wtorek, 29 listopada 2016

PRZY WSPÓLNYM STOLE

PRZY WSPÓLNYM
STOLE


słowo: fotografia


Staruszek bardzo dokładnie wycierał ośnieżone buty w wycieraczkę przed pomalowanymi na brązowo drzwiami do mieszkania. Starał się wychodzić codziennie, tak jak zalecił mu lekarz. Bez względu na pogodę albo wrodzone ludzkie lenistwo.
Tego dnia pogoda zdawała się mieć mordercze instynkty w stosunku do ludzi. Listopad, miesiąc wszystkiego okropnego, co w pogodzie może się wydarzyć. Wiatr, drobny, siąpliwy, zimny deszcz, scenograficznie szaro-buro, jakby słońce miało właśnie coroczny urlop od dbania o ludzi.
Mężczyzna zdjął palto, usiadł w przedpokoju na krzesełku,  z trudem rozsznurował buty i ustawił je na plastikowej tacce.
Kiedy jeszcze żyła Emma, zawsze zwracała mu uwagę na to, aby nie wchodził do salonu z mokrymi butami. Wtedy był nawet zły, na to jej ciągłe przypominanie i zrzędzenie, ale teraz czasem mówił sam do siebie:
-Michael, pamiętaj, zdejmij buty w przedpokoju!
Usiadł w swoim ulubionym fotelu i włączył telewizor. Lubił, kiedy ktoś coś mówi. Cisza działała na niego przygnębiająco.
Polityka nie interesowała go zupełnie. Był przekonany, że politycy to ciągle te same osoby, choć różnili się nazwiskami, wiekiem albo owłosieniem. Wolał programy o przyrodzie albo samochodach. Jeszcze pięć lat temu prowadził swojego wiekowego Forda, ale kiedy jego żółta plamka coraz bardziej zniekształcała obraz, postanowił nie ryzykować. Potrzebował jedynie czegoś do jedzenia, kilku produktów do higieny swojej i mieszkania i to wszystko. Wszędzie chodził na piechotę, a to jedynie poprawiało jego kondycję.
Jego syn Charlie od dawna mieszkał w Chicago. Wprawdzie do Indianapolis było niedaleko jak na amerykańskie odległości, ale nie widział go już chyba trzy lata. Ostatnio był na pogrzebie Emmy. Potem zabrał ojca do siebie do Chicago, aby nie czuł się tak bardzo osamotniony, ale Dan wolał stare śmieci, nawet bez Emmy.
To już trzy lata.  Tak jak teraz, tuż przed świętami.
Miasto oszalało jak co roku. Już od końca listopada, wszędzie choinki, dzwoneczki, światełka, pchały się do sklepów. Nawet w jego stałym spożywczaku,  właściciel Willy zapytał:
- No co Michael, pojedziesz do syna?
- Jeszcze o tym nie pomyślałem, ale jakoś nie mam ochoty.
- Dlaczego? Masz tam dwie piękne wnuczki! Zobacz jak rosną!
Michael jednak nie wykazał nadmiernego entuzjazmu.
- Ja ich prawie nie znam. Nigdy nie zadzwoniły do mnie. Tak jakbym dla nich nie istniał. Po co więc mam się interesować ich wzrostem? To jak obce dziewczynki, nawet nie z sąsiedztwa.
- No co racja to racja – powiedział Willy. – Ale to smutne.

Michael wrócił do domu w innym nastroju niż wtedy gdy wychodził. Willy uświadomił mu, a może raczej upewnił go, że jest sam jak palec. Ponadto nie jest to już jego własne odczucie. Odezwała się w nim słaba chęć walki  o należne mu prawo bycia dziadkiem a nawet członkiem rodziny.
Postanowi, że wieczorem zadzwoni do Charliego.
Poczuł się pewniej. Nabrał ochoty aby wysprzątać mieszkanie, wstawił do zmywarki serwis obiadowy Emmy, aby lśnił czystością. Znalazł świece i wypolerował srebrny świecznik.
Kiedy stwierdził, że to już pora gdy Charlie jest  w domu, zadzwonił.
- Halo, dobry wieczór, tu Michael, czy jest już Charlie?
- Tato, jakiś pan do ciebie!
- Kto?
- Michael.
- To twój dziadek Amy! Nie poznałaś go?
- Halo tata? Tu  Charlie. Coś chciałeś?
- No tak, chciałem zapytać co będzie ze świętami. Czy moglibyście przyjechać do mnie? Dawno Was nie widziałem.
- Możliwe Tato, ale muszę to skonsultować z Dorothy i z moimi dziewczynkami. Dam odpowiedź jutro. A poza tym jak tam zdrowie?
- Stabilnie, jak na siedemdziesięciolatka, tylko musze uważać na serce. Sporo spaceruję i jakoś ciągnę!
- No to dobrze. – zakończył Charlie.
Michael odłożył słuchawkę. Popatrzył na fotografię Emilly, stojącą na kominku, wśród innych.
- No i widzisz, kochanie, nie jestem sam. Tylko ciebie tu brak. Bardzo.
Znów ogarnęła go tęsknota za tym co było. Włączył więc telewizor aby w programie Animal Planet popatrzeć jak ludzie ratują bezdomne, porzucone zwierzęta. To zawsze odbudowywało jego wiarę w szlachetność i dobro. Nawet ostatnio coraz częściej „chodziła” za nim myśl, aby adoptować psa lub kota. Wstrzymywała go jednak wizja, że kiedyś być może będzie musiał mieszkać z synem, a oni nie tolerowali zwierząt. Nie wyobrażał sobie, że musiałby oddać go z powrotem do schroniska.
Zabrał się za odkurzanie fotografii stojących na kominku. Pierwsza Emilly, oparta o białą balustradę jakiegoś mola. Uśmiechnięta. Śliczna jak anioł w białej rozwianej wiatrem sukience.
Charlie w stroju, w którym skończył studia prawnicze, z dyplomem w ręku.
Jego żona Dorothy, młoda ładna kobieta z pięknymi jasnymi włosami i wielkimi oczami.
Dwie dziewczynki: Amy i Jenny, bliźniaczki, obie na identycznych rowerach w identycznych pozach, jakby w lustrzanym odbiciu, z jedną nogą na pedale roweru, a drugą opartą na żwirowej ścieżce.
Jeszcze zdjęcie jego rodziców, z poważnymi minami, stojących na tle żywopłotu.  I wreszcie on sam. Jako żołnierz Marines w ciemno-granatowym, galowym mundurze ze złotymi zdobieniami i w biało czarnej czapce ze złotym znakiem Marines.
Miał wrażenie jakby ci wszyscy ludzie serdecznie go otoczyli. Ustawił je z powrotem, starannie, na gzymsie kominka. Potem zajął się samym kominkiem. Raz w roku, przy takiej okazji, ułożył misternie polana z podpałką, tak aby wystarczyła chwila, aby ogień zapłonął.  Choinki nie kupi ale taki stroik na stół już tak.
- Tyle uroku w planowaniu świąt. – pomyślał.
Kiedy do świąt zostały już tylko dwa dni, wieczorem zadzwonił telefon.
Dzwonił Charlie.
- Tato, nie wiesz jak nam przykro, ale dziewczynki chcą jechać na narty i to daleko, bo aż do Aspen. Musimy odłożyć wizytę u ciebie o jakieś dwa tygodnie. Przyjedziemy do ciebie w drodze powrotnej i wtedy urządzimy sobie święta. Co ty na to?
- No cóż, cieszyłem się…
- Ale to tylko dwa tygodnie, tato, chciałbyś aby nieszczęśliwe siedziały przy stole?
- Nnno nie… dobrze, jak chcecie. Do zobaczenia zatem za dwa tygodnie!
Chyba działał irracjonalnie, albo tak bardzo wpisał się w rolę gospodarza tych świąt, że mimo tego telefonu, zaczął nakrywać do stołu.
Wyciągnął biały obrus, haftowany we wzór richelieu jeszcze przez Emilly.  Ustawił siedem dużych talerzy, Siedem par sztućców, białe serwetki z koronkowym brzegiem. Na środku ustawił srebrny świecznik z białymi świecami, kilka gałązek świerkowych przybranych malutką srebrną bombeczką i kokardką.
Był jak w transie. Zdejmował z kominka poszczególne fotografie i ustawiał je na talerzach.
Swoją u szczytu stołu jako gospodarza. Potem Emilly, Charlie, Dorothy, przeciął nożyczkami zdjęcie dziewczynek i ustawił osobno Jenny i Amy. Jedno, siódme pozostało zwyczajowo puste, dla gościa.
Usiadł na fotelu, patrząc na swoje dzieło.
- W końcu niech to na nich poczeka te dwa tygodnie.- pomyślał.
Tego wieczoru, nie włączył telewizora. Nie zapalił lampy. Siedział długo w ciemności. Czuł się dziwnie, jakby uciekła z niego cała chęć życia. Jakby chciał tak się zamrozić i odmrozić, kiedy usłyszy dźwięk dzwonka u drzwi.
Usłyszał dzwonek, owszem, ale to była sąsiadka, dobra kobieta spytała, czy może mu w czymś pomóc. Chciał odpowiedzieć, ale usta przestały mu działać. Całe ciało zgięło się i już nie chciało się wyprostować. Sąsiadka wezwała karetkę pogotowia ratunkowego. Zamknęła jego mieszkanie i postanowiła zawiadomić syna.
- Co?!! Tato? O Boże! Jest w szpitalu… oczywiście przyjedziemy, za jakieś pięć godzin. Dobrze, znam adres szpitala… Dziękuję.
Sześć godzin później Charlie i jego żona, dowiedzieli się od smutnego lekarza, że jego ojciec Michael godzinę temu oddał duszę Bogu, i że to był rozległy wylew, nie dający szans na życie.
Byli bardzo zmęczeni, nie spali całą noc, podróż samochodem była okropna, padał deszcz ze śniegiem. Musieli odpocząć i jutro zacząć załatwiać ceremonię pogrzebową, a przy okazji zabrać szczątki matki aby wraz z ojcem pochować ich w Chicago. Nie chcieli już wracać do Indianapolis.
W strugach deszczu, zwiastujących ocieplenie na  święta, jechali do mieszkania ojca. Zapukali do sąsiadki, po klucz.
- Tak mi przykro! – powiedziała. To był taki miły starszy pan. Zawsze pytał co u mnie w rodzinie, a ja opowiadałam mu o synach i wnukach. Czasem o kłopotach, ale on mówił, że nie mam pojęcia co to jest samotność i że to chyba najgorsze co może spotkać człowieka.
Chciała jeszcze mówić dalej, ale Charlie pokazał wymownie na drzwi ojca.
- Ach tak, już proszę. – powiedziała dając klucz.
Od progu poczuli zapach jedliny. W jadalni Dorothy zapaliła światło.
Stół jakby czekał. Nie brakowało niczego, no chyba świece się nie paliły.
Patrzyli na fotografie chodząc dookoła stołu. Potem spojrzeli na siebie.
- A gdzie zdjęcie ojca? – spytał Charlie.

Talerz u szczytu stołu był pusty. 

sobota, 19 listopada 2016

PREMEDYKACJA

Powoli dochodziło do mnie, że już nie śpię. Zaraz zadzwoni budzik. Budziki powinny być rozstrzelane i zakopane na szczycie Kilimandżaro. Dlaczego Kilimandżaro? Nie wiem. To ładna góra, na dole Afryka a na górze alpejski śnieg. Lubię ją.
Wystawiłem nogę spod kołdry. Ciepła, wyspana… co ja dzisiaj robię! Noga, Kilimandżaro… stan zapalny mózgu? Auuu! Nie mózgu tylko zęba!
- Co mu się stało? Urósł? Auu, boli jak go uciskam i jak pulsuje! Koszmar!
Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do łazienki.
- Co tam się dzieje! Nie widzę… złe światło.
Pobiegłem po latarkę.
- No tak to ósemka! Rany boskie, najgorszy ząb do rwania. Bo pewnie mi go będą chcieli wyrwać. Co dzisiaj mamy? No tak S O B O T A !!! Dlaczego zęby zaczynają boleć najczęściej w nocy z piątku na sobotę? Czy ktoś może temu zaprzeczyć? Nie. Bo to fakt. Tylko gdzie ja pójdę w sobotę?
Rzuciłem się do komputera. Wpisałem: „gabinet stomatologiczny czynny w sobotę”. Jest. Telefon. Jest.
Stomatologów, banków i aptek jest u nas dostatek. A ci, którzy pracują w sobotę są chyba bardziej zdesperowani niż inni. Ja też byłem zdesperowany i na tym właśnie stomatolodzy sobotni zbijają majątek.
- Do piętnastej? Dobrze będę za pół godziny.
Śniadanie nie wchodziło w rachubę. Mógłbym chyba tylko wypić kleik przez słomkę, bo jedzeniu nie mam mowy. Ząb nie dał o sobie zapomnieć, pulsując w rytmie tętna, tym bardziej, gdy schylałem się, aby zawiązać sznurowadła. Masakra!
Nie wiem, czy powinienem prowadzić w takim stanie, ale jazda autobusem albo wędrówka nie była do zaakceptowania.
Recepcyjka była malutka, z bufetem, zza którego wyglądała główka malutkiej blondyneczki. Ściana za nią była pomalowana na jasno fioletowo-bzowy odcień wiosny, z obrazkiem wiosennego krokusa. Jakoś mnie to nie uradowało.
- To pan do nas dzisiaj dzwonił?
- Tak. Niestety. Przepraszam, że w sobotę, ale to nie ja wybierałem dzień.
- A, proszę nie przepraszać! Dzieci też się rodzą w weekend, jakby w tygodniu były czymś bardzo zajęte! Proszę do gabinetu.
Wszystko było nowiuteńkie. Wygodny fotel zapraszał, końcówki wiertarki i innych narzędzi tortur, grzecznie czekały w szeregu. Dyskretne światło padające z okna, przesączało się przez jasno fioletowe żaluzje.
Do gabinetu weszła ta sama malutka blondyneczka, która pewnie jako lekarz i recepcjonistka pełniła jednoosobowy dyżur, dla zmniejszenia kosztów.
- Proszę otworzyć usta… szeroko… no tak ósemka, lewa dolna, górne na szczęście panu nie wyrosły… dobrze pan trafił, bo to trudne rwanie. Zaraz zrobię panu zdjęcie tego zęba.
Po chwili zdjęcie jakimś dziwnym sposobem znalazło się w jej komputerze. Nigdy bym nie przypuszczał, że komputer podgląda moje zęby, ale może mój tego nie robi.
- Widzi pan? Korzeń zagięty. Jestem chirurgiem szczękowym, więc nie będzie problemu z usunięciem – powiedziała blondyneczka wielkości kanarka… no, trochę większego kanarka, stukając malutkim paluszkiem w ekran komputera. – Tylko nie w tym stanie. Dostanie pan antybiotyk i przyjdzie do mnie… w środę – powiedziała wertując terminarz.
- Dzisiaj założę panu opatrunek i miejscowe znieczulenie, ale powinno być dobrze. Proszę brać coś przeciwbólowego i… do zobaczenia w środę.
Miłe. Do zobaczenia… a ja mam trzy dni żyć z perspektywą chirurgii szczękowej! Przeżyłem. Czego człowiek nie przeżyje? Chyba samego siebie, a może i kilku długowiecznych znajomych.
Wreszcie przyszła środa. Poranek był pod znakiem uzębienia, śniadanie również, bowiem jadłem tylko prawą stroną, higiena jamy ustnej tylko prawostronna, aby nie usunąć opatrunku, i świadomość, że już dzisiaj ten cholerny ząb przestanie mną rządzić.
Miła blondyneczka była na stanowisku. Na dodatek zauważyłem, że ma na imię Nel… a ja to chyba nosorożec z zagiętym korzeniem!
- Pani doktor, czy ja mógłbym prosić nie tylko o znieczulenie, bo to chyba oczywiste, ale o coś więcej… o króciutkie uśpienie mnie. Czy to możliwe?
- Szkoda, że pan nie powiedział tego na początku, ale możliwe. Poproszę kolegę, jest piętro niżej w przychodni. To anestezjolog. Takie są przepisy…
- No to zaczynamy – powiedział męski głos. Proszę…
Nagle okno otworzyło się w silnym podmuchu wiatru. Do pokoju wpadł suchy pustynny wiatr pełen piasku i jakiś śmieci. Ktoś krzyknął przeraźliwie, a ściany zafalowały jak w namiocie.
- To burza piaskowa! – krzyknął jakiś głos. Ja trzymałem się poręczy fotela a ostre światło słońca uderzyło mnie w oczy, aż musiałem mocno zacisnąć powieki.
Ściany zostały porwane przez wiatr, w którym przetaczały się tony piachu, słońce ledwo przebijało się przez rudy obłok burzy.
Zorientowałem się, że jestem sam wśród rachitycznych krzaków. Bałem się otworzyć oczy. Słyszałem oddalający się krzyk ludzi. Widocznie wiatr porwał ich w górę i można się domyśleć co z nimi będzie. Ja zawdzięczałem życie chyba temu fotelowi, w którym leżałem. Trzymałem się siedzenia z całych sił.
Burza zelżała bo zobaczyłem stado antylop. Stały zbite w jedną bryłę, aby się uchronić przed morderczym, duszącym piaskiem.
Powoli zaczynało  się przejaśniać. Nadal leżałem na fotelu, ściskając go kurczowo. Antylopy rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Chyba wyczuły zagrożenie. Miały rację. Zobaczyłem trzy goniące je lwice.
Jedna z nich przemknęła prawie ocierając się o mnie, ale tak bardzo była wpatrzona w swój cel, że musiała mnie nie zauważyć. Pomyślałem, że skoro są lwice, muszą być i lwy. A ja nie mam żadnej broni. Nic co uchroniłoby mnie przed zjedzeniem. Jeszcze lwy, to kotowate, duszą ofiarę, śmierć jest szybka, ale hieny! To dopiero dramat! Jedzą żywcem!
Teraz zacząłem się bać. Skoro są antylopy, lwice i lwy, to muszą być hieny, sępy i szakale! Rany boskie! Muszę stąd uciekać. Może w stronę burzy. Wszystkie zwierzęta od niej uciekają! Będę bezpieczniejszy!
Wstałem i zacząłem biec. Trochę to irracjonalne – pomyślałem – bo niby gdzie biegnę? Usłyszałem jakiś tętent. Przykucnąłem, aby wydać się mniej widocznym i odwróciłem głowę w stronę dźwięku.
To pędził ogromny nosorożec. Poruszał się jak lokomotywa, z opuszczonym łbem, ogromnym rogiem i pancerną zbroją. Wyglądał nierealnie. Tylko ten łomot kopyt był realny. Kierunek, w którym biegł wskazywał, że za chwilę mnie stratuje. Rzuciłem się w bok, kiedy jego tylna noga kopnęła mnie w stopę. Brakowało centymetrów.
Leżałem twarzą w piasku, słuchając oddalającego się nosorożca. Musiałem przemyśleć swoją sytuację. Nie miałem żadnego pomysłu poza jednym, muszę się jakoś stąd wydostać! Muszę znaleźć ludzi. Jakąś pomoc.
Słońce już paliło skórę.
- Gdzie moja kurtka? Widocznie porwał ją wiatr. Trudno.
Wstałem i rozejrzałem się. Gdzieś na horyzoncie  zamajaczyła mi jakaś góra. Skoro jest góra to znaczy, że pustynia tam ma koniec. Postanowiłem iść w tym kierunku.
Burza była już daleko. Tylko pasmo brązowego nieba wskazywało jej miejsce. Szedłem i szedłem pochylony, spocony i wściekły. Tylko nie wiem, na co byłem tak bardzo zły. Bo nie na siebie. Przecież to wszystko, co się wydarzyło nie zależało od mojej dobrej albo złej decyzji.
Góra przybliżała się w miarę jak szedłem. Zauważyłem jej regularność stożka i … białą czapę na szczycie. Czyżby… to Kilimandżaro? Tak! Znam przecież tę górę! Tam są turyści, lekarze i woda! Skakałem jak szalony a radości.
Teraz już nie szedłem, biegłem jak pędziwiatr, szczęśliwy, że to koniec tego koszmaru.

- Panie Marku, budzimy się! – poczułem klepnięcia w policzek.

- Już po wszystkim, chce pan zobaczyć ząbek? – z bieli śniegu Kilimandżaro wynurzyła się główka blondyneczki.

nowy DYSONANS

Nad miską z naczyniami, opasana fartuchem stała kobieta, wycierając ścierką rondel. Robiła to starannie nie spiesząc się zbytnio. Czasem nieruchomiała, jakby gwałtowne nagromadzenie myśli zatrzymywało ruch mięśni. Kiedy myśli stawały się lżejsze, ruch ręki i ścierki przyśpieszał, aby nadrobić stracony czas.
Przyzwyczajona do samotności, mówiła półgłosem sama do siebie, pytając o coś i jednocześnie udzielając sobie odpowiedzi.
- Od kiedy jestem u Ravelów?
- No, będzie z pięćdziesiąt lat… tak miałam siedemnaście, a teraz mam już sześćdziesiąt osiem. Stara jestem.
- No popatrz, od pięćdziesięciu lat jestem gospodynią, służącą, pokojową, sprzątaczką i czym kto chce. Nawet pomagałam przy porodzie małego Maurice’a. Byłam wtedy młodziutka, ledwie coś koło dwudziestu a już musiałam tyle wiedzieć! Malutki Maurice, był jak moje dzieciątko.  Mieszkaliśmy w małym miasteczku, niedaleko mojej wsi. Dom Ravelów był jak dla mnie wtedy ogromny! A Madame bardzo spokojna, ale umiała prowadzić dom. Tylko Pan Ravel był jakiś dziwny. Jak posąg w ogrodzie. Chodził sztywno i godnie. Nigdy się nie cieszył, nawet synkiem. Patrzył na niego jak na  kogoś z rodziny, ale nie tak… serdecznie. Nigdy go nie przytulił, biedaczek malutki…
Znowu znieruchomiała, z wytartym do sucha rondlem w dłoni.
- Przecież nie byli tacy młodzi jak urodził im się synek. To ona modliła się o dziecko, bo Pan chyba nie był zbyt skory do zmian. Wreszcie udało się! Nie wiem jakim cudem!
- Co mnie dzisiaj naszło na te wspomnienia! Chyba mam za dużo czasu wolnego. No tak! Pan Maurice nie ma rodziny i całe dnie gdzieś się podziewa! Tylko jak pada albo jest zimno siedzi przy fortepianie i pisze, zapisuje muzykę co ja ma w sobie. Czasem coś brzdąka. Dzisiaj znowu gdzieś bywa, a obiad w piecyku.  I tak czekam i czekam na niego. Nawet dobrego słowa nie powie.

Dzień zbierał się do ustąpienia nocy. Cienie kamienic wydłużały się coraz bardziej kładąc się w końcu na bruku i zanikając w szarości ulic. Maurice Ravel jak zwykle spotykał się ze znajomymi w herbaciarni. W ich paryskim mieszkaniu panował półmrok, kot spał na fotelu czekając albo nie. To zależy od kota. Ten chyba lubił gosposię, ocierając się często o jej nogi albo układając się na jej podołku, kiedy chciała posiedzieć w fotelu. Kot w przeciwieństwie do Pana nigdy nie marudził.
Geraldine, bo tak miała na imię, znów zamyśliła się patrząc na dogasający żar w kuchni węglowej.
- Ależ to było słodkie dziecko! Miał ledwie siedem lat, jak już grał na fortepianie! Zawsze wesolutki i śliczny! Chyba matka nie kochała go bardziej ode mnie. I jestem z nim jak matka, a oni już pomarli. Tylko mnie ma mój śliczny chłopaczek…
- Tylko widać dużo ma z ojca. Nie potrafi podziękować, tak od serca! Jest jak jego ojciec, taki sztywny pedant. Ciągle marudzi, szuka pyłku na fortepianie albo zmarszczki na koszuli. Surdut ogląda przed wyjściem sto razy, czy nie ma na nim sierści kota, albo czy buty błyszczą… zupełnie jakby to było najważniejsze. Co za pedant! To chyba ciężko tak żyć!
- Żeby sobie jakąś panienkę znalazł! Ale on chyba nigdy nawet nie szukał! Dzieci by były, dom weselszy, a tak to smutek i czekanie. Tylko to mi zostało na starość.

Powoli zapadał zmierzch a Ravel zapodział się chyba na dobre. Geraldine dorzuciła węgla pod kuchnię, żeby jedzenie w piecyku nie wystygło. Upiekła królika z ziemniaczkami, jak lubił.
Geraldine usiadła w końcu przy kuchennym stole, spoglądając w okno, a kot natychmiast przeniósł się na jej kolana. Aby przerwać potęgującą się ciszę, znowu mruczała do siebie, a może do kota, który zdawał się wszystko rozumieć.
- No tak… Chyba znowu muszę odgrzewać jedzenie. Gdybyż on miał żonę! Może miałby do kogo wracać! A tak, to do kogo? Do mnie? Albo do kota? Ze mną nie musi się liczyć. Jestem tu, bo byłam z nim zawsze. Chyba umarłby z głodu i brudu, gdyby nie ja! Nawet myślałam, że może on… no z tych co nie lubią kobiet, ale nie! … no nie sądzę. Ma kolegów, też kompozytorów. Pan Debussy i Fauré byli nawet kiedyś na kolacji. Żartowali, nawet sobie trochę popili… było wesoło. Pan Debussy grał na fortepianie, potem Maurice. robili takie zawody – muzyka na temat. Nie wiem dlaczego nie zabrali swoich żon. Tylko męskie kolacje. Oni chyba tylko muzykę kochają…

Padające z okna światło zachodzącego słońca, ubarwiło jej pulchną twarz złotym cieniem. Takie kobiety nigdy nie starzeją się brzydko. Nie przypominają pomarszczonych gruszek ulęgałek. Są pełne ciepłego uroku babuni z siecią drobniutkich zmarszczek na zaróżowionej twarzy. Do tego srebrne włosy, upięte w koczek na czubku głowy i miła staruszka gotowa.

Chwila zamyślenia przedłużała się. Kot pozwalał się głaskać, mrucząc z zadowolenia.
- Kocham go jak matka. Tylko ja mu zostałam… Jest trochę męczący z tym swoim porządkiem. Ciągle muszę uważać, a przecież czasem mogę czegoś nie zauważyć, już nie te oczy co dawniej! Jak coś jest nie tak, woła mnie i pokazuje palcem jakby chciał to zastrzelić!
- A jak komponuje, cisza musi być całkowita! Jak ja wtedy muszę uważać! Nie stuknąć garnkiem, pilnować, żeby nic nie spadło! Żadnego hałasu!
- Kiedyś był inny, ale ta wojna i ten wypadek tak go zmieniły! Całe szczęście, że przeżył, bo żołnierz z niego żaden. Całe szczęście, że może grać, komponować, bo to tyko dla niego jest najważniejsze.

Słońce skryło się za dachy kamienic zapowiadając zmierzch. Szare światło padało na jej dłoń, która od czasu do czasu, przesuwała się po grzbiecie kota.
- No, kiedyż on wreszcie wróci! Już mnie to denerwuje! Znowu muszę odgrzewać. A odgrzewane to już nie to samo!...
- A jak już zje, to lubi podrzemać. I znowu ma być cisza! Chodzę na paluszkach. A już nie daj Boże jak od rana jest w domu. Po śniadaniu siada do fortepianu. Oj, jak ja muszę uważać! Żeby mi łyżka nie spadła jak gotuję dla niego obiad. Cichutko jak myszka muszę wszystko robić, bo kiedyś, coś  mi spadło, a on wpadł do kuchni, cały czerwony jak burak i był taki wściekły, że aż się jąkał ze złości.
- O, chyba wrócił! – powiedziała słysząc zgrzyt klucza w zamku. – Nareszcie.
Rzuciła się w stronę piecyka. Kot strącony z kolan, patrzył na nią zdziwiony. Maurice wetknął głowę do kuchni.
- Geraldine, obiad poproszę, strasznie jestem głodny!
- Już za chwileczkę podaję, ale muszę podgrzać, czekaliśmy na Pana.
- Idę  do fortepianu, jak podasz, zawołaj mnie – odpowiedział zamiast powitania.
Geraldine zaczęła wyciągać z kuchennego piecyka rondle z jedzeniem. Musiała zachować maksimum uwagi i ciszy. Po chwili dźwięk fortepianu wypełnił ciszę.
- Dziwne to granie. Tak jak by ciągle coś ćwiczył. Ciągle w kółko to samo. Ta sama melodia, na okrągło. Takie hiszpańskie, może po matce, w końcu Baskijka to prawie Hiszpanka.  – myślała.
         Ostatnio ciągle słyszała te same dźwięki, jakby się przeplatały ze sobą, w tym samym rytmie, ten sam temat w wielu odsłonach.
Podała obiad, zawołała swojego pana i stanęła z założonymi rękami na brzuchu, w kąciku przy drzwiach, gotowa na podanie czegoś brakującego.
Znów cisza towarzyszyła obiadowi, który jadł jeden człowiek przy dużym jadalnianym stole.
- Jaki on samotny! – pomyślała. – Nie wolno mu przerywać tej ciszy, bo może on nadal w głowie ma swoją muzykę.
Ogniki świec w stojącym na stole lichtarzu lekko drżały, miały w sobie chyba więcej życia, niż ten samotny człowiek jedzący swoją kolację.
Ravel wytarł usta serwetą i odsunął talerz.
- Proszę o ciszę, Geraldine, chyba dzisiaj skończę to bolero. Chcę go dać na konkurs.
Uśmiechnął się nawet leciutko, czego nie robił nigdy, a więc chyba był zadowolony ze swojej kompozycji.
Geraldine cichutko po kolei zbierała zastawę zanosząc je do kuchni. Tam, najpierw porcelanę a potem rondle myła w ciepłej wodzie w dużej misce stojącej na kuchennej ławie. Wszystko wstawiała do drugiej wielkiej misy z czystą wodą.
Z salonu dobiegało mozolne zapisywanie muzyki, czasem stukanie pałeczką w fortepian, chwile ciszy i znów muzyka. Pan tworzył.
Geraldine cicho krzątała się po kuchni, przez zamknięte drzwi Pan nie mógł nic usłyszeć. Zapomniała o kryształowym dzbanku z kompotem, podreptała wiec do jadalni.
I wtedy stało się najstraszniejsze!!!
Kot chcąc wskoczyć na stół, wymyślił sobie, że najpierw wskoczy na brzeg misy, a ponieważ był gruby i ciężki razem z wielką misą pełną rondli spadł na kamienną posadzkę i z niesłychanym kocim wrzaskiem schował się pod stołem. Po podłodze toczyły się garnki, rondle i talerze. Hałas był nieopisany! Pokrywka toczyła się najdłużej, aż wreszcie padła z głuchym dźwiękiem.
Geraldine chwyciła się rękami w okolice serca i zamarła. Nie wiadomo czy doznała zawału czy nie, czy kot umarł z przerażenia czy nie, co stało się z zakończeniem utworu…. ale  nie! to wiadomo!
Zamiast misternego zakończenia, pojawiło się zakończenie szybkie, drapieżne i ostateczne. Być może kuchenny fakt sprawił, że bolero Ravela urywa się nagle. Zakończenie trwa akurat tyle, ile hałas w kuchni. Nawet pokrywka dostąpiła zaszczytu zakończenia utworu.
Kompozytor, Geraldine i kot wszyscy przeżyli zdarzenie, a Bolero Ravela jest jedną z najbardziej znanych kompozycji na świecie.


piątek, 18 listopada 2016

na słowo sen

Na to słowo mam pomysł, ale napisze opowiadanie jak poprawię "Dysonans"

ad Dysonans

To nie jest dobre opowiadanie. Napiszę jego drugą wersję. Bez narratora. To ma być ten jeden wieczór kiedy Ravel zakonczył Bolero, widziany oczami gosposi!

środa, 12 października 2016

DYSONANS

- Ale dzisiaj mnie naszło na wspomnienia! Może już pora będzie się zbierać, a to podsumowywanie to takie rozliczanie się ze sobą a nawet z innymi? Od czterdziestu lat jestem gosposią, sprzątaczką, kucharką i majordomusem w rodzinie Ravelów.
Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w małym francuskim miasteczku, a malutki Maurice był słodkim chłopcem, życie wydawało mi się jakbym złapała Pana Boga za nogi. Madame Ravel była Baskijką. Umiała trzymać dom „w garści”,  Pan był chyba Szwajcarem. Powolny, dokładny i trochę dziwny. Nigdy nie wzruszył się niczym, nie wtrącał się w porządki i w kuchnię. Długo byli sami. Już nawet myślałam, że potomek się nie narodzi i będzie przeraźliwie smutno. Wreszcie urodził im się Maurice. Słodkie maleństwo!...

Geraldine zamyśliła się znowu. A dziś zdarzało się jej to wyjątkowo często. Obiad był w piecyku, stół nakryty na jedną osobę i trzeba było tylko czekać, aż Pan Maurice wróci, nie wiadomo kiedy i skąd.
Domyślała się, że spotyka się z innymi kompozytorami. W paryskim mieszkaniu panował półmrok, kot spał na fotelu, czekając, albo i nie, na swojego Pana. Po kocie nigdy nie widać co czuje, chyba , że jest głodny. A Geraldine dbała o niego tak jak i o swojego Pana. Kot czasem z wdzięczności ocierał się o jej nogi. Pan nie odwdzięczał się nawet dobrym słowem.

- O tak! - pomyślała prawie głośno. Ciągle marudzi. Ciągle szuka ziarenka kurzu na fortepianie, albo zmarszczki na koszuli. Jakby miał rodzinę, to chyba nie wyrobiłabym się z niczym. Nie ma za dużo pieniędzy, a musiałby oprócz mnie, mieć jeszcze przynajmniej kucharkę. Jestem stara i muszę się bardzo starać, żeby był zadowolony. A taki był milusi jako dziecko! Miał ledwie siedem lat, a już grał na fortepianie!... – Geraldine znów zamyśliła się patrząc na żar dogasających ogni w kuchni.

Nie tylko grał, próbował nawet kompozycji. Dumni rodzicie posłali go do Konserwatorium. To miało rozwinąć jego niewątpliwy talent, a oni nigdy w to nie wątpili.
To chyba wtedy Maurice stracił zainteresowanie rodzicami, którzy cichutko odchodzili jedno po drugim, a zanurzył się całkowicie w komponowanie pieśni i dzieł fortepianowych. Zauroczony impresjonizmem, który jak wspaniała epidemia ogarnęła świat poruszał się wśród paryskich artystów, w kręgu przyjaciół takich jak Debussy, Fauré, Sati a nawet Strawiński. Nie miał szczęścia stać się uznanym i sławnym. Ciągle przegrywał jakiś konkurs, raz nawet  nie przeszedł eliminacji.
 Dla wielu twórców skończyłoby się to zniechęceniem i utratą wiary w siebie, ale na Maurice’a klęska miała odwrotny skutek.
Walczył dzielnie o swoją muzykę. Ten jego protest zakończył się nawet skandalem, ale uznani krytycy stanęli za Ravelem. Tak więc porażka zamieniła się w zainteresowanie, a każde zauważenie kompozytora, to jeden schodek w górę.
Nigdy nie szukał swojej kobiety, jakby ta sfera była mu niepotrzebna. Muzyka pochłonęła go całkowicie i to był jego najlepszy okres.
Powoli zapadał zmierzch, a Ravel gdzieś się zapodział.

