LEŚNY PORANEK
„Człowiek”
Las jeszcze
spał. Padał drobny deszcz. Krople cicho zanurzały się we mchu, było je słychać
tylko wtedy gdy spadały na suche zeszłoroczne liście. Słaby wiatr owiewał pnie
sosen, czasem zaszeleścił w liściach krzewu i nikł pochłaniany przez mech,
słupy jałowców lub przewrócone pnie.
Pod jednym z
tych pni mieszkały stonogi. Tak je nazywano, chociaż miały tylko po kilkanaście
par odnóży....... Spały cały dzień i właśnie teraz, nocą, postanowiły pochrupać
sobie suchych, zetlałych pozostałości kory i liści a nawet grzybów.
Także nocą
wychodził ze swej jamki na pagórku borsuk, dumny ze swego biało-czarnego
futerka, zdobiącego jego mordkę po obu bokach. Przeciągnął się rozkosznie,
bowiem bardzo dbał o fizyczny stan swego ciała. Nie tylko o to. Jako chyba
jedyny czyścioch tego lasu ( nie wspominając o szopie praczu) miał w głębi swej
nory, w dalszej odległości od sypialni, łazienkę, w której zostawiał dary swego
organizmu, skrzętnie wynosząc je na zewnątrz i zakopując.
- Leśny
higienista – pohukał pod dziobem puchacz, siedzący na pobliskiej gałęzi. On też
właśnie niedawno się obudził, usłyszawszy gramolącego się borsuka. Ptak nie
przejmuje się swoimi odchodami, które lądują gdzie popadnie. Trochę zdrętwiał w
czasie snu, więc zamachał skrzydłami i niezgrabnie rozprostował nogi.
- Co mi się
dzisiaj trafi ? – żołądek
miał prawie pusty, bo poprzedniej nocy deszcz lał solidnie, i był zbyt silny
jak na jego pióra. Siedział w dziupli nie wystawiając dzioba.
- Chyba
polecę nad stawik, jakieś kacze pisklę na pewno się odezwie, nawet przez sen.
Już ja go dopadnę! – powiedział do siebie hukając z zadowoleniem.
Nocne życie lasu było podzielone na tych, którzy
siedzą skuleni w norkach albo dziuplach, czekając na świt, i tych, którzy w
mroku czują się najlepiej.
Borsuk
właśnie wywęszył stonogi. Pyszne, chrupiące białeczko! Zaczął rozgrzebywać mech
spod drzewa i trafił jedną, chyba staruszkę, albo beznóżkę, bo słabo uciekała.
- To tylko
przekąska! poborsuczył sobie w myśli. Wybiorę się pod paśnik dla saren, tam na
pewno jest ich ojczyzna! Tym samym podreptał na krótkich nóżkach przed siebie,
mając nadzieję na pełen brzuszek.
Drogę
przeciął mu jeż, który pewnie też liczył na jakieś pyszności glebowe w postaci
dżdżownic, gdy te przemoknięte wychylą się z ziemi aby odrobinę obeschnąć. Ani
borsuk ani też jeż nie mieli ochoty na powitanie, choćby wzajemne powąchanie się. Udali, że
się nie widzą. Deszcz przestał padać.
Przy paśniku
stało stadko saren. Mokre, nudziły się czekając na dzień. Ryły kopytkami darń
jakby tam było coś do
jedzenia. Przytulone do siebie, ogrzewały się wzajemnie. Kiedy wzejdzie słońce,
przestanie padać, ich mokre futerka zaczną parować, tworząc obłoczki pary w
słonecznym blasku. Wtedy już można potruchtać w poszukiwaniu trawy, młodych
gałązek i liści.
Słońce
zaczyna swój dyżur. Pierwsze budzą się ptaki, i zaczyna się codzienny jazgot, tiurlikot,
popiskit i treling.
Zupełnie
jakby te dźwięki napełniały im wiecznie głodne brzuchy. Bo nie wiadomo, czemu
to służy poza nawoływaniem się do seksu. Jak złożą jajka będzie cicho. Odechce
im się śpiewania, gdy w gnieździe pojawią się żółte japy do karmienia.
Lis
wygrzebał się ze swojego lokum, przeciągnął się słodko, ziewnął, pokazując
ostre ząbki. Poprzedniego dnia zjadł kurę gospodarzowi, więc wolał nie pojawiać
się w tamtej okolicy. Liczył na jakąś słodką myszkę lub jakiegoś rzęsorka
rzeczka, tak, na pochrupkę przed obiadem. ale niekoniecznie.
Usadowił się
na suchym już pagórku, podwijając swój piękny ogon tak, aby zakrył łapki.
Lubił
słońce, jego ciepło i blask. Bursztynowe oczy
odbijały
linię lasu. Zamknął się w ciszy i cieple jak w medytacji. Wiatr suszył młode
listki brzozy i wtedy…
Najpierw
warknęło coś pojedynczo, wrrrr. Potem drugi raz i znów sekunda ciszy. A potem
już ciągły bardzo głośny warkot, jakiego nie wydaje żadne zwierzę, duch, diabeł
leśny, nic co żyje, nie ma takiego głosu!
Lis skulił
się pod krzakiem, nie wiedząc, w którą uciec stronę. Spod pobliskiego jałowca
wychylił głowę zając.
- Co to jest
lisie? Wiesz?- zajęczał zając.
- Jeszcze
nie wiem ale się domyślam. - odparł po lisiemu. – Biegnijmy zobaczyć !
Dobiegli do
polany, z kikutami, karpami wyciętych drzew. Pachniało żywicą i martwym drewnem..
Nieopodal stał jakiś stwór, z przedłużoną łapą, która tak strasznie warczała i
ciął nią sosnę. Łapa wyrzucała kawałeczki drewna. Sosna płakała. Nagle
przechyliła się, i powoli łamiąc gałęzie sąsiadującego drzewa kładła się na
ziemi. Ziemia zadrżała. Zapadła cisza.
- Co to za
zwierzę? – zajęczał z przerażenia zając.
- To nie
zwierzę, to człowiek – odparł lis.
Marta Precht
-kwiecień 2022
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz