PRZY
WSPÓLNYM
STOLE
słowo: fotografia
Staruszek bardzo dokładnie wycierał ośnieżone
buty w wycieraczkę przed pomalowanymi na brązowo drzwiami do mieszkania. Starał
się wychodzić codziennie, tak jak zalecił mu lekarz. Bez względu na pogodę albo
wrodzone ludzkie lenistwo.
Tego
dnia pogoda zdawała się mieć mordercze instynkty w stosunku do ludzi. Listopad,
miesiąc wszystkiego okropnego, co w pogodzie może się wydarzyć. Wiatr, drobny,
siąpliwy, zimny deszcz, scenograficznie szaro-buro, jakby słońce miało właśnie
coroczny urlop od dbania o ludzi.
Mężczyzna
zdjął palto, usiadł w przedpokoju na krzesełku,
z trudem rozsznurował buty i ustawił je na plastikowej tacce.
Kiedy
jeszcze żyła Emma, zawsze zwracała mu uwagę na to, aby nie wchodził do salonu z
mokrymi butami. Wtedy był nawet zły, na to jej ciągłe przypominanie i
zrzędzenie, ale teraz czasem mówił sam do siebie:
-Michael,
pamiętaj, zdejmij buty w przedpokoju!
Usiadł
w swoim ulubionym fotelu i włączył telewizor. Lubił, kiedy ktoś coś mówi. Cisza
działała na niego przygnębiająco.
Polityka
nie interesowała go zupełnie. Był przekonany, że politycy to ciągle te same
osoby, choć różnili się nazwiskami, wiekiem albo owłosieniem. Wolał programy o
przyrodzie albo samochodach. Jeszcze pięć lat temu prowadził swojego wiekowego
Forda, ale kiedy jego żółta plamka coraz bardziej zniekształcała obraz,
postanowił nie ryzykować. Potrzebował jedynie czegoś do jedzenia, kilku
produktów do higieny swojej i mieszkania i to wszystko. Wszędzie chodził na
piechotę, a to jedynie poprawiało jego kondycję.
Jego
syn Charlie od dawna mieszkał w Chicago. Wprawdzie do Indianapolis było
niedaleko jak na amerykańskie odległości, ale nie widział go już chyba trzy
lata. Ostatnio był na pogrzebie Emmy. Potem zabrał ojca do siebie do Chicago,
aby nie czuł się tak bardzo osamotniony, ale Dan wolał stare śmieci, nawet bez
Emmy.
To
już trzy lata. Tak jak teraz, tuż przed
świętami.
Miasto
oszalało jak co roku. Już od końca listopada, wszędzie choinki, dzwoneczki,
światełka, pchały się do sklepów. Nawet w jego stałym spożywczaku, właściciel Willy zapytał:
- No
co Michael, pojedziesz do syna?
-
Jeszcze o tym nie pomyślałem, ale jakoś nie mam ochoty.
-
Dlaczego? Masz tam dwie piękne wnuczki! Zobacz jak rosną!
Michael
jednak nie wykazał nadmiernego entuzjazmu.
- Ja
ich prawie nie znam. Nigdy nie zadzwoniły do mnie. Tak jakbym dla nich nie
istniał. Po co więc mam się interesować ich wzrostem? To jak obce dziewczynki,
nawet nie z sąsiedztwa.
- No
co racja to racja – powiedział Willy. – Ale to smutne.
Michael
wrócił do domu w innym nastroju niż wtedy gdy wychodził. Willy uświadomił mu, a
może raczej upewnił go, że jest sam jak palec. Ponadto nie jest to już jego
własne odczucie. Odezwała się w nim słaba chęć walki o należne mu prawo bycia dziadkiem a nawet
członkiem rodziny.
Postanowi,
że wieczorem zadzwoni do Charliego.
Poczuł
się pewniej. Nabrał ochoty aby wysprzątać mieszkanie, wstawił do zmywarki
serwis obiadowy Emmy, aby lśnił czystością. Znalazł świece i wypolerował
srebrny świecznik.
Kiedy
stwierdził, że to już pora gdy Charlie jest w domu, zadzwonił.
-
Halo, dobry wieczór, tu Michael, czy jest już Charlie?
-
Tato, jakiś pan do ciebie!
-
Kto?
-
Michael.
- To
twój dziadek Amy! Nie poznałaś go?
-
Halo tata? Tu Charlie. Coś chciałeś?
- No
tak, chciałem zapytać co będzie ze świętami. Czy moglibyście przyjechać do
mnie? Dawno Was nie widziałem.
-
Możliwe Tato, ale muszę to skonsultować z Dorothy i z moimi dziewczynkami. Dam
odpowiedź jutro. A poza tym jak tam zdrowie?
-
Stabilnie, jak na siedemdziesięciolatka, tylko musze uważać na serce. Sporo
spaceruję i jakoś ciągnę!
- No
to dobrze. – zakończył Charlie.
Michael
odłożył słuchawkę. Popatrzył na fotografię Emilly, stojącą na kominku, wśród
innych.
- No
i widzisz, kochanie, nie jestem sam. Tylko ciebie tu brak. Bardzo.
Znów
ogarnęła go tęsknota za tym co było. Włączył więc telewizor aby w programie
Animal Planet popatrzeć jak ludzie ratują bezdomne, porzucone zwierzęta. To
zawsze odbudowywało jego wiarę w szlachetność i dobro. Nawet ostatnio coraz
częściej „chodziła” za nim myśl, aby adoptować psa lub kota. Wstrzymywała go
jednak wizja, że kiedyś być może będzie musiał mieszkać z synem, a oni nie
tolerowali zwierząt. Nie wyobrażał sobie, że musiałby oddać go z powrotem do
schroniska.
Zabrał
się za odkurzanie fotografii stojących na kominku. Pierwsza Emilly, oparta o
białą balustradę jakiegoś mola. Uśmiechnięta. Śliczna jak anioł w białej
rozwianej wiatrem sukience.
Charlie
w stroju, w którym skończył studia prawnicze, z dyplomem w ręku.
Jego
żona Dorothy, młoda ładna kobieta z pięknymi jasnymi włosami i wielkimi oczami.
Dwie
dziewczynki: Amy i Jenny, bliźniaczki, obie na identycznych rowerach w
identycznych pozach, jakby w lustrzanym odbiciu, z jedną nogą na pedale roweru,
a drugą opartą na żwirowej ścieżce.
Jeszcze
zdjęcie jego rodziców, z poważnymi minami, stojących na tle żywopłotu. I wreszcie on sam. Jako żołnierz Marines w
ciemno-granatowym, galowym mundurze ze złotymi zdobieniami i w biało czarnej
czapce ze złotym znakiem Marines.
Miał
wrażenie jakby ci wszyscy ludzie serdecznie go otoczyli. Ustawił je z powrotem,
starannie, na gzymsie kominka. Potem zajął się samym kominkiem. Raz w roku,
przy takiej okazji, ułożył misternie polana z podpałką, tak aby wystarczyła
chwila, aby ogień zapłonął. Choinki nie
kupi ale taki stroik na stół już tak.
-
Tyle uroku w planowaniu świąt. – pomyślał.
Kiedy
do świąt zostały już tylko dwa dni, wieczorem zadzwonił telefon.
Dzwonił
Charlie.
-
Tato, nie wiesz jak nam przykro, ale dziewczynki chcą jechać na narty i to
daleko, bo aż do Aspen. Musimy odłożyć wizytę u ciebie o jakieś dwa tygodnie.
Przyjedziemy do ciebie w drodze powrotnej i wtedy urządzimy sobie święta. Co ty
na to?
- No
cóż, cieszyłem się…
- Ale
to tylko dwa tygodnie, tato, chciałbyś aby nieszczęśliwe siedziały przy stole?
-
Nnno nie… dobrze, jak chcecie. Do zobaczenia zatem za dwa tygodnie!
Chyba
działał irracjonalnie, albo tak bardzo wpisał się w rolę gospodarza tych świąt,
że mimo tego telefonu, zaczął nakrywać do stołu.
Wyciągnął
biały obrus, haftowany we wzór richelieu jeszcze przez Emilly. Ustawił siedem dużych talerzy, Siedem par
sztućców, białe serwetki z koronkowym brzegiem. Na środku ustawił srebrny
świecznik z białymi świecami, kilka gałązek świerkowych przybranych malutką
srebrną bombeczką i kokardką.
Był
jak w transie. Zdejmował z kominka poszczególne fotografie i ustawiał je na
talerzach.
Swoją
u szczytu stołu jako gospodarza. Potem Emilly, Charlie, Dorothy, przeciął
nożyczkami zdjęcie dziewczynek i ustawił osobno Jenny i Amy. Jedno, siódme
pozostało zwyczajowo puste, dla gościa.
Usiadł
na fotelu, patrząc na swoje dzieło.
- W
końcu niech to na nich poczeka te dwa tygodnie.- pomyślał.
Tego
wieczoru, nie włączył telewizora. Nie zapalił lampy. Siedział długo w
ciemności. Czuł się dziwnie, jakby uciekła z niego cała chęć życia. Jakby
chciał tak się zamrozić i odmrozić, kiedy usłyszy dźwięk dzwonka u drzwi.
Usłyszał
dzwonek, owszem, ale to była sąsiadka, dobra kobieta spytała, czy może mu w
czymś pomóc. Chciał odpowiedzieć, ale usta przestały mu działać. Całe ciało
zgięło się i już nie chciało się wyprostować. Sąsiadka wezwała karetkę
pogotowia ratunkowego. Zamknęła jego mieszkanie i postanowiła zawiadomić syna.
-
Co?!! Tato? O Boże! Jest w szpitalu… oczywiście przyjedziemy, za jakieś pięć
godzin. Dobrze, znam adres szpitala… Dziękuję.
Sześć
godzin później Charlie i jego żona, dowiedzieli się od smutnego lekarza, że
jego ojciec Michael godzinę temu oddał duszę Bogu, i że to był rozległy wylew,
nie dający szans na życie.
Byli
bardzo zmęczeni, nie spali całą noc, podróż samochodem była okropna, padał
deszcz ze śniegiem. Musieli odpocząć i jutro zacząć załatwiać ceremonię
pogrzebową, a przy okazji zabrać szczątki matki aby wraz z ojcem pochować ich w
Chicago. Nie chcieli już wracać do Indianapolis.
W
strugach deszczu, zwiastujących ocieplenie na
święta, jechali do mieszkania ojca. Zapukali do sąsiadki, po klucz.
- Tak
mi przykro! – powiedziała. To był taki miły starszy pan. Zawsze pytał co u mnie
w rodzinie, a ja opowiadałam mu o synach i wnukach. Czasem o kłopotach, ale on
mówił, że nie mam pojęcia co to jest samotność i że to chyba najgorsze co może
spotkać człowieka.
Chciała
jeszcze mówić dalej, ale Charlie pokazał wymownie na drzwi ojca.
- Ach
tak, już proszę. – powiedziała dając klucz.
Od
progu poczuli zapach jedliny. W jadalni Dorothy zapaliła światło.
Stół
jakby czekał. Nie brakowało niczego, no chyba świece się nie paliły.
Patrzyli
na fotografie chodząc dookoła stołu. Potem spojrzeli na siebie.
- A
gdzie zdjęcie ojca? – spytał Charlie.
Talerz
u szczytu stołu był pusty.