła więc się oprzeć by nie zajrzeć do środka ilekroć tamtędy przechodziła.
Z niewielu atrakcji podwórka trzeba opisać komórki na węgiel i niepotrzebne nikomu graty oraz piękne kwadratowe odkryte szambo, w którym zachodziły reakcje chemiczne, obierki zmieniały kolor, pękały bąble, unosił się jakiś konglomerat woni i aromatów, a wszystko okraszone brzęczeniem pięknych dojrzałych much z zielono połyskującymi brzuszkami.
Mała chłonęła wszystko całym ciałem. Czasem wypuszczała się na dalsze wędrówki do dawnej dzielnicy żydowskiej, oglądając jej niskie parterowe domy, z których Niemcy wygonili ich mieszkańców. Teraz zaniedbane, rozpadające się, z jakimś dziwnym zapachem opuszczenia. Po drugiej stronie ulicy na wzgórzu był kirkut. Tam można było bawić się w chowanego między mastabami. Siedząc cichutko Mała przypatrywała się dziwnym płaskorzeźbom, dziwnym literom, nie zdając sobie do końca sprawy z przeznaczenia tego miejsca. To było wspaniałe miejsce do zabawy. Jedyne po podwórku miejsce dziecięcych rozrywek. Historia umierała łagodną śmiercią.
Do szkoły poszła sama. Pierwszego dnia. W granatowej sukience w białe groszki, ściskając w ręce zeszyt i ołówek. Nikt nie odprowadzał wtedy dzieci do szkoły. Była blisko, a dzieci czuły się bezpiecznie.
Po drodze można było zerwać kilka słodkich owoców z czyjegoś drzewa morwowego. Dziwne w smaku, trochę jak biała malina, ale o wiele słodsze i bardziej mdłe.
W klasie stały ławki, w których siedzenia były zespolone z pochyłym blatem. Po dwoje w każdej ławce. W środku każdego blatu był otwór na szklany pojemniczek z atramentem i dwa wyżłobione rowki na obsadkę ze stalówką. Epoka długopisów jeszcze nie nadeszła. Stalówki miały kształt serca a ich czubek niczym gęsie pióro rozcięty był aż do otworka, w którym zatrzymywała się kropla atramentu. Mała „stawiała” pierwsze literki – koślawki i nigdy nie uwierzyłaby, że jako dorosła kobieta będzie „żyć” z pisania literek właśnie.
Polska Ludowa opiekowała się Nią dając możliwe minimum.  Była jej za to wdzięczna. Napisała nawet wypracowanie na temat:  „Co nam daje Polska Ludowa?” Wymieniła wszystko, na czym spoczął jej wzrok: pończoszki, buciki, lalka, stoliczek, firanka, kwiatek, talerzyk i wstążki… na dwie strony w zeszycie. Była szczęśliwa. Miała dom, babcię i dziadka, który czasem znikał w piwnicy, aby napalić w piecu i wracał stamtąd troszkę podchmielony. Pewnie miał tam swój świat, bez babci. Mała też miała swój świat, swoją lalkę, kluseczki z serem, które robiła babcia, piękną haftowaną sukienkę do pierwszej komunii i przyjęcie z tej okazji, na którym gośćmi byli jej ksiądz i jej nauczycielka. Tego popołudnia była damą. Jakiś czas potem ten przystojny mężczyzna, jakim był ksiądz porzucił sutannę i założył rodzinę. Podobno zakochał się w parafiance. Musiała być równie piękna jak on.
Był maj. Wyprawy krajoznawcze zataczały coraz szersze kręgi. Dziewczynka zbiegała z piaskowej skarpy, na której była połowa miasteczka.
W dole była huta z paskudnymi kominami, które bezlitośnie drapały niebo. Ale przedtem można było poszaleć na łąkach, umoczyć nogi w stawie.  W płytkiej, czystej wodzie można było podpatrywać żaby kijanki i małe, prawie przeźroczyste rybki, wszystkiego powąchać i dotknąć. Wyrobić sobie własne zdanie i osąd.
Ta uważność dziecka, jaką była obdarzona, zostawiła w szufladach pamięci drobiazgi, szczegóły, zapachy, słowa, obrazy, które po latach nic nie straciły ze swej świeżości.
Rynek, dookolne sklepiki, wszyscy znajomi ludzie tworzyli klimat jednej wielkiej rodziny. Zimy były zimami a lato latem. Mieszały się słowa, zapachy, wszyscy albo dorastali albo starzeli się niezauważalnie. Przyjaźnie tylko wzmagały się w swojej doskonałości, wrogów nie było.
Brakowało jej mamy. Zazdrościła koleżankom, które już od progu wołały je, aby dostać coś do jedzenia albo powiedzieć, że idą na podwórko.
Kiedyś od jednej z mam dostała pudełeczko metalowe, z obrazkiem na wieczku, bo jest sierotą, tak powiedziała.
Miasto malało w miarę, gdy Ona rosła. Ulice się skracały a domy były coraz niższe. Na rynku postawiono pomnik wyzwolicielom. Wielką potężną babę trzymającą albo opierającą się o obwisły sztandar. Była podobna posturą do jednej kramarki i otrzymała jej imię. Po jakimś czasie nikt już nie kojarzył jej z wyzwolicielami.
Dziewczynka weszła w fazę uduchowienia. Nocą, gdy wszyscy myśleli, że śpi, pisała pamiętnik. Wdychając zapach czerwonych róż w wazonie, skrapiając kartki własnymi łzami, chciała wyrazić swoją tęsknotę za czymś nieosiągalnym. Użalając się nad sobą, snuła refleksje o marności bytu. Tworzyła swoją filozofię, jedyną w swoim rodzaju, bezbłędnie dziecinną.
Kończyła liceum. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że pewnego dnia przemierzy to miasto w odwrotnym kierunku i to będzie spacer bez powrotu.
Tego dnia dziewczyna, w swoich pierwszych ciemno-zielonych lakierowanych szpilkach i beżowo-różowym kostiumiku, ze skórzaną torbą przewieszoną przez ramię, szła przez Rynek, na którym nie było już kramów i koni. Weszła w ciemny chłód Wąskiej Uliczki, zeszła po szerokich schodach obok kościoła, aleją w stronę dworca, z biletem PKS w kieszeni i nadzieją na zdany egzamin wstępny.
PKS typu „San” zostawił za sobą miasteczko i drogą E-7 skierował się do Warszawy.

Brak komentarzy: