poniedziałek, 17 grudnia 2012

PORZĄDEK RZECZY



Czubki prawie nowych czarnych męskich butów, łapią promyk słońca. Gdyby mogły stuknęłyby się obcasami w żołnierski sposób. Ich blask zwrócił uwagę starszej, siwej pani w czerni.
***


- Mama myśli, że ja będę to nosić?– zapytał młody, krótko ostrzyżony chłopak, żując gumę.
Kobieta ze zdziwiona miną, trzymając w rękach czarne półbuty, stała oparta o stół kuchenny, na którym leżało otwarte pudełko. Jej ufarbowane brązowe włosy z odrostami siwych wyglądały na zaniedbane.
- A dlaczego nie miałbyś nosić? Może wreszcie kiedyś zrozumiesz 
i kupisz sobie garnitur, koszule, krawat i w tym pójdziesz szukać pracy. Wtedy na pewno ktoś 
ci ją da! Może nawet w biurze. A tak zawsze będziesz popychlem 
na budowie! – mówiła, potrząsając butami.

- Mama, wyluzuj! Sam wiem, co mam robić. Masz coś na ruszt, 
bo za godzinę muszę być w klubie.

- W klubie, w klubie… już ja wiem, w jakim klubie! Pijecie piwo 
i marnujecie czas! – Powiedziała, stawiając talerz przed synem. 
- Anthony, kiedy ty zaczniesz słuchać matki – kręciła głową, nakładając na talerz jedzenie.

Anthony pochylony nad talerzem, zaczął jeść. Matka podeszła 
do okna. Stała patrząc na zadeszczoną ulicę. O tej porze roku Londyn wyglądał najbrzydziej. Nie pomogły nawet kolorowe parasolki kobiet. Mokry asfalt, szare przemoczone domy, smutne drzewa i śmieci odsłonięte przez gołe krzaki. Naprzeciwko, jakaś kobieta ubrana w muzułmańską suknię, wrzeszczała na małą dziewczynkę, otuloną wielką chustą. 
To rumuńskie żebraczki, wysługujące się małymi, brudnymi dziećmi, które łatwiej wzbudzają litość przechodniów, prosząc z rozpaczą w ślicznych czarnych oczach o cokolwiek, a najlepiej o pieniądze. Dzisiejsza pogoda nie dawała szans na duży zysk.

- No i co, jednak wychodzisz gdzieś dzisiaj?
- Może, wieczorem, jak deszcz przestanie padać. Przecież nie będę siedział 
w domu! Jestem umówiony z Robertem i jego dziewczyną. Pobalujemy trochę. Będę w domu przed północą.

- A ja mogę siedzieć w domu i na dodatek sama!
- Nie masz jakiś przyjaciółek? Zakręć się, to nie będziesz sama. Ludzie chodzą nawet po deszczu, a ty ciągle narzekasz.
- Łatwo ci mówić synu, masz dwadzieścia dwa lata. Jak będziesz miał tyle co ja, to ci przejdzie latanie po klubach. Będziesz siedział 
w domu z żoną i dziećmi.

- O nie! Nigdy! – powiedział i odsunął talerz. – Jakbym Tatę widział! Oboje jak kukły siedzieliście na tej kanapie!
- Przestań! Nie mów źle o ojcu! Był dobrym człowiekiem. Starał się nas utrzymać i jakoś mu się to udawało! Dobry człowiek był z niego. A co będzie z tobą?
- Oj, nie przynudzaj mamo, ciągle to samo! Nie wytrzymam. Idę. Najwyżej zmoknę, ale już nie chcę tego słuchać!
Był wysokim, silnym młodym mężczyzną. Jego ciemne nastroszone włosy zupełnie nie pasowały do dziewczęcych oczu i ust z delikatnym grymasem niezadowolenia. Dla podkreślenia męskości nosił hiszpańska bródkę. Dbał o nią, goląc to, co rosło nie tam, gdzie trzeba. Założył kurtkę, naciągnął kaptur na głowę i wyszedł.
Padał deszcz, drobny, gęsty. Taki, co pada nie tylko z góry, ale 
z boków a nawet od dołu. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Anthony uniósł ramiona, aby podtrzymać zsuwający się kaptur 
i nie omijając kałuż, poszedł w górę ulicy, utkanej po obu stronach wąskimi domami różnej maści, do których prowadziły równie rozmaite schody.

W jednej z nisz między schodami a murem domu siedział średniej wielkości czarny pies. Był cały mokry i trząsł się z zimna. Jego brązowe oczy niemal ludzkim cierpieniem patrzyły na zbliżającego się Anthony’ego.
- No i co, stary?
Pies nie zmieniając pozycji zamachał ogonem.
- Bieda z nędzą? Widzisz, na co ci przyszło? Tak jak i mnie. Chodź! – zagwizdał w jego kierunku.
Pies, jakby nie wierząc, powoli wstał i podszedł bliżej.
- Ale z ciebie ofiara! O, masz obrożę! Masz tam jakiś list do znalazcy?.. Nie. Rany, ale się trzęsiesz! Chodź ze mną, chociaż się osuszysz w domu.
Pies jakby wszystko rozumiał. Grzecznie podszedł do nogi i spojrzał mu w twarz. Anthony zawrócił i skierował się z powrotem do domu.
- Coś takiego! Anthony, co się stało? Wróciłeś do domu? – krzyczała matka 
z salonu, gdzie oglądała jakiś serial.  Telewizor był nastawiony 
na cały regulator, więc musiała niemal wrzeszczeć.

Wiedział, że nie ma sensu odpowiadać - serial był ciekawszy niż jego odpowiedź. Powiesił kurtkę. Pies otrząsnął się i pytającym wzrokiem patrzył w twarz Anthony’ego. Kiedy ten wchodził po schodach do swojego pokoju, pies dreptał za nim, jakby był na niewidzialnej smyczy.
W pokoju Anthony wytarł go ręcznikiem ze starego swetra zrobił coś w rodzaju legowiska i pokazał mu to miejsce.
- Leż tutaj, zaraz wracam. – powiedział i wybiegł jeszcze raz na ulicę.
- Co tak biegasz w tę i z powrotem? Stało się coś? - wrzasnęła matka i nawet pofatygowała się do okna. Widziała jak Anthony skulony, szybkim krokiem oddala się tym razem w dół ulicy.
Na samym jej końcu tuż przed skrzyżowaniem zauważył sklep dla zwierząt. 
Na drzwiach zauważył kartkę: „Potrzebny sprzedawca, wiadomość na miejscu.” Anthony nacisnął klamkę i wszedł w chmurę zapachu, jaki wydziela suchy pokarm, niezbyt często wietrzone pomieszczenie. Stare meble sklepowe były pomalowane na kolor zbliżony do lawendowego. Za ladą nie było nikogo. Akwaria stały jedno na drugim zasłaniając całą ścianę. Dwie ściany zastawiono regałami z jedzeniem dla różnych zwierząt, na czarnej drewnianej podłodze stało kilka klatek z muszkami, chomikami i króliczkami miniaturowymi. Po przeciwnej stronie okna, część ściany zajmowały akwaria, a za wysoką szklaną gablotką, w której były zwierzęce zabawki, można było dostrzec drzwi na zaplecze sklepu.

Antony postał chwilę, patrząc na rybki pływające w mętnej wodzie, aż w końcu zawołał:
- Dzień dobry!
Gdzieś z zaplecza dobiegło go szuranie butami i zza gabloty wyłoniła się postać chudego, przygarbionego człowieka w staromodnych, grubych okularach.
- Tak? Słucham pana! – powiedział wycierając ręce ścierką wiszącą za ladą.
- Chciałbym kupić jakieś jedzenie dla psa, ale niezbyt drogie.
- A czym pan karmił go dotąd?
- Niczym, bo go mam od godziny i nie mam zbyt dużo kasy, aby 
w niego ładować. Już mi zeżre dzisiejsze piwo w klubie!

- To proponuję panu to! – powiedział pokazując sporą torbę 
z radosną mordą psa na opakowaniu.

- Obawiam się, że to dla mnie za drogie, nie ma pan mniejszych?
- To jest najmniejsze… tylko 3 funty.
- No to mamy problem. Nie mam tyle. Po co ja się ulitowałem nad tym psem? Nie mam pracy, sam ledwo żyję, a wziąłem sobie darmozjada!
- To ten problem akurat może pan rozwiązać. Poszukuję pracownika, sprzedawcy, bo sam już nie daję rady. Nie zarobi pan wiele, ale to zawsze lepsze niż nic. Właśnie dzisiaj wywiesiłem kartkę i zaraz pan przyszedł, jakieś zrządzenie losu, czy co? No tak, ale pan jeszcze nie powiedział, czy chce przyjąć tę pracę…
- No nie wiem…
- A jedzenie dla psa może pan zabrać nic nie płacąc, to prezent.
- To ciekawe… tyle razy przechodziłem tędy i nie widziałem tego sklepu… może nie zwróciłem uwagi. Mówi pan, że mógłbym tu pracować?
- Tak. Proszę przyjść jutro na dziewiątą. Pokażę, co będzie pan robić i zorientuje się pan w szczegółach. Klientów mam niewielu, więc ma pan dużo czasu dla siebie. No to jak?
- Dobrze.  Przyjdę jutro o dziewiątej. – odpowiedział z pewnym ociąganiem zabierając z lady opakowanie suchej karmy.
- Ale niech pan pamięta, żeby dać mu miskę wody! Musi pić do tego jedzenia. Jeśli pan tu będzie pracować, biorę pańskiego psa na utrzymanie. – powiedział staruszek, a uśmiech rozjaśnił mu twarz. W sklepie też zrobiło się jaśniej.
- To do jutra panie Anthony!
- Do jutra! – odpowiedział zamykając drzwi. Po chwili przystanął, zastanawiając się skąd dziadek znał jego imię? Nie powiedział przecież jak się nazywa i na pewno nigdy go na oczy nie widział. Dziwne.
Odwrócił się. Sklep był na swoim miejscu, ale kartka zniknęła. Chciał zobaczyć przez szybę stojącego za ladą właściciela, ale nie zauważył nikogo. Sklep wyglądał na zamknięty. Dziwne – pomyślał jeszcze raz. Deszcz padał coraz intensywniej. Założył kaptur i szybkim krokiem wrócił w stronę domu.
- A! jesteś!  – cały mokry! Gdzie ty byłeś?
- Załatwiłem sobie pracę, mamo. – rzucił w jej stronę wchodząc 
na schody.

- No nareszcie!
Zerknął na jej sylwetkę stojącą u podnóża schodów. Matka złożyła ręce jak do modlitwy w geście dziękczynnym.
Pies już wysechł. Leżał na zaimprowizowanym posłaniu. Na widok swojego pana podniósł głowę i pomerdał ogonem. Anthony nie chciał schodzić na dół, aby nie musieć opowiadać szczegółów zatrudnienia. Wziął wiec podstawkę od doniczki i nasypał trochę suchej karmy.
Pies jadł niemal się krztusząc. Był bardzo głodny.
- Co ty jesteś? Pies czy suczka? Pokaż – sprawdził Anthony – pies 
na szczęście! Czarny jak diabeł, to nazwę cię Angel, dla przekory! 
A może jesteś aniołem? Może mi szczęście przyniesiesz!

Pies przeciągnął się rozkosznie i wrócił na swoje posłanie. Położył głowę na przednich łapach i uważnie obserwował Anthony’ego.
- Siedź grzecznie, przyniosę ci wody.
Matka wróciła do kuchni, zaczęła zmywać naczynia. Usłyszała kroki 
na schodach.

- No chodź Anthony, powiedz gdzie ta praca, opowiedz coś matce!
- Oj, mamo, to niezbyt to, o czym myślisz. Będę sprzedawcą 
w sklepie dla zwierząt na naszej ulicy, od jutra.

- Aaaaa, u Barney’a Higgins’a. Wiem. Ale wydawało mi się, że on ten sklep sprzedał i wyjechał… a może umarł, dawno go nie widziałam, może wrócił… mówiła do siebie.
Anthony napełnił miskę wodą i skierował się powrotem do siebie.
- A gdzie ty z tą wodą?
- Dla psa.
- Jakiego psa?!
- Zobaczysz jutro!
Deszcz nie przestawał padać. Anthony był już zbyt przemoczony, aby znów wychodzić. Przebrał się w domowy dres.  Leżąc na łóżku ze słuchawkami na uszach, słuchał dudniącej muzyki z charkotem solisty w tle. Pies chyba zasnął.
Rano obudził go Angel, cichutko popiskując domagał się wyjścia. Anthony przez chwilę nie mógł zrozumieć, co się dzieje, wreszcie dotarło do niego, że nie jest już sam. Niechętnie zwlókł się z łóżka, 
a gdy jeszcze do niego dotarło, że to pierwszy dzień jego pracy, otrzeźwiał błyskawicznie i spojrzał na zegarek. 
Była dopiero ósma. Deszcz przestał padać w nocy i ulice były już suche. Niebo przebłyskiwało błękitem. Zapowiadał się ładny dzień.

- Czekaj chwilkę Angel – powiedział – muszę się ogarnąć.
Ubrany zbiegł z psem na dół, przywiązał do jego obroży pasek od szlafroka i w zupełnie innym już nastroju, wyszedł z psem na ulicę.
- Angel, Angel – powtarzał psu – teraz jesteś Angel, pamiętaj!
Pies załatwiał po kolei wszystkie swoje psie sprawy, obwąchując drzewa, słupki przy krawężniku, zostawiając swój zapach dla innych psów, aby wiedziały, że jest tu nowy. Co chwila zadzierał łeb patrząc w twarz swego pana jakby szukał jego pochwały. Po piętnastu minutach byli z powrotem w domu.
Matka już wstała. Mieszała coś w garnku na kuchence.
- Nie mogłam spać, taka jestem ciekawa jak ci dzisiaj pójdzie! Robię ci kakao, masz tutaj bułki maślane. Szybko zjedz i leć do pracy. 
Na prawdę się cieszę i to jeszcze tak blisko domu. Na lunch możesz wpadać do domu. Masz pij!

Na progu kuchni stanął pies. Uważnie przyglądał się matce. Jej jeszcze nie znał, musiał wyczuć jej życzliwość.
*

Spacerem do sklepu miał niecałe 10 minut. Drzwi były już otwarte. Pan Higgins wietrzył pomieszczenie.
- Witaj Anthony! – powiedział – musisz być zawsze trochę wcześniej, właśnie po to, aby wywietrzyć i nakarmić zwierzęta. Dobrze?
- Zrobione! Będę wcześniej.
- Będziemy dzisiaj razem, pokażę ci wszystko, co masz robić, 
ale od jutra już będziesz sam, bo ja muszę wyjechać. Nie pytasz ile możesz zarobić?

- Nie. Ile by nie było będzie dobrze. Lubię zwierzęta. Chcę tu pracować.
- To dobrze – powiedział pan Higgins uśmiechając się nieznacznie - Mam zastępcę.
Dzień minął szybko. Anthony już wiedział, u kogo zamawiać towar, 
jak wpisywać do ksiąg wszystkie transakcje i jak na koniec miesiąca je wyliczać. Zyski podatki odprowadzać na osobne konto, do którego, z pełnym zaufaniem pan Higgins, dał mu dostęp.

Obsłużył trzech klientów, na szczęście sami wiedzieli, jakiego towaru szukają i gdzie się znajduje. Pan Higgins sprawiał wrażenie nieobecnego, krzątając się po sklepie poprawiał karteczki z cenami, ścierał jakieś pyłki, czasami znikał na zapleczu za gablotą. Sprawiał wrażenie człowieka, który się żegna z przedmiotami przed wyjazdem. O osiemnastej zamknęli sklep. Pan Higgins zamknął drzwi, oddał klucze Anthony’emu.
- Oddaję ci klucze do mojej twierdzy. Opiekuj się nią i przyprowadzaj tu swego psa, niech nie siedzi tyle godzin sam. Może wkrótce się zobaczymy!
*

- Anthony! – no i jak tam minął ci dzień? – Powitała go matka i nie czekając na odpowiedź poinformowała: - wyszłam z tym twoim psem, bo chciał. Znalazłam w domu smycz! – no, mów!
- W porządku.
- A ile zarobisz?
- Nie wiem, na razie się uczę, zobaczę ile mi przeleje na konto. 
To chyba dobry człowiek.

- Nie znałam go dobrze, ale też nic złego o nim nie słyszałam.
-Masz coś do jedzenia? – Zapytał, siadając przy stole kuchennym.
Na korytarzu rozległ się dziwny dźwięk, jakby chrobot. Nagle 
w kuchni pojawił się Angel. Sam otworzył sobie drzwi, słysząc głos Anthony’ego nie mógł wytrzymać zamknięcia. Zbiegając po schodach dzwonił pazurami po drewnie. Wpadł do kuchni i przez chwilę zdezorientowany, znalazł tego, kogo szukał. Wspiął się na tylne łapy, opierając przednie na udzie Anthony’ego, domagał się pieszczot.

- Dobrze, dobrze Angel, ja też się cieszę! Co za pies! Dopiero wczoraj się przypętał, a już mnie kocha! Dobrze, że chociaż on jeden!
- O matce jak zwykle zapomniałeś! Życie tobie poświęcam 
a ty mizdrzysz się do psa! No dobrze, ja też go polubiłam. Aż chce mi się wyjść na ulicę, mam trochę ruchu. Zostanie u nas? Angel zostaniesz? …głupio gadam, ale co tam! Jedz synu. Potem pójdziesz do klubu? Wczoraj nie byłeś.

- Tak. Dzisiaj pójdę. Jak możesz to wyjdź z psem. Będę go zabierać do pracy, to nie musisz go w dzień wyprowadzać, ale wieczorem jak możesz to będzie ok!
*
Szedł dobrze znaną trasą do klubu a raczej baru, bo ta społeczność nie potrafiła wytworzyć grupy o wspólnych zainteresowaniach albo poglądach. Nie mieli żadnych przemyśleń. Ważne było dziś a jutro 
o tyle ile przyniesie jakiś zarobek, by można go przepuścić w barze lub na dziewczyny. Koło się zamykało.

W dole ulicy było parę domów chyba opuszczonych, w jednym z nich zauważył już kilka razy uchylone drzwi. Brudne, potłuczone szyby 
i wyszczerbione gzymsy, odpadająca farba, to stały element dekoracyjny tych niepopularnych dzielnic. Czasem na schodach siedziały grupki młodych ludzi z poobijanymi deskorolkami, 
w szerokich spodniach i czapkach z odwróconym daszkiem. Kiedy przejeżdżał partol policji, milkli i jednocześnie, synchronicznie poruszeniem głowy podkreślali ruch samochodu.

- Hej! Anthony! poczekaj, idziesz do klubu? – zawołała ruda dziewczyna ubrana na czarno. Jej skórzana ramoneska była dodatkowo ozdobiona ćwiekami. Także w nosie i na dolnej wardze świecił się kolczyk. 
– Coś cię nie widziałam dawno!

- A chciałaś zobaczyć?
- No tak… jak wszystkich, Robert i Martin są podobno codziennie.
Anthony stawiał duże kroki, więc drobna dziewczyna musiała szybciej dreptać. Jej buciory były niewiele mniejsze od butów Anthony’ego.
- A już myślałem, że mam wielbicielkę!
- No wiesz… nie przesadzaj, tylko razem się spotykamy. W domu 
ze starymi nie da się wytrzymać! Nawet kot od nich ucieka.

- Masz kota?
- Mam. Łobuza. Ale go lubię.
- A wiesz Amy, mam psa!
- O! od kiedy?
- Od wczoraj. Dałem mu na imię Angel, może być?
- Oki, ale dlaczego go nie wziąłeś ze sobą?
- A ty wzięłaś swojego kota?
Właśnie doszli do baru. Anthony pchnął drzwi wchodząc pierwszy. 
Za nim przydreptała Amy.

- Hej chłopaki, wiecie? Anthony ma psa! - od progu wołała sadowiąc się na barowym stołku. Nazywa się Angel!
- Haha! -  zaśmiał się Martin – no tak, anioł mu się przyda!
- Co pijecie? – zapytał Anthony – dzisiaj ja stawiam!
- Z okazji psa? – zapytał Robert.
- No niech ci będzie! Psa i pracy! Amy możesz do mnie przychodzić kupować karmę dla kota!
- To w sklepie pracujesz? – spytała.
- No! Dobra praca. Nie umorduję się, spoko jest. Klientów mało. Siedzę i muzy słucham.
Patrzyli na niego z podziwem. Taka zmiana życiowa oznaczała pieniądze na jedzenie, ubranie z taniego sklepu i piwo w barze. Oni żebrali u rodziców, albo wykonywali jakieś prace ogrodowe w bogatszej dzielnicy. Co robiła Amy, nie wiadomo.
- Piwo i orzeszki dla wszystkich, proszę – zwrócił się do barmana.
- Ben słyszałeś? Migiem dla spragnionych, bo się jeszcze rozmyśli! – krzyczał Martin. Amy wpakowała do ust całą garść orzeszków. Siedziała na wysokim stołku machając nogami jak dziecko.
Martin, ogolony „na łyso” demonstrował swój tatuaż na tylnej części czaszki. 
Na środku widać było owalną blaszkę z dziurką na klucz. Nawet śrubki były zrobione perfekcyjnie. Po bokach piął się bluszcz sięgając aż do uszu. Martin śmiał się, mówiąc, że klucz do głowy ma w innym miejscu. Dziewczynom proponował pokazanie. Robert usiłował naśladować Martina, ale jego czaszka była nieforemna a łysina zupełnie nie pasowała do grubych rysów twarzy. Nawet tatuaż był gorszy.  Na czubku widniał duży pająk i tyle!

Anthony nie lubił tatuaży, nie lubił krwi i strupów. Masywność jego ciała zastępowała takie znamiona niby twardzieli.
Amy zawsze zerkała na niego starając się siedzieć obok. Dla Anthony’ego była jak bezpłciowa istota. Jeszcze nie wiedział jak powinna wyglądać 
jego dziewczyna. Poza kilkoma przygodami bez znaczenia nie szukał związków. Widział jak jego kolega się wpakował, tracąc w jednej chwili wolność i pieniądze.

Wyszli razem. Anthony zawsze wszystkich odprowadzał do autobusu. Czasem czekali długo, ale nie nudzili się nigdy. Trochę się wygłupiali, biegali wokół wiaty goniąc Amy, która piszczała jak mysz. Autobus wreszcie przyjechał. Wsiedli dalej skacząc i drażniąc kierowcę, ale po jego uwadze, zgrzecznieli zajmując miejsca przy oknie.
Machali mu rękami na pożegnanie.
- W końcu mieli z nim dzisiaj dobrze – pomyślał. Wypili po dwa duże piwa za darmochę!
Było tuż przed północą. Anthony szedł tą samą ulicą, wyludnioną 
i źle oświetloną. Nawet w mieszkaniach światła były już pogaszone 
z oszczędności. Tak jak w moim domu – pomyślał, kiedy doszedł do opuszczonego domu. 

To dziwne.  W opuszczonym domu drzwi były zamknięte. W trzech oknach paliło się światło. Przed domem stały dwa samochody. Czarne BMW i jakiś terenowy.
Postał chwilę w cieniu, by nikt go nie zobaczył, czekając na jakiś ruch. Nic się nie zdarzyło. Ruszył więc dalej.
*

Przywitał psa. Matka jak zwykle już spała. Noc w towarzystwie psa była inna. Pełniejsza.
Rano z radością szedł do sklepu. Wiedział, że będzie sam. Będzie wyglądać jak właściciel. Zabierze dla swojego Angela owalne miękkie posłanie. Pewnie pan Higgins nie miałby nic przeciwko temu. Klienci, jak nigdy dotąd, nagle zauważyli ten sklep albo pogłowie czworonogów się powiększyło, bo Anthony miał prawie jednego klienta za drugim.
- Dzień dobry! – powiedziała siwa staruszka w białym płaszczu. Wyglądała jakby wyszła z młyna.
- A co to? Pan Higgins? O nie! chyba tak nie odmłodniał – powiedziała szczebiotliwie. Nie wiedziałam, że ma syna… wnuka chyba!
- Czym mogę służyć?
- Ach no tak! Zapatrzyłam się na pana… poproszę suchą karmę dla kota.
Anthony miał wrażenie, że już gdzieś widział tę staruszkę i to nie dawno. Pożegnał ją, zapraszając znowu i założył słuchawki, aby posłuchać muzyki. Przed nim na drewnianym staromodnym regale stały torebki z karmą. Banalne rude kotki, uśmiechnięte Golden Retrievery, króliczki piękne i puchate patrzyły 
na niego zadowolonymi oczkami. Na samej górze, zbyt wysoko, aby chciało się tam sięgnąć zobaczył stare opakowanie kociego jedzenia, a na nim identyczną siwą staruszkę w białym płaszczu. Trzymała na rękach dużego czarnego kota!

Kijem do zamykania okien zrzucił torebkę na ziemię. Nie było wątpliwości, to była ta sama osoba!
Anthony wybiegł na ulicę Była pusta. Zaniepokojony, zaczął baczniej oglądać pomieszczenia sklepowe. Za gablotą znalazł drzwi, z których wyszedł pan Higgins, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Nacisnął klamkę.
W pokoju nie było niczego poza fotelem, stojącym na środku. Przez okno wpadał snop światła, a kurz, jaki wzbił się po wejściu Anthony’ego tańczył w słońcu. Zakurzone obicie fotela nie wskazywało, aby ktoś na nim siedział.
- Co tu robił ten Higgins? – Pomyślał – a może w nocy się wyprowadził? Muszę go zapytać jak wróci.
- Halo! Jest tam kto? – usłyszał głos dziewczyny.
- Aaaa to ty Amy? Co tu robisz?
- Przyszłam zobaczyć jak ci się pracuje! Ach, jakie fajowe króliczki! Ten biały cuuudny jest!
- Chcesz go kupić?
- Nie mogę, Łobuz by go zjadł! Sam jesteś? – spytała, siadając prowokacyjnie na ladzie.
- Sam. Ale pan Higgins zaraz wróci!
Amy zeskoczyła z lady.
- No to poproszę coś dla mojego kota, ale nie myszki! – powiedziała uśmiechając się przekornie. – Ty taki duży facet, a takie małe zwierzątka sprzedajesz! Powinieneś lwy, tygrysy albo krokodyle!
- No już nie wymyślaj! Masz co chciałaś dla swojego tygrysa!
- Papapa, będziesz dzisiaj w klubie? Przyprowadź psa!
- Nie wiem, zobaczę.
Amy wyszła kręcąc tyłkiem w krótkiej czarnej spódniczce. Czerwona wstążka w jej rudych włosach uniosła się z wiatrem.
Jeszcze pół godziny i zamknie sklep. Zarobił sporo. Wszystkie transakcje wpisał do dużego zeszytu. Pieniądze zamknął w sejfie i wolny, zadowolony z kończącego się dnia, wrócił do domu.
*

Na spacerze pies grzecznie szedł przy nodze. Żadnego ciągnięcia, wyrywania się albo wwąchiwania się w jeden punkt drzewa. Szybko 
i zgrabnie załatwiał swoje potrzeby na opuszczonej posesji, 
w zarośniętym ogródku. Idąc ulicą machał ogonem stawiając łapy pewnie i prosto. Był z panem, najedzony, wyspany, zapatrzony 
w swojego wybawcę.

- Ben, pozwolisz, że go tu przywiążę do stołka? To bardzo grzeczny pies!
- A co mi tam! Zza baru go nie widzę, a w końcu zawsze mogę powiedzieć, że to on was zaprosił! – zarechotał.
Kumpli jeszcze nie było.
- Ben, na końcu ulicy, tam za stacją jest sklep dla zwierząt. Wiesz coś o nim?
- Nie. Ja tam nie chodzę, najwyżej jadę do stacji po paliwo, ale dalej już nie.
Do baru weszli Martin i Amy.
- O rany! Anthony ze swoim psem, czyli Aniołem! Sory, Aniele pokaż ryj! – zaryczał Martin.
Pies skulił się nieco, patrząc na Anthony’ego.
- Fajny jesteś – Martin pogłaskał go po łbie. Pies ośmielony pomachał mu ogonem.
- Dziwię się, że cię nie pożarł – odparł Anthony – on lubi tylko blondynki.
- A rude? – zapytała Amy sadowiąc się na stołku – Jakiś on za mały do ciebie!
- Nie twoje zmartwienie! Urośnie!
Znowu spędzili trzy godziny na stołkach pijąc piwo. Angel leżał na podłodze patrząc na Anthony’ego ze zrozumieniem dla ludzkich słabości.
Dzisiaj królowała cisza. Może to szara pogoda, niskie ciśnienie zgasiło w nich chęć do zwykłych wygłupów i przekomarzań. Przez chwilę każdy chodził po korytarzach własnego umysłu, szukając tego, co było im akurat potrzebne albo nie szukając niczego. bo i po co?
- No i jak w pracy? – zapytał Ben, czyszcząc ścierką w kratę szklankę do piwa.
- Ok. – nie przemęczam się.
- Ile ci płaci? Powinien nie mniej niż 5,30 za godzinę.
- Nie wiem, zobaczę po tygodniu, założył mi konto.
- Coś ty? chory? – nie wiesz, ile ci płaci?
- Ile by nie było to zawsze lepsze niż nic!
- Byłam tam Ben – wtrąciła Amy. – fajny sklep, sama chciałabym tam pracować. Cisza, spokój, tak jakby siedział w domu, a jeszcze coś zarobi. Prawda Anthony?
- No. – krótko i zwięźle poparł jej zdanie.
Właśnie przechodzili koło opuszczonego domu. Samochodów już nie było, ale dom cały był oświetlony. Za oknem przesunęła się sylwetka mężczyzny w jedną stronę, potem w drugą, jakby chodził tam i z powrotem. Przy uchu trzymał telefon. Druga sylwetka podeszła do pierwszej wymachując rękami. Po chwili wszystkie światła w domu zgasły.
- Wiesz, mam dzisiaj czas. Może odprowadzę cię z psem do domu? – spytała Amy.
- Jak musisz…
Szli razem i nie razem. Pies zachowywał się jak zwykle wzorowo, natomiast Amy podskakiwała, wykonywała jakieś taneczne ruchy 
w marszu, jakby szła do sklepu z zabawkami.

- Amy, ile ty masz lat?
- Siedemnaście.
- A co na to mama na to, jak tak wracasz o północy?
- Mama ma nowego facia, patrzy w niego cielęcymi oczami, a mnie chyba nie widzi. Myślę, ze się cieszy, że mnie nie ma w domu. Żeby nie ja, to kot by usechł z głodu. Mam tak szczerze dość tego domu, wierz mi rzygać mi się chce jak na nich patrzę.
- Ale nie masz wyjścia. Przynajmniej na razie. Znajdziesz sobie faceta i wyprowadzisz się od nich.
- Spoko! Już znalazłam! Ciebie!
- I co ja mam z tym zrobić? Zabrać cię do domu matki i będziemy sobie żyć we trójkę?
- Nie. Chociaż chciałabym poznać Twoją mamę. Chcę abyśmy byli przyjaciółmi, wiesz, moim bratem. Jestem sama jak palec.
- Chyba, że tak. Przyjdź jutro pod koniec dnia do sklepiku, razem wrócimy. Powiem mamie, żeby coś na lepszego obiad zrobiła!
- O to cudownie! Amy zaczęła podskakiwać jeszcze wyżej. 
- To do jutra!

Pies pokiwał jej ogonem na pożegnanie.
- A ty, co!? – podlizujesz się jej?
*

Matka jak zwykle już spała. Ciemności panujące w domu nie przeszkadzały Anthony’emu wejść do kuchni, aby razem z psem zajrzeć do lodówki. Światło oświetliło obie twarze. Znalazł parówki. Jedną dał psu, drugą jadł idąc po schodach do swojego pokoju.
Około południa przyszła Amy. W sukience dżinsowej i fioletowych rajstopach wyglądała jak papużka Włosy związała niebieską wstążką. Wyglądała bardziej wizytowo. Nie żuła gumy. Pies powitał ją podskakując z radości.
- Zabierasz go do pracy? Szef ci pozwala? – spytała Amy.
- Już pozwolił. Nie chcę, żeby siedział w domu. W końcu to sklep dla zwierząt! Poczekaj z nim na dworze, muszę przed zamknięciem trochę tu podziałać.
Było miło tak iść z Amy, której buzia się nie zamykała. Nie słuchał tego, co mówiła, nie był przyzwyczajony do takiego bombardowania słowem. Nie chciał jej przerywać, ale zrozumiał, że musi ją trochę wychować.
Przy stole Amy siedziała jak zaklęta. Kiwała tylko grzecznie głową 
i króciutko odpowiadała na pytania matki.

- Ile ty masz lat, dziecko?
- Sie.. szesnaście – odpowiedziała nawet się rumieniąc. Kłamstwo ma krótkie nogi – pomyślał.
- To twoja dziewczyna Anthony?
- Nie, mamo. To koleżanka, tylko ostatnio jej obiecałem, że będę dla niej bratem. No i dobrze, bo ja też nie mam siostry!
- A! To taka zabawa! – zaśmiała się matka – Amy bywaj u nas tak często jak chcesz, a teraz jedz, bo ci wystygnie!
Po obiedzie Amy zaczęła buszować w jego płytach. Co chwila wydawała z siebie okrzyki zachwytu.
- Dasz posłuchać?
- Masz słuchaj! – podając jej słuchawki, zrozumiał, że to koniec jego wolności. Będzie musiał ciągle coś dla niej robić, ustępować, bo jeszcze się rozbeczy! 
Aby okazać jej swoje niezadowolenie, zszedł na dół i usiadł koło matki na kanapie.

- No i co? Poszła sobie?
- Nie. Słucha moich płyt i leży na moim łóżku.
- Musisz jakoś unormować sprawy, ale daj jej trochę luzu. Ona jest jak dzikie dziecko. Ale jest miła.
- Wiem.
*

Tego wieczoru już we trójkę, razem z psem, przemierzali drogę do klubu. Nagle ulicą zawładnął dźwięk syren kilku policyjnych samochodów. Przemknęły obok nich i po chwili dźwięk ucichł.
- To gdzieś niedaleko – powiedział.
Przyspieszyli kroku. Po chwili jakiś policjant zagrodził im drogę.
- Stop! dalej nie można! Stop! – krzyczał.
Na ulicy stało kilka samochodów z migającymi światłami. Policjanci ukryci 
za nimi mieli broń wycelowaną w opuszczony dom, który tak zainteresował Anthony’ego. Policjant z tubą przy ustach wołał:

- Wszyscy wychodzić z podniesionymi rękami! Macie pięć minut. 
Potem strzelamy!

Zapadła cisza. Dom wyglądał na martwy, ale w jednym z górnych okien drgnęła poszarpana firanka. Cisza była okropnie ciężka, podkreślona miganiem niebieskiego światła, przy zapadającym zmierzchu potęgowała uczucie grozy.
- Anthony – szepnęła Amy – oni tak mogą tu stać godzinę. Będą wołać i wołać a my tymczasem mykniemy bokiem tam za samochodami. To tylko dwieście metrów i będziemy w klubie! Przecież nas nie zabiją!
- No niby tak… dobra, startuj!
Ruszyli z opuszczonymi głowami w stronę gdzie stały samochody policyjne. W tym momencie ktoś strzelił. Suchy trzask i wyleciało okno samochodowe rozsypując się na tysiąc kawałków. Policjanci otworzyli ogień. Ktoś strzelał z dwóch okien domu. Kilku policjantów w specjalnych strojach ruszyło do drzwi wyrywając je z zawiasów i strzelając na oślep.
Anthony zrozumiał, że jest na linii ognia, on i Amy. Chciał ją osłonić ciałem. Biegł jak mógł najszybciej i wtedy poczuł, jakby coś go puknęło w plecy, po prawej stronie, był już praktycznie poza zasięgiem ognia, ale to uderzenie zupełnie zbiło go z rytmu biegu, nogi stały się miękkie i zrozumiał, ze upadek jest nieunikniony.
- Amy uciekaj, weź psa!
Leżąc widział jak akcja się kończy. Policja wbiega do domu, a z okien już nikt nie strzela. Czuł się słabo. Zdążył zobaczyć jakieś nogi biegnące w jego kierunku i dźwięk syreny, ale inny, to chyba karetka pogotowia. Czuł na policzku zimną kostkę ulicy. Zimno rozlewało się po całym ciele.
Przytomność odzyskał w szpitalu. Obok niego stała Amy.
- Gdzie pies?
- W domu z matką, ona czeka na wiadomość.
- Co się stało?
- To moja wina! Boże, co ja narobiłam! Dostałeś kulkę, chyba masz coś z kręgosłupem. Czekamy na wyniki. Czeka cię operacja, ale przeżyjesz.
- Tylko nie będę chodzić? Tak?
- Niekoniecznie, ale tak może być – powiedziała cicho Amy. Nie martw się, wezmę klucze do sklepu i zastąpię cię, potrafię! A ty leż 
i nie ruszaj się, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Proszę, jesteś dla mnie… i rozpłakała się. Biegnę do twojej matki, pewnie będę przez jakiś czas mieszkać u ciebie. Chce jej pomóc się wygrzebać. Siedzi i płacze, cała spuchnięta!

- Zmęczony jestem, będę spać… idź do matki… i sklep. – mówił coraz ciszej.
*

Kilka miesięcy później Amy pchała wózek z Anthonym, a on trzymał na smyczy psa. Wiosna nabrała tempa. Wszystko rosło, piękniało, nawet zapuszczone osamotnione ogródki wyglądały o niebo lepiej.
- Widzisz, wszystko się ułożyło! Pan Higgins powiedział, że nadal możesz pracować, masz na koncie ponad 3.000 funtów! On ci chyba płaci 8 za godzinę! Nieźle! A ja mogę być twoją asystentką, bo nie dasz sobie rady sam!- Tak powiedział!
- Jakoś sobie dawałem.
- Było, ale się zmyło! Ciesz się, że żyjesz. Ja jestem szczęśliwa, że żyjesz i że odtąd będę obok ciebie.
- Cieszę się… jesteś fajna dupa! Wiesz? Tylko musisz jeszcze podrosnąć jak dla mnie! –powiedział.
Wiedział już, że ich związek jest nieunikniony. Kiedy Amy siedziała przy jego łóżku, patrzył w jej czarne oczy o pięknych rzęsach i widział w nich szczerą sympatię nastolatki, a nawet miłość i oddanie. Nikt nigdy nie głaskał go tak po ręce. Co się dalej zdarzy, nie wiadomo, ale dobrze, że jest teraz właśnie tutaj.
Patrzył na swoje nogi w sportowych butach oparte na podnóżku wózka. Przesuwały się na tle płyt chodnikowych.
Drzwi sklepu były otwarte. Stał w nich pan Higgins.
- Dobrze, że was widzę, mam wam coś do powiedzenia - opierał ręce na lasce z piękną srebrną główką psa.
- Po pierwsze muszę cię pochwalić Anthony, mamy niezłe zarobki, mam dla ciebie premię. Dobrze to zorganizowałeś z Amy. Tobie też dziękuję. Może zechcecie sobie wyremontować te trzy pomieszczenia na zapleczu? Można tam zrobić małe mieszkanko i nawet jest mały ogródek…
- A to super! - powiedział Anthony. Może nie ja, bo mam matkę i dom, ale Amy nie ma gdzie mieszkać. Będzie panu wdzięczna!
Amy stała jak słup soli. Oczy otworzyła na całą szerokość i nawet usta miała otwarte!
- Muszę teraz wyjechać bardzo daleko, nie wiem czy jeszcze tu zawitam, ale zostawiłem u notariusza testament, że jeśli nie wrócę przez trzy lata, ty Anthony będziesz właścicielem konta, sklepu i tego, co za nim. Jak ci się podoba?
- No … nie wiem, co powiedzieć, dziękuję panu.
A teraz zamykamy sklep na dwie godziny i idziemy do cukierni naprzeciwko, przyklepać transakcję. – powiedział ożywiony, odmłodzony pan Higgins. – Potem się pożegnamy, niestety!
*

Firanka w kuchennym oknie lekko powiewała. Matka sprzątała kuchnię. Starała się, aby Amy miała ładny, czysty dom. Zawsze chciała mieć córkę. Ta Amy może była zbyt zakolczykowana jak 
na jej gust, ale w tłoku ujdzie. To dobra dziewczyna. Anthony 
ją lubi… może nawet cos z tego będzie? – pomyślała – może doczekam wnuka?

Od czasu, kiedy pojawiła się u niej Amy, kiedy z takim szczerym poświęceniem zajmowała się nią i jej synem, życie nabrało kolorów. Nie miała już tyle czasu dla telewizyjnych seriali co dawniej. Czasem chodziła z psem na spacery. Czuła się lepiej. Gdyby jeszcze Anthony chodził. Cuda się zdarzają, pomyślała.
Sięgnęła po ścierkę, aby umyć górę lodówki i strąciła pudełko. Wypadły z niego czarne półbuty. Przez chwilę patrzyła na nie jak na coś nie z tej ziemi.
- Nie Anthony nie może tego zobaczyć, rzeczywiście one są jak dla nieboszczyka! Włożyła je do pudełka. Wyszła z nimi przed dom i wrzuciła je do pojemnika na starą odzież.
***

W sklepie kilka osób krążyło między wieszakami. Dwie kobiety czekały przed zasłonką do przymierzalni. Miało się wrażenie, że to normalny magazyn z odzieżą. Dla niektórych był to jedyny sklep, w którym mogli się ubierać.
Starsza kobieta w czerni, o pięknych białych włosach, trzymając w rękach lakierki, spojrzała na drugą, młodszą.
- Chyba to byłby dobry rozmiar – powiedziała kobieta, oglądając podeszwy w poszukiwaniu numeru. Lakierki w kolorze czarnym, miały rozmiar 41. Nie za duże i nie za małe.
- To całkiem nowe buty! Mój Henryk nosił taki rozmiar. Będzie mu elegancko w niebie. Jeszcze poszukam jakiegoś garnituru, bo koszule i bieliznę ma dobrą.
Oj, Heniu nie myślałam ze to ja będę cię wyprawiać na tę podróż! – zwróciła się do swojej towarzyszki o bladej smutnej twarzy.
Z butami w ręku podeszła do kasjerki. Ta postawiła je na wadze.
- 19,80 - Bierze Pani?

Opowiadania z lumpeksu - wstęp

Od ponad roku "chodził" za mną pomysł, który narodził się w sklepie z używaną odzieżą. Brałam do ręki jakiś ciuch i oprócz chemicznego zapachu, jaki mają wszystkie rzeczy w takich sklepach, poczułam nutkę jakiś perfum, a może szamponu albo kremu? Pomyślałam, że chciałabym zobaczyć właściciela. Utył, umarł? Co się stało, że jego pasek wisi do sprzedania za grosze?

Ponieważ pragnienie to było z gatunku nierealnych, postanowiłam sama dopisać niektórym przedmiotom ich historię. Wybrałam sześć przedmiotów, sześć krajów skąd pochodziły, sześć nierozwiązanych tajemnic, towarzyszących każdej z historii i sześć historii nieprawdziwych, ale możliwych do zaistnienia. Chciałam, aby każde opowiadanie było inne, choć pisane tym samym, moim stylem. Właściwie to się nie starałam, samo wyszło.

Najpierw umieszczę wstęp jednakowy do wszystkich opowiadań. Każde z nich ma również swój malutki wstęp o danym przedmiocie.
Ale teraz, ten "główny":


MARTA HANNA PRECHT


 OPOWIADANIA
Z LUMPEKSU


                              „Człowiek jest tylko epizodem w życiu przedmiotu”
Franciszek Starowieyski


***



Przez duże szklane okno sklepu z używaną odzieżą słońce oświetla wieszaki ze spodniami. 

Te są najbliżej okna. Za nimi wiszą spódnice 
a potem długim szeregiem bluzki, sweterki, dziecinne ubranka i kurtki.
W koszach na podłodze budzą się buty i torebki. Biustonosze i bielizna kłębią się, plącząc zapachy wielu ciał.

Personel sklepu jeszcze śpi w swoich domach.  Za dwie godziny, żaluzja podniesie się majestatycznie a klucze zadźwięczą w zamku. Drzwi otworzą się i świeże powietrze wtargnie w zduszony zapach chemicznego prania i jakąś nieokreśloną woń rzeczy porzuconych.


Za trzy godziny sklep zapełni się kobietami. Z rozbieganymi oczami lub 
w skupieniu godnym filozofa, będą szacować rzeczy, oglądać je pod światło, zastanawiać się nad kupnem albo odrzucą coś zdecydowanie.
Rzeczy będą się starać, aby je zauważono. Jak to możliwe?
A jednak!

***






CYRK PRZYJECHAŁ


- Nie wychodź! Mówiłam żebyś siedziała w domu! – powiedziała starsza kobieta mieszając coś w garnku.

Kaflowa kuchnia z kompletem fajerek, buchała gorącem. Na mosiężnych haczykach wisiały kubki do mleka. Każdy inny. Kobieta przepasana fartuchem jedną ręką owiniętą jednym jego brzegiem trzymała za ucho garnek, drugą dokładnie i powoli mieszała konfiturę. Cała kuchnia pachniała truskawkami i cukrem.
Miała krótko przycięte szaro-siwe włosy, pełną twarz i taką samą figurę. Przypominała małą baryłkę. Fartuch w biało-niebieskie paski krzyżował się szelkami na plecach. Ciało wykonywało ruchy zgodne z mieszaniem w garnku, a kokarda związanego z tyłu paska, poruszała się w tym samym rytmie.

- Dziadek prosił żebyś siedziała w domu! Zaraz będziesz mogła wyjść!

Dziewczynka przebiegła przez kuchnię. Jej gołe pięty stukały głucho
w pomalowane deski podłogi. Sięgnęła do klamki drzwi wejściowych.

- Ach ty niedobre dziecko, wracaj!

Nie mogła przerwać mieszania a mała właśnie zamykała drzwi za sobą.  Znalazła się w zimnym i ciemnym korytarzyku. Otworzyła drzwi wejściowe i fala gorąca i światła przez chwile ją oślepiła. Usłyszała gardłowe gulgulgul…
Wystawiła tylko czubek głowy i oczy, chowając się za skrzydłem drzwi. Ciach! Jedno uderzenie siekierą w leżącą na pieńku szyję indyczą i główka odpadła jak szyszka, a ciało trzepotało się pryskając z odciętej szyjki krwią. Dziadek trzymał indyka za nogi, aby ten nie pobiegł, co podobno komuś się przydarzyło!
Dziewczynka patrzyła szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami. Oglądała spektakl, którego nie powinna widzieć. Wiedziała, co się dzieje na podwórku, ale nie mogła odmówić sobie zobaczenia zakazanego. Już wcześniej widziała pieniek, ze śladami siekiery i brązową krew, czuła dziwny zapach. Zapach śmierci. Indyk przestał się rzucać i zawisnął bezwładnie w ręce dziadka. Ten spojrzał w stronę drzwi:
- Oj oberwiesz, Lusia! Zobaczysz jak ci przetrzepię tyłek!
Lusia nie czekała aż odłoży indyka. Biegiem popędziła w stronę bramy, a potem na Rynek. Usiadła na schodkach tak, aby rosnący za nią krzak zasłaniał bramę, z której wybiegła. Przez gałązki widziała dziadka, który pojawił się w czerni bramy, wyszedł w słońce i rozglądał się chcąc ją wypatrzeć. Machnął ręka i wrócił do domu.
Lusia siedziała obserwując mrówki, które zabiegane przybywały z różnych stron i szły wydeptaną przez siebie ścieżką, do szpary w kamieniach. Stamtąd wychodziły inne i wyruszały w miasto w swoich mrówczych sprawach. Jedna z nich badała czułkami duży palec u nogi. Dziewczynka podniosła go wyżej i zgniotła mrówkę. Leżała dziwnie poskręcana martwa. Lusi zrobiło się jej żal. Położyła ją na dłoni i szepnęła:

- Przepraszam, ale zrobię ci piękny pogrzeb!

Wygrzebała palcem dołek pod krzakiem, na suchym kwiatku, który pozostał z procesji Bożego Ciała, ułożyła pokrzywione ciałko, włożyła je do dołka i przysypała ziemią. Poczuła smutek.

- Luśka kluśka!  Luśka kluśka! Wołał na nią rudy chłopaczek tocząc przed sobą kółko popychane patykiem.

- A ty jesteś Maciek gaciek! i sraciek! - odgryzła się.

Chłopak chyba dał za wygraną. Złapał kółko i podbiegł do niej.

- Widziałaś cyrk przyjechał! Budują go!

- Gdzie?

- Tam gdzie jest targowisko, za nią na tym placu, gdzie sprzedają konie. Lecimy?

Indyk, dziadek mrówki i rynek nagle wszystko przestało istnieć. Dzieci biegły na ukos placu w stronę tego niesamowitego zdarzenia, które w miasteczku miało rangę większą niż procesja w Boże Ciało!
Biegli wzbijając obłoczki kurzu w wysuszonej ziemi. Lusia chyba stąpnęła na jakiś kamyczek, bo syknęła z bólu, chwilkę skacząc na jednej nodze, rozmasowywała tę bolącą. Trwało to moment, ból zniknął równie szybko jak się pojawił, cel koił wszystkie przeszkody. Skierowali się w stronę cmentarza, drogą pod górę, do brzegu wysokiej skarpy, gdzie w dole znajdowała się targowisko. Miejsce nielicznych stałych kramów, ożywało w dzień targowy, okolicznymi ludźmi sprzedającymi swoje wyroby: sery, owoce, śmietany w cynkowych wiadrach, porąbane kawały mięsa owinięte w pokrwawione ścierki.
 Tego dnia targowisko było puste i ciche. Za nim na jeszcze wczoraj pustym placu, stały ułożone w półokrąg kolorowe wozy. Miały okienka a w nich firanki. Schodki prowadziły do drzwi wejściowych. Jakaś kobieta prała w dużej emaliowanej miednicy, wyżymała tkaninę i rozwieszała ją na sznurze rozciągniętym między dwoma wozami. Śpiewała. Było tam kolorowo, słonecznie. Z tej wysokości kojarzyło się dziewczynce, że obserwuje swoje pudełko z lalkami. Tu lalki poruszały się, każdy coś robił ważnego, potrzebnego.  Na środku mężczyźni rozstawiali namiot. Działali zespołowo, zgodnie, bo nie robili tego po raz pierwszy, mieli wprawę. Słońce zachodziło, wydłużając cienie. Dzieci siedziały jak urzeczone. Nawet nie machały jak zwykle nogami. Pierwsza ocknęła się dziewczynka:

- Babcia mnie zbije chyba! Musze lecieć do domu!