- No tak, - mruknęła Geraldine, głaszcząc kota, który przeniósł się na jej kolana. – Chyba znowu muszę odgrzewać jedzenie! Gdybyż on miał jakąś żonę! Może gdyby była, to miałby do kogo wracać. Ze mną się przecież nie musi się liczyć. To jakieś nienormalne, ale też nigdy nie zauważyłam niczego zdrożnego! Boże uchowaj! Plotkowali, owszem, ale nigdy nic mu nie znaleźli, sacrebleu! On chyba tylko muzykę kocha. Jest trochę męczący, z tym swoim porządkiem, ciągle muszę uważać!
 I ta cisza jak komponuje… Boję się oddychać, a jak już jest w domu, a ja muszę coś ugotować, to chodzę na paluszkach, żeby broń Boże łyżka mi nie spadła!... I pomyśleć, że gdyby nie ten wypadek, co mu zabrał tyle zdrowia! Ta okropna wojna! Może byłoby inaczej. a tak to teraz pisze taką muzykę jakby ktoś kręcił korbą, nawet jest melodia, tylko tak się powtarza i powtarza…

Ravel zawsze miał tendencję do powtarzalności tematu i rytmu. Może to echo  baskijskiej krwi, hiszpańskich klimatów i bogatego życia wewnętrznego. Jego wnętrze było tylko jego własnością. Inni mogli zobaczyć tylko perfekcyjnie ubranego człowieka, który spacerował w idealnie błyszczących butach.
Geraldine usłyszała warkot silnika samochodu.
- Jest! Wraca, a tu prawie noc!
Rzuciła się więc w stronę piecyka. Maurice zajrzał jedynie do kuchni i powiedział:
- Geraldine, poproszę o coś do jedzenia, strasznie jestem głodny!
- Już podaję, tylko troszkę podgrzeję, czekaliśmy na Pana – powiedziała, wskazując ręką kota, który właśnie strącony z kolan, odwrócił się tyłem.
- Idę do fortepianu, jak będzie gotowe, powiedz.
Po chwili Geraldine usłyszała znów te same dźwięki. Ten sam rytm, jakby ciągle ktoś próbował coś zacząć i nie mógł skończyć. Chyba nie potrafiłaby tego tak określić, ale było coś pięknego i zarazem denerwującego w tej muzyce.
Cisza towarzyszyła obiadowi, który jadł tylko jeden człowiek przy dużym stole w jadalni.

- Jaki on samotny! – pomyślała Geraldine stojąc w progu pokoju z rękami pod fartuchem. Ogniki świec w świeczniku stojącym na stole miały więcej życia niż Ravel. Nawet kiedy jadł, zdawał się być przy fortepianie. Już tam gdzieś głęboko w głowie miał tę muzykę i nie mógł się rozpraszać, aby jej nie  zgubić.
Wytarł usta serwetką i odsunął talerz.
- Dziękuję, Geraldine. Chyba dzisiaj skończę to Bolero, nad którym, jak wiesz, pracuję od dawna.
Uśmiechnął się nawet, czego nie robił nigdy, albo pamięć Geraldine już przyblakła.
Cichutko po kolei zbierała naczynia i zastawę. Najpierw rondle, potem porcelanę myła w wielkiej miednicy. Potem delikatnie wstawiała je po kolei do drugiej misy z czystą wodą.
Starała się zachowywać cichutko, bo już raz, kiedy niechcący strąciła patelnię na posadzkę, Pan wystrzelił z pokoju muzycznego jak z procy, wpadł do kuchni i… czerwony jak burak, nic nie powiedział. Nie musiał.
W domu panowała absolutna cisza, oprócz urywanych fragmentów muzyki, którą pewnie Ravel zapisywał na papierze nutowym. Czasem stukał pałeczką w fortepian, jakby odmierzał rytm. Czasem z kuchni dobiegał delikatny dźwięk krzątaniny Geraldine, ale jakby tego nie słyszał. Był w transie tworzenia, był szczęśliwy, że wreszcie bolero do niego przemówiło i prosi:
 - Zapisz mnie szybciutko, a będę z tobą na zawsze!
Geraldine podreptała jeszcze do jadalni po kryształową karafkę z kompotem i to właśnie wtedy stała się rzecz najstraszniejsza w świecie!
Kot, chcąc wskoczyć na stół, wyobraził sobie, że najpierw wskoczy na brzeg miski, a ponieważ był dość tłusty, razem z wielką misą pełną naczyń i rondli, spadł na kamienną posadzkę, z kocim wrzaskiem, zwiastującym jego niechybną śmierć! Hałas był nieopisany!
Pokrywka jeszcze toczyła się chwilę po podłodze, aż ostatnia zamilkła w tej kakofonii dźwiękowej.  Geraldine chwyciła się rękami w okolicach  serca i zamarła.
Historia nie mówi, czy doznała zawału serca, czy nie. Czy kot się utopił w rondlu, czy nie. Co zrobił Maurice Ravel, też nie wiadomo, ale wiadomo tylko jedno, że Bolero urwało się nagle i zaskakująco. Zamiast misternego zakończenia, pojawiło się zakończenie drapieżne i ostateczne.
Jeśli jesteście wystarczająco cierpliwi, wysłuchajcie proszę całego utworu, ale szczególną uwagę poświęćcie zakończeniu, czyli w zależności od wykonania skupcie się na 15 minucie nagrania. Życzę miłego odbioru.

niedziela, 25 września 2016

CZAS DIABŁA

Dwa lata temu wpadła mi w ręce jakaś publikacja na temat rzezi wołyńskiej. Kilka dni chodziłam jak nieprzytomna po tym, czego się dowiedziałam. To może dziwne, ale fizycznie poczułam tę tragedię . Nie mogłam uwierzyć w to co się tam działo. Napisałam opowiadanie. Całą swoją wyobraźnię zamknęłam na tych stronach. Poczułam się trochę lepiej. Coś dałam tym ludziom, którzy zginęli. Dałam in swoje współczucie i żal. Tyle mogłam.




  
CZAS DIABŁA



2014





Rozdział 1



Sielanka

sierpień 1928


W latach trzydziestych Mielnica na Kresach w obwodzie wołyńskim, była niedużym miasteczkiem z centralnie położonym placem, który nazywano Rynkiem. Niskie parterowe domki o spadzistych dachach, okrążały plac wyłożony kocimi łbami. 
Po ocienionej stronie stało kilka zaprzęgniętych furmanek. To było gorące lato, leniwe lato, takie, które w słońcu lub cieniu zaprasza do siebie zapachy i drżenie cienia. 
Panowała cisza przerywana tylko rżeniem konia zaprzęgniętego do furmanki.
Postawny mężczyzna w tweedowej marynarce i ciemnych spodniach w płaskiej czapce z daszkiem, Romuald Komański właśnie przekroczył brukowaną „kocimi łbami” ulicę, udając się do urzędu pocztowego, pewnie po to, aby wysłać jakieś ważne pismo do Warszawy.
W okienku z drewniana ladą, pomalowaną kiedyś na elegancki brąz, za szklaną szybką siedziała dziewczyna o bardzo delikatnych rysach, niemal dziecięcych.
Miała błękitną bluzkę z białym kołnierzykiem i wysoko zaczesane loczki. Romuald stał przed okienkiem dłużej niż było to konieczne.
- Coś jeszcze? – spytała panienka.
- Chciałbym jeszcze…
- Tak? – spytała, mrugnąwszy błękitem ślicznych oczu.
- Chciałbym jeszcze… poznać panienkę. Ale nie jestem chamem i poczekam na pozwolenie.
- Jestem w pracy, proszę pana! Proszę pozwolić innym dojść
do okienka.

Zgarnął z lady swoją czapkę i skłoniwszy się elegancko odszedł na bok. Chciał jak najdłużej patrzeć na to cudowne zjawisko.
Panienka od czasu do czasu zerkała w jego stronę udając,
że jej to wcale nie obchodzi. Czuła się trochę zaniepokojona. Dzielnie waliła datownikiem w poduszkę i listy. Buch, buch. buch, buch, rozlegało się w ciszy poczty podwójnym echem.
Nie wypadało jednak dłużej tak stać i Romuald mnąc czapkę
w dłoni, wyszedł na zewnątrz. Naprzeciwko znajdował się ratusz z zegarem. Była za dwie czwarta po południu.

- Za dwie minuty panienka, powinna kończyć pracę. Poczekam. Jak nie spróbuję, nigdy jej nie poznam – pomyślał.  
Przypomniał sobie dowcip o carskim generale, który bez ogródek proponował damom pójście do łóżka. Szybko jak tylko mógł, przepędził z głowy tego typu nieprzystojne skojarzenie, ale wspomnienie generała poprawiło mu nastrój i już rozluźniony, czekał w cieniu drzewa na dziewczynę. Jak to dobrze, że włożył dzisiaj najlepsze swoje ubranie podarowane mu przez Barona. Było dobrej marki i w modnym fasonie. Pewnego dnia Baron stwierdził, że w zgaszonej zieleni jego twarz wydaje się być zbyt szara.

Panienka wyszła razem z dozorcą urzędu pocztowego, który zajął się zamykaniem kilku zamków. Ona poszła w lewo, w stronę parku. Romuald pobiegł za nią i okrążywszy ją skłonił się nisko.

- Szanowna panienka się nie obrazi, ale nie mam innego sposobu na zaproszenie panienki na filiżankę kawy.

To była jego ostatnia szansa. Z czapką na piersi ze spuszczoną głową, rozsypanymi jasnymi włosami, sprawiał wrażenie bezbronnego chłopca proszącego o najważniejszą rzecz na świecie. Musiało być w jego spojrzeniu coś psiego, wiernego i rozczulającego, bo dziewczyna przystanęła, obejrzawszy go od stóp do głów.
- Dobrze, panie…
- Romuald Komański, proszę panienki.
- Ewa Szumińska – powiedziała cichutko, jakby przekazywała jakąś tajemnicę.
Kawa okazała się nie najlepszej jakości, ale Romuald tak dwoił się i troił, że onieśmielona Ewa chyba nie zauważyła różnicy.
Następnego dnia Romuald zaproponował, że odprowadzi ją po pracy do domu.
Tego właśnie dnia niebo zachmurzyło się zapowiadając deszcz po południu. Romuald zaopatrzony w parasol, czekał już od pół godziny pod budynkiem poczty. Słusznie założył, że Ewa będzie bez parasolki. Rzeczywiście, kiedy pojawiła się w drzwiach, jej mina potwierdziła jego przypuszczenia.
Podbiegł do niej z uśmiechem.
- Panno Ewo, jestem na posterunku. Nie pozwolę pani zmoknąć.
Ewa zbliżyła się do Romualda, zachowując jednak konieczny, minimalny dystans przyzwoitości.
Z czasem ten dystans zmalał nawet do dotknięć, przytuleń a nawet nieśmiałych pocałunków. Jesienią, kiedy wszystko dookoła szykuje się do snu, oni czuli w sobie wiosnę. Oboje stwierdzili, że są dla siebie idealną parą. Ewa nigdy nie czuła się tak cudownie jak dotąd. Samotne wieczory poszły w zapomnienie. Nawet, kiedy była sama, wystarczyło o nim pomyśleć aby poczuć jego obecność.
Straciła oboje rodziców w dzieciństwie. Matka była sierotą. Wychowała ją siostra i babcia ze strony ojca.
Kiedy ich związek przetrwał zimę i wczesną wiosnę, w maju postanowili odwiedzić obie i dopełnić formalności akceptacji narzeczeństwa.
Babcia milczała, uważnie przypatrując się narzeczonemu. Kandydat był akuratny, postawny i silny, a tym samym dawał pewność, że jej wnuczka nie będzie klepać biedy. Oddawała ją w ręce obcego mężczyzny, ale przeczuwała dobry rozwój tego małżeństwa.
Ciotka zerkała na nich znad talerzyka z szarlotką patrząc, jak długo i przeciągle spoglądali sobie w oczy, jak Romuald delikatnie kładł swoja wielką dłoń na drobnej rączce Ewy.
Kiedy babcia zaczęła namawiać Romualda do zjedzenia jeszcze jednej porcji szarlotki a ciotka dolewała mu herbaty z porcelanowego dzbanka, Ewa już wiedziała, że ślub musi się odbyć i to szybko.

Wesele było skromne, lecz pełne uroku. Była kolorowa jesień, słońce i turkusowe niebo. Oboje wpatrzeni w siebie, ona w bladoniebieskiej sukience, wyglądała jak błękitny anioł, on w czarnym świątecznym ubraniu obejmował ją, dotykał, zaglądał w oczy, zapomniał o piciu i jedzeniu, szczęśliwy, że ją posiadł, aż do końca ich szczęśliwej przyszłości.
Dom, do którego wprowadził Ewę, był „drewnianym kolosem”, tak go nazwała, zobaczywszy go po raz pierwszy. Przyzwyczajona do maleńkiej chatki swojej babci, czuła się tu jak we dworze. Rzeczywiście, dziadek myślał słusznie: duży dom przyciąga więcej szczęścia. Trochę wzorował się na dworze Barona, budują ganek z przodu i taras z tyłu domu, zachowując symetrię okien i duży spadzisty dach, kryty gontem. W Wielicku niewiele było takich domów.

Zamieszkali razem z jego matką i bratową. Jedyny brat, wkrótce po ślubie zmarł na udar serca, zostawiając oniemiałą z rozpaczy wdowę pod opieką teściowej. Obie kobiety dzielnie trzymały dom w swoich rękach.
Byli dość sporą, zgodną rodziną, w pokoleniowym domu, jakich wtedy było wiele. Były to domy, w których mieszkały dwa a nawet trzy pokolenia,  a przekazywanie swoich wartości kolejnym pokoleniom było żelazną zasadą.
Przyjęły Ewę serdecznie. Kiedy urodziły się dzieci cichy dotąd dom, ożył.  Pierwszym dzieckiem był Fryderyk, zawsze cichy, grzeczny chłopczyk z czarną czupryną gęstych włosów. Nie sprawiał kłopotów. Bawił się, jeżdżąc na drewnianym koniku, który wystrugał mu ojciec. Romuald był z niego dumny i pozwalał mu na wszystko.
Drugim dzieckiem była dziewczynka. Dali jej nietypowe i nietutejsze imię po jej babci – Berta. Była przeciwieństwem brata. Wszędzie było jej pełno. Od samego rana biegała, szalała w ogrodzie, wszystko ją bawiło a i ona sama bawiła się wszystkim. Od ciągłego śmiechu zrobiły się jej dołeczki w policzkach. Uwielbiali ją. Byli szczęśliwi.

Romuald utrzymywał swoją rodzinę z pracy, jako ogrodnik w posiadłości Barona. Właściwie był nie tylko ogrodnikiem. Potrafił robić wszystko, od ogrodnictwa po budowanie i naprawianie prostych maszyn i urządzeń.
Traktowany był dobrze, dostawał od Państwa niechciane ubrania, sprzęty domowe i niewielkie wynagrodzenie, które wystarczało rodzinie dzięki zapobiegliwości matki.
Prowadzili oszczędne życie. Warzywa i ziemniaki rosły w ogrodzie, drzewa owocowe dostarczały owoców, a dwie krowy mleka. Cóż więcej trzeba było?

Dwór barona znajdował się po drugiej stronie rzeczki, a dalej prowadziła do niego długa aleja lipowa.
Latem, kiedy kwitły drzewa, po przejściu rzeczki przyjemnie chłodzącej bose stopy, na jej brzegu unosił się ten słodki odurzająco cudowny zapach powodujący lekki zawrót głowy.
Przyciągał do siebie całe stada pszczół. Słychać je było jak buczą w koronach drzew.
Czasami Romuald zabierał do dworu Fryderyka, gdy było więcej pracy w ogrodzie, zwłaszcza wiosną.
Miał  tzw. dobrą rękę. Wszystko co posiał albo posadził, rosło jak szalone. Podobno do ogrodnictwa trzeba mieć nie tylko rękę, ale i serce. To on sadził lipy w alei, wiązy przy z jednej strony domu a świerki przy drugiej. Przed paradnym frontem był duży okrągły klomb, z niewielką fontanną. Dookoła niej dywan z kolorowych kwiatów zachwycał gości, którzy przyjeżdżali w swoich, przeważnie czarnych limuzynach.
- Oh, so schöne Blumen! Ihr müsst einen guten Gärtner haben! Könnt ihr uns den mal ausleihen?* - zachwycały się panie ubrane w jedwabne suknie, długie perłowe naszyjniki i futrzane etole.
Szczebiocząc ze sobą przechodziły tuż obok pracującego Romualda, nie zauważając go, jakby był rośliną. Eleganckie buciki chrzęściły na żwirze podjazdu, a potem stukały obcasami w marmurowe schody wejściowe.
On wtedy stał nieruchomo, oparty na stylisku grabi, nie chcąc swoją osobą zakłócać powitalnej ceremonii. Znał swoje miejsce.

*- Och, jakie piękne kwiaty! Macie dobrego ogrodnika! Pożyczycie go nam?

Baron kupił pałacyk od jakiegoś zubożałego polskiego hrabiego, który podobno przegrał wszystko w kasynach na południu Francji, łącznie z żoną. Być może żona wcale nie została przegrana, tylko odeszła z tym, do którego hrabia przegrał majątek, ale i tak to na jedno wychodzi.

Nowy właściciel odnowił ściany pałacyku, dodał trochę niemieckiego porządku w jego otoczeniu, sprowadził swoje meble, ogromne, rzeźbione, czarne od jakiegoś gdańskiego producenta. Miękkie sofy, biblioteki i całe skrzynie książek drukowanych ostrymi szwabskimi literami. Razem z nim przyjechały jego dwie córki i żona -  postawna blondyna z dużym biustem i wiecznie rumianymi policzkami.
Zapanowały inne porządki. Zatrudniono kucharkę, pokojową i lokaja.


Romuald również należał do personelu, co było nobilitacją we wiosce, w której ludzie utrzymywali się z tego, co sami wyprodukowali na ziemi i w oborze. Stać go było na wynajmowanie parobków do prac w swoim gospodarstwie. Nie chciał, aby jego piękna Ewunia brudziła sobie rączki wiejskim brudem.

Starał się jej stworzyć warunki, choć trochę podobne do tamtych, pałacowych. Twierdził, że to ona byłaby tam największą ozdobą. Wszystkie te Niemki wsadziłby do jednego wora i wywiózł jak najdalej.

Dzieci rosły w najszczęśliwszym z domów. Całe dnie spędzały na podwórku z kurami i kozami, boso przechodziły przez pobliską rzeczkę pełną raków do lasu po drugiej stronie, aby najeść się malin latem a jeżyn jesienią.

Największym przyjacielem Fryderyka był Dima z sąsiedniego siedliska Ukraińców, a Berta bawiła się z dwiema siostrami Rachelą i Esterką Rabynowiczównymi.
One mieszkały trochę dalej, prawie na końcu wioski, ale chętnie przybiegały do Berty, która miała lalkę z prawdziwymi włosami. Nieświadome toczącej się wojny, bawiły się jak zawsze w matki i pielęgniarki.

Wszyscy czuli się bezpiecznie, można było nocą iść do lasu, aby szukać kwiatu paproci, albo gonić świetliki i nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś kogoś okradł lub pobił.

Było to miejsce idealnego sąsiedztwa różnych ludzi i języków, jakimi mówili, zwyczajów i historii. Frydek chodził z chłopakami do sąsiedniej wioski, kiedy tam była zabawa. Wracając nocą budzili wszystkich w wiosce śpiewem piosenek polskich i ukraińskich. Drzwi domu zamykano tylko na haczyk, nawet wtedy, kiedy gospodarze byli daleko od domu. W tej sielance nic nie za[powiadało jakichkolwiek zmian. Polityka była ludziom obca, no może czasem języki podlane okowitą stawały się bardziej wymowne choć dykcja zdawała się je opuszczać. Strach był gdzieś daleko w Polsce we Francji i jeszcze gdzieś tam, ale u nas? Na Wołyniu? Wieś spokojna!



Rozdział 2


Czas diabła
1943


Wojna była już bardzo blisko, podobno Niemcy mordowali ludzi i palili wsie, ale do nich jeszcze swąd nie dotarł. Rodzina żydowska Rabynowiczów podobno wyjechała. Ale to dziwne, bo nie pożegnali się z sąsiadami.
Niektórzy szeptali, że to Niemcy ich gdzieś zabrali.
Wkrótce Niemcy jednak dotarli do nich. Ludzie kopali okopy gołymi rękami. Umacniali je drewnem z pobliskich lasów. Zima była śnieżna i mroźna.
Porządku pilnował Niemiec, który uderzając szpicrutą w cholewę buta, zniecierpliwiony wrzeszczał:

- Weiter weiter, schneller!

Miało się szczęście, jeśli oberwało się tą szpicrutą tylko raz, to była pieszczota! Przerażeni i zmęczeni ludzie nie mieli już ochoty na dawne wspólne śpiewanie, a przecież to były zapusty! Zaczął nimi rządzić strach, doradzać i dzielić na lepszych i gorszych. Pojawiła się zdrada, zawiść i podejrzliwość. Wyszły wszystkie, nieuświadamiane dotąd, najgorsze instynkty ludzkie.
Kiedy głowy podnieśli zdradzeni przez Niemców Czerwonoarmiejcy, okupacja uległa zmianie.
Niemcy uciekali z powrotem na zachód a przez spokojny świat Komańskich przetoczyli się pożogą i krwią Rosjanie
z czerwonymi gwiazdami na czapkach, jeśli je mieli. Rabunek i gwałt stał się synonimem prośby.
Baron zwinął swój dobytek i razem z jego damami, w pękatych od sreber i obrazów, czarnych limuzynach bez pożegnania gnali do granicy Rzeszy, aby tam się schronić. Przynajmniej mieli nadzieję gdzieś osiąść i dalej prowadzić słodkie życie.

Rodzinie Komańskich nie dał los takiej szansy.
Stare zadry urosły jak wieża Babel, między dotychczas zgodnymi nacjami, a przecież Ukraińcy to nie jakiś odmienny naród. Wierzyli w tego samego Boga i Panienkę Przenajświętszą, żegnali się znakiem krzyża, któż mógłby przypuszczać, że któregoś dnia wstąpi w nich diabeł.

I przyszło lato 1943 roku, najgorsze ze wszystkich. Choć była to najpiękniejsza pora roku, właśnie w nią wdarł się diabeł. Koniec czerwca i początek lipca ma najświeższą zieleń. Ubiegłego roku ptaki szalały w koronach drzew a ich ćwierkanie było najpiękniejszym akompaniamentem dnia. Tego lata wyniosły się gdzieś, nie założyły gniazd, porzuciły ludzi. Przerażeni nie mogli uwierzyć, że znane im wioski już nie istnieją, że ludzie pomordowani leżą gdzie popadło i nie ma ich, kto pochować. Bezpańskie psy jedzą ich nadpalone ciała.
W Ukraińców wstąpił sam brat Lucyfera.
Bandy UPA bezcześcili wszelkie prawa ludzkości prześcigając się w makabrycznych scenariuszach zbrodni.

Diabeł dotarł do siedliska Komańskich. Romuald wybudował schron w ziemiance, która służyła, jako chłodnia w gorące dni.
Powiększył ją, wejście obsadził słonecznikami, by je zamaskować. Sądził, że bandy przejdą i wtedy przecież ktoś się o nich upomni, ktoś pomoże.
Fryderyk przeważnie siedział na kasztanowcu obserwując okolicę. Tego wieczoru schodząc z drzewa krzyczał:

-Schować się! Są w Pidlisach, pali się! Chować się!

Wszyscy pobiegli do ziemianki, Romuald jeszcze zastawił wejście zardzewiałym rowerem. Po jakimś czasie pojawili się oni. Zmierzch zapadał szybko. Przez podwórze kroczyli bandyci. Pijani klęli, niektórzy rzygali pod płotem, reszta wtargnęła do domu.
-  Danyło! Nikhto! Dyvys! Wpered na Lachiw!*

Przerażony pies Bury, podkulił ogon, wyczuwszy zapach śmierci i pobiegł przez podwórko w stronę ziemianki. Zaczął szczekać i żałośnie skomleć przy wejściu do niej.

- Daty im! Zalyshaty!**

Wywlekli najpierw Romualda, potem dziadka. Dzieci siedziały w kącie marząc o tym, aby oprawcy ich nie
zobaczyli.
Usłyszały dwa strzały. Ewa przygarnęła ich głowy do piersi chcąc zasłonić dzieciom uszy.

* Danił, nikogo nie ma! Popatrz! Na Polaków!-
** Dawaj ich! Wychodzić


W wejściu pojawiła się obca sylwetka. Wyciągnęli za rękę Ewę i uczepione do niej dzieci. Najpierw z trudnością Ukrainiec ciągnął ich po ziemi, ale kiedy ich ciała trafiły na kałużę krwi już było łatwiej. Krew jest śliska.

Po obu stronach ich „drogi” leżały dwa ciała. Berta zacisnęła powieki, aby już nic więcej nie zobaczyć. Jej matka krzyczała chrapliwie, jak zwierzę. Po chwili odpadł Fryderyk, chyba stracił przytomność. Szczęściarz.
Zawlekli je na środek dziedzińca. Z rechotem czegoś, co miało być śmiechem, a może było śmiechem śmierci, zdarli z matki ubranie. Stali dookoła niej dopingując tego, który na niej leżał.
Berta chciała się odczołgać do sągu drewna na opał, aby się za nim schować.
Któryś kątem oka zauważył ruch a może księżyc w pełni, oświetlił białą koszulkę dziewczynki, bo podbiegł, złapał ja za włosy i przyciągnął do swojej bandy.


Podobno w panicznym strachu nie czuje się bólu, ale to nieprawda. Wielokroć silnie czuje się ból, bezradność i upokorzenie.

Wkrótce dziesięcioletnia Berta dołączyła do matki. Nie mogła oddychać, ból czuła w nawet w czubku głowy. Straciła przytomność.

Kiedy ją odzyskała, pierwsze, co zobaczyła to oczy matki.
Szeroko otwarte, nieruchome i matowe. Jej prawy policzek leżał w jakiejś masie, która nocą wyglądała jak smoła. Na szyi miała głęboką ranę.
- Mama? Mama? – to nawet nie był szept.

Dziewczynka starała się mówić czymś, co było ustami. Głos gdzieś uwiązł. Chciała się poruszyć, ale jakby jej od połowy nie było. Mogła tylko patrzeć na stężałą twarz matki.


Świt jak zwykle był piękny. Złocisto zielonkawy. Oświetlił tym złotym światłem jej twarz zwróconą w stronę matki. Teraz już obie miały takie same oczy.

sobota, 27 sierpnia 2016

IN VINO VERITAS

Jestem zmęczona. Jestem jak szary koc. Wchłonęłam go w siebie, a on zajął całe ciało. Wkradł się do oczu, krwi i myśli. To chyba za dużo powiedziane. Ja nie myślę. Od roku. Moje myśli są jak szare włókna. 
Plączą się wzajemnie, rozrastają jak mech i wysysają resztki łzawej wilgoci. 

Od roku jestem sama. Znajomi litują się nad młodą wdową, ale ja myślę, że to z litości. Uśmiecham się, dziwiąc się, jak to możliwe, że jeszcze mięśnie twarzy pamiętają jak to robić. Najchętniej wolałabym nikogo nie widzieć. To mnie męczy. Nie potrafię ot tak, pstryk! wskoczyć w ich nastrój, a potem w samotności odreagowywać ten wysiłek.

Lubię jednakowe dni. Identyczne. Czas wtedy płynie rytmicznie. Poukładany w sekwencje zdarzeń, których nie można uniknąć. Sen, prysznic, jedzenie, wino, wino, wino, jedzenie, prysznic, sen. Czasem anonimowe zakupy w Tesco. Tam można pójść w piżamie. Nikt na mnie nie patrzy i ja nie widzę nikogo. Widzę towary na półkach. Z dużym wysiłkiem dokonuję wyboru. Muszę przecież coś jeść i pić. Wino, tak, lubię szczep Merlot albo Cabernet Sauvignion, ostatecznie Pinot Noir. Zupełnie jakby z całego mojego zasobu potrzeb pozostało tylko wino. Do tego ser Camembert i bagietka ze świeżym masłem.

Moje potrzeby niebezpiecznie się skurczyły, najważniejsze, by było wino. Trochę w ciągu dnia, a więcej wieczorem, aby lepiej spać. Może to jest ta cieniutka nić, jaka łączy mnie jeszcze z Ludwikiem.

Ludwik Wspaniały, mój Król Słońce, Najlepszy Przyjaciel.

Patrzę na jego fotografię w czarnej ramce. Postawiłam ją rok temu na moim biurku, obok laptopa. Kieliszek z winem stoi między nim, a fotografią. Oświetlony światłem małej lampki do klawiatury, wygląda jakby stał między mną a nim. Opieram brodę na złączonych dłoniach i nie wiem co dalej robić. Co mam zrobić ze sobą?
Trzy lata byłam królową. Koronacji dokonał Ludwik. Trzy lata temu, powiedziałam: TAK!
Wyrachowane TAK. Wstrętne, wyrachowane, kłamliwe i podstępne TAK! Przez całe trzy lata musiałam żyć z moim kłamstwem. I żyję nadal, w niezakończonym kłamstwie, oszustwie, które pożera mnie od wewnątrz. Umarł będąc nieświadomy, jak bardzo jestem skażona tym, co mu zrobiłam. Jemu i sobie zarazem. Stworzyłam piekło, moje piekło.

Otwieram pokrywę laptopa. Wciskam przycisk. Wpisuję hasło. Co dalej? Patrzę w oczy Ludwikowi. Wypijam do niego łyk wina. Odstawiam kieliszek. Czuję jego obecność. Po dwóch kieliszkach, nabieram pewności. Po trzech, jestem pewna. Ten wieczór jest dla nas.

Przecież on tu jest. Ma jeszcze swoją skrzynkę Mailową. Jest na Facebooku, czyli jakby istniał wirtualnie! Otwieram swoją pocztę na gmailu. NAPISZ NOWY LIST.
Poproszę, nowy list. Wybieram jego adres. Jest. Teraz kursor miga w części tekstowej. Miga zachęcająco, a ja nie wiem co mam zrobić. Popijam wino, patrzę w oczy Ludwikowi. Kursor miga nadal. Denerwująca chwila. Coś ma się wydarzyć. Tu wpisuje się treść. Treść. Zawartość moich myśli. O czym myślę? No właśnie. O naszym pierwszym spotkaniu i o tamtej historii sprzed dwóch tygodni. O mojej tajemnicy, która dopóki jest we mnie, jest tajemnicą. Jeśli choć jednej osobie ją wyjawię, już nią nie będzie..
Komu ją wyjawię? Tobie Ludwiku, tylko ty zasługujesz naprawdę.
Zaczynam pisać.

Kochany Ludwiku,
Pamiętasz ten wieczór u Nowackich, którzy zaprosili mnie i ciebie aby nas połączyć? Nie mylili się co do ciebie. Wiedzieli, ze tak atrakcyjna kobieta jak ja, z pewnością zrobi na tobie wrażenie.

Jestem atrakcyjna, wiem, ale tego wieczoru byłam nieobecna duchem. Dwa tygodnie wcześniej imprezowałam u mojej przyjaciółki Alicji. Nie znasz jej. Wymiotłam wszystkich tamtych znajomych. Znałeś tylko moich rodziców i niegroźnych przedstawicieli mojej przeszłości.

Trochę piliśmy, wiesz… takie tam drinki, trochę trawki dla samopoczucia i zapomnienia o czymś tam… dla każdego o czymś innym. W pewnej chwili poczułam się dziwnie. Chciało mi się spać. Wiem, gdzie jest sypialnia Alicji. Podreptałam tam i ległam na jej łożu.
Nie wiem, co się działo potem. Kiedy się obudziłam, stwierdziłam, że jestem naga, przykryta jedynie narzutą z łóżka Alicji. Moje ubranie leżało na podłodze. Byłam brudna. Czułam się brudna. W domu panowała cisza. Zeszłam na dół. Pobojowisko. Alicja spała na sofie. Nie budząc jej, poszłam z powrotem na górę, do łazienki. Wzięłam prysznic, ubrałam się i wyszłam na zewnątrz. Złapałam taksówkę i wróciłam do siebie.

Spałam cały dzień i całą noc. Kiedy już doszłam do siebie całkowicie, zaczęłam odtwarzać co pozostało w mojej pamięci. Jakiś czarny przystawiał się do mnie.
-Blondynka,- mówił. Piękna, będziesz moja, zobaczysz!
Pamiętam jego dotyk. Potem już prawie nic.

Dwa tygodnie później zrozumiałam, że jestem w ciąży. Test to potwierdził.
Dzieci nie biorą się z kapusty. To stało się wtedy. Wiedziałam. Matka zawsze jest pewna. Krążyłam wokół tematu szukając luk, że to niemożliwe, że to jakiś niedobry sen, zbudzę  się z niego i będzie jak dawniej. Nie było. Po dwóch dniach test powiedział to samo.

Wtedy Nowaccy zadzwonili do mnie. Zaprosili mnie na kolację.
- Mamy dla ciebie niespodziankę, zobaczysz.
Od pewnego czasu czuli się powołani do zaznajomienia mnie z jakąś świetną partią, niebiańskim facetem, który zawładnie mną, a oni będą świętować udane swaty.

Przyszłam raczej z obowiązku. Ubrana na czarno, ze smutną twarzą i rozbieganym okiem, nie mogłam stanowić łakomego kąska.
Siedziałeś w kącie czarnej skórzanej kanapy, ubrany również na czarno, jakbyśmy stanowili czarną parę. Zerkałeś na mnie ukradkiem, a ja pomyślałam: ot, nieśmiały facet, jeszcze jeden. Faceci boją się pięknych kobiet. One ich onieśmielają. Nie wierzą, że mają takie same szanse jak inni, napakowani, pewni siebie, sobowtóry Rambo.

Po pół godzinie siedzieliśmy obok siebie. Po tygodniu, poszliśmy na kolację do indyjskiej restauracji, w której melanż zapachów zgotował melanż dusz. Przez chwilę pomyślałam, że mógłbyś być ojcem tego dziecka, przecież mogłoby się urodzić troszkę wcześniej niż powinno.

Po dwóch tygodniach, mieliśmy termin ślubu cywilnego. A po trzech cudowny ślub kościelny w Kościeliskach. Kupiłam sobie lawendową, szyfonową suknię ślubną, a ty w granatowym smokingu wyglądałeś jak gwiazdor kina. Zapomniałam na moment o tym, o czym zapomnieć nie powinnam.

Pół kieliszka wina błaga o uzupełnienie. Wstaję, i w kuchni dolewam kieliszek do pełna.

…nie powinnam. Mogłam przecież przypuścić, że ojcem jest ten czarny adorator. Miałam mało czasu, zastanawiam się, czy ty, nawet gdyby urodziło się czarne dziecko, przyjąłbyś je jak swoje.

Pamiętasz, dowiedziałeś się, że poroniłam. Przyszłam tuląc się do ciebie i powiedziałam:
- Było… i nie ma. Płakałam szczerze. Długo nie mogliśmy, o Boże! nie mogliśmy przeżyć straty. Ja nie mogłam przeżyć straty. To ja wiedziałam, że moje dziecko zniknęło w rynience, która znajduje się w stole ginekologicznym pomiędzy moimi nogami.

Tuliłeś mnie. Całowałeś moje łzy. Byłeś moją ostoją, oparciem, czułym cudownym kochankiem, przyjacielem. Nie zasłużyłam sobie na ciebie.
Nie wiem co to miłość. Ta burza zmysłów, która każe zrobić wszystko, aby związek trwał. Namiętność, krzyk, wariactwo.
Nasz związek był aksamitny, łagodny, jak ścieżka w ogrodzie, odkrywał piękno zwykłych kwiatów, gwarantując ciszę i spokój.
Pokochałam cię po swojemu, bo nigdy nie wiedziałam, jak powinno się kochać. Starałam się.
Teraz myślę, że powinnam opowiedzieć ci o tamtej imprezie.
Twoja miłość do mnie, zrozumiałaby, pokochałaby dziecko jak swoje, bez względu na kolor jego skóry. Potem mielibyśmy jeszcze nasze, wytęsknione, i… los nas obojga wydałby inaczej. Taki scenariusz być może nie przewidywałby twojej choroby. Już nigdy potem nie zaszłam w ciążę. Czułam, że to kara za to co zrobiłam, że nie ma wybaczenia, przynajmniej dla mnie.
A potem ty mnie opuściłeś. Tak bardzo mi ciebie brakuje… nocą sięgam ręką do twojej poduszki i mam nadzieję, że tam jesteś. A może jesteś?
Jestem sama. Samotna, i taką pozostaję na zawsze.
Twoja  żona Anna

Patrzę na tekst.  Jest. Wystukał się tak łatwo. Jest mi lżej. I co ja mam z tym zrobić? Wysłać? Ot tak w próżnię? A co to jest próżnia?

Klikam: WYŚLIJ.