niedziela, 8 maja 2022

 To tylko informacja, że zaczęłam znowu pisać. Cieszy mnie to niezmiernie, bowiem piszę ku radości swojej i tych, którzy to czytają.💗

Nowe limeryki

 

Limeryki francuskie

 

Francuz – markiz w epoce baroku

prawie nie schodził z szezlonga od roku.

Jadł tylko to co zielone,

za nic miał pyszne mielone,

aż mu wyrósł szparag w kroku.

***

 

Pewien Francuz w czystej postaci,

wiedząc, że właśnie zdrowie stracił,

chcąc wyleczyć swą podagrę,

jadł przez tydzień samą Viagrę

i właśnie park sztywnych wzbogacił.

***

 

Maria Antonina – królewska delfina

koniecznie chciała urodzić syna.

Lecz Ludwik szesnasty

okazał się zbyt ciasny

na jej urodziwe intymnia.

***

 

Ktoś w Paryżu się zalecał.

Cel szlachetny mu przyświecał,

lecz przyrząd miał zwisły

jak ogórek skisły.

Skończyło się na drapaniu po plecach.

***

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Limeryki językowe

 

Jedna laska z czeskiej Pragi

była języczkiem u wagi.

Lecz się nagle okazało

że ciału jej było mało,

w życiu erotycznym, rozwagi.

***

 

Pewien złośnik z Chełmża

w złości swej się nadwyrężał.

Dumny ze swej elokwencji,

język jego w konsekwencji

zamienił się w język węża.

***

 

Trzy matrony z miasta Ryki

wzięły czwartą na języki.

W oczy kłuła jej uroda.

Ta zaś będąc piękna, młoda

za nic miała ich przytyki.

***

 

Pewna Niemka z wyspy Rugii

miała jęzor bardzo długi.

Nawet w mroźne dni paplała,

wszystkie plotki powielała,

aż jęzor przymarzł do framugi.

***

 

Szpieg związany z Kaszubami

trzymał język za zębami.

Lecz gdy mu wypadły zęby

za sprawą niemytej gęby,

kłapał już tylko dziąsłami.

***

 

 

Limeryki  na słowo „Ciekawostka”

 

     

W Sopocie pewnego gostka

trafiła taka ciekawostka:

na jego oświadczyny

usłyszał od dziewczyny:

Nie wyjdę za niedorostka!

***

 

Poobijana panna z Przymostka

 dla której seks to ciekawostka,

szukała swobodnego pana

od północy do rana,

aż znalazła go… psiakostka!!

***

 

Pewnemu panu spod Brzostka

wykwitła na kuśce krostka.

Patrzył ma nią zdumiony

- to przecież nie od żony!

Skąd więc taka ciekawostka ?

***

 

Limeryki na słowo „przecinek”

 

Kiedyś klient jadł botwinę

i wpadł mu do zupy przecinek’

Głowił się biedak i głowił,

bowiem to prawie część mowy,

lecz zjadł go obrawszy z łupinek.

***

 

 

 

 

 

 

Jako książkowy składnik ze słownika

spytał przecinek średnika:

- Dlaczego on nie ma tej kropki

choć jest rezydentem stopki,

i co z tego wynika?

***

 

Wysłuchiwał lingwista przecinkowe żale,

że ludzie nie umieją stosować go wcale.

Piszą z „bykami”w tekście,

jak rodzynkami w cieście.

To się nie mieści w pale!

***

 

Pewien aktywista z miasta Barlinek

miał przyrządzik mały jak przecinek.

Dłubał nim sobie jak palcem

w cieście z dużym zakalcem

i nie startował do dziewczynek.

 

UROK DALII

 „Ogród”

 

Na huśtawce, na ganku przed drzwiami wejściowymi do domu, siedział stary, siwy mężczyzna. Był stary, a dom chyba jeszcze starszy. Obaj posiwieli, jednemu pokrzywiły się dłonie, drugiemu ramy okien i drzwi, ale razem stanowili całość. Ignacy patrzył zamglonymi oczami na dobytek pokoleń.

Dom zbudował jego dziadek Jeremi. Razem z babką przeżyli w nim wiele lat, aż w krótkim odstępie czasu odeszli oboje maszerując w zaświaty, z pewnością trzymając się za ręce.

Jego ojciec z matką, także w szczęściu dożyli w tym domu wielu lat. Laura założyła na tyłach domu ogród. To było dla niego najlepsze miejsce. Od wschodu do zachodu, świeciło tam słońce. Lucas od dzieciństwa miał w oczach obraz matki noszącej wodę w  babcinej drewnianej polewaczce. Ubrana w kremowy fartuch, z czepkiem holenderskim na głowie, pamiątką po babce, która była Holenderką.

Pewnie, ta zabytkowa już teraz polewaczka, leży zapomniana gdzieś w szopie na narzędzia. Jego żona Marianna miała już cynkową, z dużym sitkiem, i tak jak jego matka nosiła wodę, nawoziła ziemię, przycinała zwiędłe róże i dalie, aby ogród był jeszcze bardziej piękny, niż pod opieką teściowej.

Wzbogaciła go o pachnące krzewy bzu i jaśminu, założyła od frontu trawnik, który Ignacy musiał kosić co tydzień, zasadziła przed wejściem do domu sekwoję po prawej i sykomorę po lewej stronie frontowej części domu. Sekwoję, aby ich życie rosło zdrowo i bujnie, a sykomorę, aby jej rozłożysta korona osłaniała ich przed złem.

Ignacy kochał Mariannę, jak przystało w jego rodzinie czystą i uczciwą miłością. Doczekali się dwójki dzieci: chłopca i dziewczynki. Wbrew wierzeniom i ufności w ich skuteczność sykomora widocznie zagapiła się kiedyś na podjazd sąsiada, bo ich córeczka zmarła w wieku sześciu lat. Rozpacz zatrzymała im czas na długo. Ogród ucierpiał również.

Siadywali oboje na tej huśtawce, z poczuciem niesprawiedliwości losu, kary za czyny niepopełnione, złośliwości jakiegoś demona i swojej niemocy. Żałoba ma to do siebie, że z czasem cichnie, rozmywa się w codzienności a stracone dziecko zamienia się w bezosobowe wspomnienie, smutne wspomnienie.

Syn wyrósł nad podziw, ukończył college, i zapragnął być prawnikiem, ku uciesze obojga rodziców. Bo są dwa… no może trzy najbardziej poszukiwane przez ludzi zawody. Lekarz, prawnik i … grabarz. Co do trzeciego nie chcieli się wypowiadać, ale prawnik! To było coś. Wystarczy mieć spryt, pamięć, wiedzę i gadane, aby omamić przeciwnika i wykorzystać zleceniodawcę i żyć spokojnie w dostatku.

Syn zapełnił pustkę po córeczce. Powoli życie wracało do ich domu. Marianna zapragnęła mieć więcej swoich ukochanych dalii. W centrum ogrodniczym pojawiła się nowa odmiana z purpurowym środkiem i białymi czubkami płatków. Zachwycona Marianna kupiła tuzin sadzonek i posadziła je w słonecznym ale otulonym żywopłotem miejscu.

Jak można było się spodziewać, dalie oszalały. Miały mnóstwo kwiatów, a Marianna podlewając je długo stała nad nimi wpatrzona w ich piękno.

Niestety zima na Podhalu czasami daje popalić nie tylko ludziom. Przed pierwszymi przymrozkami, Marianna wykopywała karpy z korzeniami dalii i przechowywała je w skrzynce z ziemią w garażu, aż do wiosennego wysadzenia ich na miejscu w ogrodzie.

- Pamiętaj Ignaś, dalie zawsze przed zimą trzeba wykopać i przechować do wiosny! Tak na wszelki wypadek to mówię, abyś sobie dobrze zapamiętał.

- A po co mi ta informacja – żachnął się, - Przecież to ty się nimi opiekujesz! – odparł Ignacy.

- No różnie to bywa – powiedziała Marianna i podreptała do kuchni, gdzie właśnie gotowała chili con carne, jego ulubione danie.

Teraz siedząc na ganku Ignacy był zdumiony tą nagłą potrzebą przypomnienia sobie obrazów z  przeszłości. Marianny nie  ma już przecież od niespełna roku. Zupełnie jakby tu teraz stała i machając wskazującym palcem przypominała mu o obowiązku wykopania dalii.

Rzeczywiście, był już październik. Wstał z huśtawki i podreptał do jej ogrodu. Liście dalii zbrązowiały i leżały ledwo żywe na ziemi. Wygrzebał ze schowka na narzędzia widły i powoli, delikatnie zaczął wykopywać bulwy.

Coś zgrzytnęło. Ręką wykopał z miękkiej ziemi… słoik. W środku było coś.

Wróciwszy na ganek odkręcił nakrętkę i wyciągnął list a z nim znany mu naszyjnik z czarnym turmalinem, jaki kupił Mariannie w miodowym miesiącu na florydzkiej plaży. Miał ich chronić  przed negatywnymi energiami, jak tarcza.

List zaś był napisany niewiele przed śmiercią Marianny.

 

Kochany Ignasiu,

Czytasz to, a więc moje dalie są pod Twoją opieką. Wiedziałam co mnie czeka, ale nie chciałam Cię niepokoić. Znałam Twoją sumienność i byłam niemal pewna, że znajdziesz ten list.

Jesteś, byłeś moją miłością. Nie wiem czy zachowam pamięć o Tobie. Być może będę punktem, niematerialna cząstką świadomości, czymś o czym nie mamy jako ludzie pojęcia, ale dopóki mogę napisać do Ciebie materialny list, chcę abyś to wiedział. Z całego serca życzę Ci spokoju, harmonii ze światem, na którym żyjesz. Nie opłakuj mnie. Takie jest prawo natury. Ocal dalie, bo one mogą żyć wiecznie. Trzeba je tylko przechować w niedogodny dla nich okres. Ludzie niestety tego nie mają.

Kocham Cię, i nie wiem czy czekam, czy znajdę. Ale jeśli tak, będę szczęśliwa. Twoja Marianna.

 

Długo wpatrywał się w kartkę papieru. miał wrażenie, że Marianna istnieje. Widział ruch jej ręki stawiającej kropki.

Słyszał jej głos. Cóż my wiemy o tamtym świecie! Być może właśnie teraz stała tuż za nim, uśmiechając się z zadowoleniem. Zamyślił się patrząc na pełzające cienie drzew w zachodzącym słońcu.

Ignacy opuścił dłonie, a list sfrunął z jego palców i zatrzymał się na wycieraczce przed drzwiami.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Marta Precht – maj 2022


 

LEŚNY PORANEK

„Człowiek”

 

 

Las jeszcze spał. Padał drobny deszcz. Krople cicho zanurzały się we mchu, było je słychać tylko wtedy gdy spadały na suche zeszłoroczne liście. Słaby wiatr owiewał pnie sosen, czasem zaszeleścił w liściach krzewu i nikł pochłaniany przez mech, słupy jałowców lub przewrócone pnie.

Pod jednym z tych pni mieszkały stonogi. Tak je nazywano, chociaż miały tylko po kilkanaście par odnóży....... Spały cały dzień i właśnie teraz, nocą, postanowiły pochrupać sobie suchych, zetlałych pozostałości kory i liści a nawet grzybów.

Także nocą wychodził ze swej jamki na pagórku borsuk, dumny ze swego biało-czarnego futerka, zdobiącego jego mordkę po obu bokach. Przeciągnął się rozkosznie, bowiem bardzo dbał o fizyczny stan swego ciała. Nie tylko o to. Jako chyba jedyny czyścioch tego lasu ( nie wspominając o szopie praczu) miał w głębi swej nory, w dalszej odległości od sypialni, łazienkę, w której zostawiał dary swego organizmu, skrzętnie wynosząc je na zewnątrz i zakopując.

- Leśny higienista – pohukał pod dziobem puchacz, siedzący na pobliskiej gałęzi. On też właśnie niedawno się obudził, usłyszawszy gramolącego się borsuka. Ptak nie przejmuje się swoimi odchodami, które lądują gdzie popadnie. Trochę zdrętwiał w czasie snu, więc zamachał skrzydłami i niezgrabnie rozprostował nogi.

- Co mi się dzisiaj trafi ? – żołądek miał prawie pusty, bo poprzedniej nocy deszcz lał solidnie, i był zbyt silny jak na jego pióra. Siedział w dziupli nie wystawiając dzioba.

- Chyba polecę nad stawik, jakieś kacze pisklę na pewno się odezwie, nawet przez sen. Już ja go dopadnę! – powiedział do siebie hukając z zadowoleniem.

Nocne  życie lasu było podzielone na tych, którzy siedzą skuleni w norkach albo dziuplach, czekając na świt, i tych, którzy w mroku czują się najlepiej.

Borsuk właśnie wywęszył stonogi. Pyszne, chrupiące białeczko! Zaczął rozgrzebywać mech spod drzewa i trafił jedną, chyba staruszkę, albo beznóżkę, bo słabo uciekała.

- To tylko przekąska! poborsuczył sobie w myśli. Wybiorę się pod paśnik dla saren, tam na pewno jest ich ojczyzna! Tym samym podreptał na krótkich nóżkach przed siebie, mając nadzieję na pełen brzuszek.

Drogę przeciął mu jeż, który pewnie też liczył na jakieś pyszności glebowe w postaci dżdżownic, gdy te przemoknięte wychylą się z ziemi aby odrobinę obeschnąć. Ani borsuk ani też jeż nie mieli ochoty na powitanie, choćby wzajemne powąchanie się. Udali, że się nie widzą. Deszcz przestał padać.

Przy paśniku stało stadko saren. Mokre, nudziły się czekając na dzień. Ryły kopytkami darń jakby tam było coś do jedzenia. Przytulone do siebie, ogrzewały się wzajemnie. Kiedy wzejdzie słońce, przestanie padać, ich mokre futerka zaczną parować, tworząc obłoczki pary w słonecznym blasku. Wtedy już można potruchtać w poszukiwaniu trawy, młodych gałązek i liści.

Słońce zaczyna swój dyżur. Pierwsze budzą się ptaki, i zaczyna się codzienny jazgot, tiurlikot, popiskit i treling.

Zupełnie jakby te dźwięki napełniały im wiecznie głodne brzuchy. Bo nie wiadomo, czemu to służy poza nawoływaniem się do seksu. Jak złożą jajka będzie cicho. Odechce im się śpiewania, gdy w gnieździe pojawią się żółte japy do karmienia.

Lis wygrzebał się ze swojego lokum, przeciągnął się słodko, ziewnął, pokazując ostre ząbki. Poprzedniego dnia zjadł kurę gospodarzowi, więc wolał nie pojawiać się w tamtej okolicy. Liczył na jakąś słodką myszkę lub jakiegoś rzęsorka rzeczka, tak, na pochrupkę przed obiadem. ale niekoniecznie.

 

Usadowił się na suchym już pagórku, podwijając swój piękny ogon tak, aby zakrył łapki.

Lubił słońce, jego ciepło i blask. Bursztynowe oczy

odbijały linię lasu. Zamknął się w ciszy i cieple jak w medytacji. Wiatr suszył młode listki brzozy i wtedy…

Najpierw warknęło coś pojedynczo, wrrrr. Potem drugi raz i znów sekunda ciszy. A potem już ciągły bardzo głośny warkot, jakiego nie wydaje żadne zwierzę, duch, diabeł leśny, nic co żyje, nie ma takiego głosu!

Lis skulił się pod krzakiem, nie wiedząc, w którą uciec stronę. Spod pobliskiego jałowca wychylił głowę zając.

- Co to jest lisie? Wiesz?- zajęczał zając.

- Jeszcze nie wiem ale się domyślam. - odparł po lisiemu. – Biegnijmy zobaczyć !

Dobiegli do polany, z kikutami, karpami wyciętych drzew. Pachniało żywicą i martwym drewnem.. Nieopodal stał jakiś stwór, z przedłużoną łapą, która tak strasznie warczała i ciął nią sosnę. Łapa wyrzucała kawałeczki drewna. Sosna płakała. Nagle przechyliła się, i powoli łamiąc gałęzie sąsiadującego drzewa kładła się na ziemi. Ziemia zadrżała. Zapadła cisza.

- Co to za zwierzę? – zajęczał z przerażenia zając.

- To nie zwierzę, to człowiek – odparł lis.

 

 

 

 

 

 

 

Marta Precht -kwiecień 2022

 

KSZTAŁT ZAPACHU

„Zapach”

 

 

Stał nad strumykiem o niewielkiej szerokości i musiał natychmiast znaleźć się na drugim brzegu. Przeczucie klęski zasiała jedna głupia myśl, która wpadła mu do głowy tuż przed decyzją o skoku. Nagle brzeg wydał mu się zbyt grząski, z plackami jasnego błota pomiędzy trawą. Skąd nagłe zwątpienie, że nie zdoła przeskoczyć strumienia? Co w tym jest, że nagle twój mózg woła:

- Uważaj! - i tu wkrada się bezsensowne zwątpienie, jak choroba paraliżuje łydki, stopy obrazując ci pełzające własne ciało, umazane w błocie, które nieporadnie wdrapuje się na drugi brzeg.

Obejrzał się, i zobaczył to Monstrum, które szybko kroczyło za nim zdecydowanym krokiem, a w oczach miało żądzę mordu.  Potwór miał na sobie ciężki, długi płaszcz. W ręce trzymał szpicrutę, albo jakiś drąg. Co chwila uderzał tym w cholewę czarnych buciorów. Miał gorejące czerwone oczy, utkwione w jego plecach, dwa palące go punkty i paniczny strach, zmuszały go do skoku. Nabrał powietrza i zamknął oczy.

-Nie mam wyjścia! - pomyślał i skoczył.

O dziwo, brzeg okazał się twardą i skalistą skarpą! Podparł się rękami , aby nie stracić równowagi i popędził przed siebie. Po chwili obejrzał się. Monstrum walczyło z paltem, które nasiąknięte wodą swoim ciężarem utrudniało mu wyjście ze strumyka.

- Co tu się wyrabia! – myślał biegnąc. – Czego on ode mnie chce! Co ja tu robię? Gdzie mój dom, albo jakiekolwiek domy?! Co to jest!?

Słyszał kroki i miarowe uderzenia szpicruty, narzędzia kary. Czasem jego ojciec tak robił, kiedy coś przeskrobał. Stojąc w miejscu walił kijem w cholewkę buta i to wystarczało, aby poczuć zbliżające się lanie.

Biegł jak szalony, bo w końcu musi gdzieś dobiec i schować się w mysią dziurę przed tym potworem.

Był zmęczony, a jeszcze przed nim pojawiła się dość stroma górka. Zdyszany biegł ciężko w stronę nieba, które chyba zrosło się z linią ziemi, ciągle się oddalając.

Pagórek okazał się brzegiem stromego jaru, na dnie którego dojrzał drewnianą chałupę. Monstrum za nim zrzuciło płaszcz i teraz lżej biegło ciężko waląc buciorami w podłoże.

Odległość między nimi malała zastraszająco.

Wiedział, że To go dopadnie za chwilę, więc skoczył w dół z desperacją samobójcy. Wyhamował jadąc na plecach po piachu w stronę walącego się ganku. Drzwi były otwarte. Podnosząc się wpadł do wewnątrz.

Liczył na jakieś zapomniane narzędzie, łopatę albo siekierę do obrony. Nic takiego nie znalazł.

Wsunął się szybko pod drewniane łózko w kącie izby. Głowę położył płasko, aby widzieć co będzie się działo. Nawet jak Monstrum się schyli i go zobaczy, trudno mu będzie go stamtąd wyciągnąć chyba, że po prostu podniesie łóżko. Ale to też zajmie mu co najmniej minutę.

Trzasnęła pękająca deska na ganku i potwór był w środku. Sapał i charczał z wściekłości, obracając się wokół swej osi z rozłożonymi rękami.  Znowu trzask i pękła druga deska pod jego ciężarem. Zachwiał się a stopa mu wpadła aż po kolano w dziurę w podłodze. Udało mu się ją jednak wyciągnąć, i z rykiem skierował swe cielsko w stronę dawnej kuchni.

Machał łapami na boki, aż strącił z jakiejś półki szklany słój z resztką ziaren kawy. Szklany  dźwięk tłukącego się słoja, zakończył delikatny szum uwolnionych ziaren, a potem chrzęst ich miażdżenia.

Pod łóżko dotarł delikatny zapach kawy.

Sen zaczął tracić kształt, a kształt zyskał zapach. Na chwilę jego mózg znalazł się w dwóch światach. Ucichło.

- Kochanie jak długo masz jeszcze zamiar spać! Zrobiłam ci  gorącą kawę! Wstawaj!

piątek, 20 sierpnia 2021

 

Marta Precht

 

 

ŻYCIE JAK DZIEŃ

 

CV wierszem

w 40 zwrotkach

 

 

 

 

 

 

 

Świt

 

 

 

Miałam szare pudełko od butów

z laleczką ze szmatek malutką.

To był mój wielki świat pełen cudów.

 Byłam jej opiekunką i matką.

 

Pamiętam zapach spośród gruzów

i fotografa z konikiem pony.

Na zdjęciu mam bukiecik z kwiatków

zapewne na gruzach znaleziony.

 

Biały fortepian co stał w salonie,

nie czuł swych złotych ozdób braku.

Książki, gdzie na każdej ich stronie

tańczyły czarne ziarenka maku.

 

A awantury? Cóż, również były.

Mój ojciec zbytnio kochał kobiety,

a oczy matki z rozpaczy wyły.

Często jej serce biło na raty.

 

Ale pewnego dnia, jesienią,

przestało skarżyć się w cierpieniu.

Matka stała się Niebieską Panią,

A ja wciąż niosę jej tren w skupieniu.

 

Straciłam zatem skarb najpiękniejszy,

miłość matki, spokój, rodzinny dom.

Byłam wtedy jak mała łódeczka

rzucona nocą w oceanu toń.

 

Dom dziadków stał się moim domem

na wiele tych moich najpierwszych lat.

Stał się okrętem, tratwą i promem

by wypłynąć ze mną w ten inny świat.

 

 

 

 

Przedpołudnie

 

Pamiętam ciemnozielone szpilki

i głowę pełną marzeń niemałych.

Tygodnie były jedynie chwilką,

a lata jak wiatr szybko mijały.

 

Miasto zdawało się bardzo maleć

wraz z miarą mojego wzrostu.

I chociaż byłam sama jak palec,

Czułam się silna, tak po prostu.

 

Musiałam wybierać to co ważne,

kim chciałam być i co mieć na głowie.

Każdym mym małym krokiem uważnym

wchodziłam w przyszłość prawie gotowa.

 

Pierwsze randki i miłości pierwsze,

Nawet pocałunek pod gwiazdami.

Pisałam wtedy gorące wiersze,

Skrapiane gęsto srebrnymi łzami.

 

Tamtego chłopca spotkałam w parku.

Byłam tą, co to książki czyta.

Książka Czajki dała go w podarku,

Na bardzo długo, do końca życia.

 

Przyszłość zawisła chmurą nad głową,

gdy wraz z maturą przybyło jutro.

Co będzie ze mną, kiedy znowu,

dzień wstanie z torbą propozycji pustą?

 

 

Przede mną stanął asfaltu dywan.

I opuściłam miasteczko stare.

A autobus jak rzymski rydwan

Wiózł mnie w rejony błękitno szare.

 

 

 

 

Południe

 

Ale za sprawą tej książki Czajki,

co chłopca mi podarowała,

rozwinął się inny rozdział bajki,

gdzie mego synka w rękach trzymałam.

 

Wtedy nastąpił podział mej duszy,

obie złączone w tej destynacji,

że zawsze będę z synem w podróży,

nawet gdy pociąg dotrze do stacji.

 

W małym mieszkanku na ósmym piętrze.

Drzewa i dachy się przeplatały,

Maleńkie smutki, maleńkie wnętrze.

Dni mijały, tygodnie mijały.

 

Byliśmy młodzi, mieliśmy siebie

i pracę, która była zbawieniem.

Jaskółki ciągle śmigały po niebie,

czesząc drzew głowy czarnym grzebieniem.

 

To długi okres mojego życia,

który okazał się być przełomem.

Utratą wiary nie do zaszycia

Burzą, potopem, klęską i gromem.

 

Stałam się twarda, jak polny kamień.

Z depresji wyszłam już dzięki lekom.

Coraz mniej deszczu spadało na mnie.

Stworzyłam sobie podziemny przekop.

 

I wtedy drgnęło wielkie pragnienie

by stworzyć nowy dom, na przekór.

By móc zamazać tamto wspomnienie

życzeniem szczęścia, znanym od wieków.

 

 

Popołudnie

 

 

 

 

Pozostawiłam więc ślad swoich stóp

w pyle złoconej, śródpolnej drogi,

niosąc w banieczce mleko od krów

z podlaskiej zagrody ubogiej.

 

Łany pszenicy chlebem pachniały,

mijałam wtopione w żółć pól maki.

Blask słońca wydawał się być biały,

Kładł ciepło na moje powieki.

 

Przez las chodziłam do samej rzeki.

woń igliwia ciepła jak poranek,

Trącała strunę tęsknoty dalekiej,

za tym, co nie było mi dane.

 

Topole wskazywały niebo,

gdzie nocą tkwił księżyc jak talerzyk.

Blaskiem dogadzał moim potrzebom,

dziękowałam za to jak należy.

 

Gdy przyszło rozstać się z tym domem

z oknami na cztery strony świata,

coś tam cicho załkało pod progiem,

żałość, smutek lub łzawa poświata.

 

 

Zmierzch

 

 

 

I znowu zmiana, jakże znamienna

dla ludzi co chcieli się odważyć,

Dom prawdziwy, gdzie szyba okienna

odbija pełne nadziei twarze.

 

W ogrodzie wierzba i fiołki białe.

Dzień się uśmiechał spoza firanek.

W oczekiwaniu na lepszą zmianę

Stroiłam w kwiaty dom, ogród, ganek.

 

W kominku ogień jak ciepły szaniec,

a w sercach gościł nadziei promyk.

Lecz iskra spadła na chłodny kamień.

Rozbiła się i to był koniec.

 

I znów pożegnać się przyszło z domem,

następnym w katalogu zdarzeń.

Znów pakiet wspomnień dać na złom.

Znowu oczyścić paletę marzeń.

 

 

 

Mrok

 

 

Ten chłopiec z parku gasł powoli,

chwytając alkohol za miękką dłoń.

Nie rozumiałam, że z własnej woli

Można jej pragnąć i przylgnąć doń.

 

I nie rozumiem, jak to pogodzić,

latami wybierał ją a nie mnie.

Że mógł w głowie tę myśl urodzić

by odejść, zniknąć i zagubić się.

 

Kos zaczął śpiewać jakoś tak ciszej.

Mgły osiadały bez ostrzeżenia.

Kłosy traw pochylały się niżej

Pod kroplą łzy z żalu istnienia.

 

A jak mam opisać śmierci twarz?

Jak można przetrwać to zdumienie,

gdy jego głowę tulisz, a z nią wraz

wiesz, że to już jest ostatnie tchnienie?

 

 

 

 

Czas się zatrzymał w jedną chwilę.

Ta jego chwila to dla mnie dramat.

Zniknął mój świat w kosmicznym pyle,

Odtąd w tandemie będę już sama.

 

Szuflady przeglądałam w ciszy.

Ukryłam tylko wspomnienia dobre.

Znalazłam miejsce w malutkiej niszy.

Złe, na miedziaki rozmieniłam drobne.

 

 

Nowy świt

 

 

 

A czwarty dom jest zupełnie nowy,

Choć stare meble w nim zamieszkały.

Jest trochę jak ten tekst przedmowy

w książce, gdzie puste są rozdziały.

 

Już nie mam pragnień wybujałych.

Mam to, co powinien każdy mieć.

Film, książka, ogródeniek mały,

za oknem drzewa i ptaków śpiew.

 

 

A wraz z listą nadmiaru szczęść,

Mam też koteczka biało-rudego.

Razem dobrze udaje nam się prząść

tę nić, pasemko czasu nowego.

 

I nawet kiedy z nieba pada deszcz,

siedzimy oboje weń wsłuchani.

To krople sekund, minut,  godzin, lecz

to także znaki lat jak aksamit.