Weszła do kuchni trzymając spódniczkę w palcach i dygając ładnie, aby zaskoczyć dziadków, szybciutko powiedziała najsłodszym głosem, jaki miała w swoim repertuarze:

- Babuniu, dziaduńku, cyrk przyjechał!!!!!

I zaraz, aby nie dać im czasu na oprzytomnienie, zaczęła opowiadać, co widziała.

- Myślisz, że pójdziesz na przedstawienie? Byłaś grzeczna? Wybij to sobie
z głowy!

Na nic zdał się jej urok i wdzięk! Szare oczy wypełniły się łzami. Lusia podreptała w stronę stojącego zegara i usiadła w kąciku. Zawsze lubiła słuchać tego tykania przystawiwszy ucho do jego boku, zgrzytu mechanizmów, miarowości i nieuchronności następnego tyknięcia. Wpadała w stan autohipnozy, która pomagała czasem przetrwać tragedie jej dziecięcego bytu.
Resztę wieczoru była grzeczna i cicha mając nadzieję, że dziadkowie zmienią wyrok. Poszła spać bez ociągania, zjadła ukochany kawałek chleba z białym serem, wypiła herbatę z mlekiem i cukrem, śniła jakiś sen o lataniu nad targowiskiem.
Ranek przyniósł dalszy ciąg nadziei, ale dziadkowie byli niewzruszeni. Lusia poszła płakać pod orzechowym drzewem. Skubała listki paproci a jej małymi plecami wstrząsał chwilami cichy szloch. Nagle wstała i pobiegła przez podwórko do odrapanej parterowej kamieniczki po drugiej stronie miasteczka.
Na tamtejszym podwórku bawił się z psem Maciek.
- Hej, Maciek, dziadkowie mnie nie puszczą do cyrku, nie dadzą mi na bilet! A ty?
- Ja to nawet nie poproszę, mama nie ma pieniędzy, do wypłaty jeszcze dwa dni.

- A ja wymyśliłam! Widziałeś jak oni tam rozkładali ten namiot? Na pewno da się przecisnąć dołem pod tą płachtą, od strony tych krzaków, wiesz gdzie…

-Acha!  Wiem.

- To dzisiaj spróbujemy, co?

- Dobra!

Po południu babcia i dziadek poszli na cmentarz, oczyścić grób jej matki
i wstawić do wazonu świeże kwiaty peonii, które tak lubiła. Lusia grzecznie na nich czekała. Uszyła lalce nową sukienkę z gałganków, które dawała jej krawcowa Tarnacka. Była bardzo grzeczna. Wrócili.
- Widzieliśmy ten cyrk. Właśnie ludzie idą na przedstawienie, ale ty nie pójdziesz. Będą tu tydzień. Masz szansę jak będziesz grzeczna, ale dzisiaj nie!
- A na podwórko mogę?
- Idź!
Pędem pobiegła do Maćka. Podwórko było puste. Zawróciła i zdecydowanie skierowała się w dół miasteczka, gdzie cyrk rozbił swój obóz.
Przedstawienie trwało. Rozbrzmiewała skoczna wesoła muzyka, przerywana okrzykami zachwytu publiczności.
Schylona przebiegła obok budki, która była kasą, w stronę krzaków, rosnących tuż przy namiocie. W krzakach skulony czekał Maciek.

- Czekam tu na ciebie, bo ktoś musi patrzeć jak drugie tam włazi!

- To ja pierwsza, wchodzę!

Podniosła plandekę na tyle, że jej głowa zmieściła się w szparze. Kurz pomieszany z końskim nawozem i słomą nieprzyjemnie drażnił nos, ale kichnięcia nikt w tym hałasie by nie usłyszał. Reszta ciała już lekko weszła do środka namiotu. Znalazła się pod ławką, na której siedzieli ludzie. Przedstawienie huczało. Lusia stała zerkając przez szparę miedzy plecami widzów na arenę. Chwilę potem obok niej stanął Maciek.

- No i co udało się! Jutro też tu przyjdziemy! – szepnął jej do ucha.

Na środku areny stało podwyższenie, przykryte czerwoną tkaniną. Na nim niewielka skrzynia. Piękna dziewczyna w srebrnym kostiumie chodziła dookoła niej demonstrując swoją urodę i wdzięk. Za skrzynią stał wysoki mężczyzna w wysokim cylindrze i czarnym zamaszystym płaszczu z czerwoną podszewką. W ręku trzymał szpadę przyciśniętą do ciała. Miał skupiony wyraz twarzy i jakąś aurę tajemnicy wokół.
Dziewczyna otworzyła górne wieko skrzyni i weszła do środka. Werble zaczęły terkotać. Nagła cisza przerwała potęgującą grozę. Mężczyzna podniósł szpadę i wbił ją w wieko skrzyni, do której przed chwilą weszła dziewczyna. Jęk grozy rozległ się na widowni.
Lusia zesztywniała z przerażenia. Serce chyba przestało jej bić a oczy zamieniły się w dwa szklane paciorki.
Żeby było jeszcze straszniej, mężczyzna wyjął piłę do drewna i metodycznie ze skupieniem przepiłował skrzynię do samego dna!
Cisza zaległa jak mgła nad torfowiskiem. Nagle muzyka wyrwała wszystkich z przerażającego odrętwienia, wieko skrzyni otworzyło się, najpierw ręka a potem już cała i zdrowa dziewczyna z tym samym uśmiechem na twarzy, zgrabnie wyszła z jej wnętrza!
Publiczność biła brawo. Wszyscy cieszyli się, że nic się jej nie stało!
Noc pogrążyła miasteczko w czarnej mgle. Dzieci wracały trzymając się za ręce, aby było raźniej. Dopiero na rynku, stało kilka gazowych latarni i tu świat stawał się bardziej przyjazny. Jedna z latarni stała przy krzaku, pod którym Lusia pochowała mrówkę.

- Poczekaj Maciek, coś sprawdzę!

Pogrzebała palcem w piasku i delikatnie wyciągnęła coś małego, białego. Podeszła z tym do samej latarni.
Na białym kiedyś płatku kwiatu wśród odrobinek piasku leżała mrówka. Drgnęła. Niezdarnie przebierała nóżkami. Wyprostowała swoją maleńką trójkątną główkę z czułkami i wolno podeszła do czubka palca.
Lusia delikatnie położyła ją na wystającym korzeniu.

Marta Precht, styczeń Julianów 2012