poniedziałek, 7 stycznia 2013

TAMTA DRUGA



Chusty, szale i szaliki wisiały smętnie przerzucone przez poziomą, aluminiową belkę. Tworzyły tęczową zasłonę tuż przy drzwiach sklepu. Kasjerka siedziała po drugiej stronie lady, na której stała waga.
Ta kolorowa zasłona z różnych faktur i deseni odcinała gorące promienie słońca, które zwłaszcza latem były utrapieniem dla sprzedającej.
Niewielu klientów interesowało się tym wieszakiem. Aż do chwili,
kiedy jako pierwsza zawisła czerwona chusta z długimi frędzlami.
Razem ze słońcem, stworzyła obok siebie czerwoną poświatę, drgającą wraz z drobinkami kurzu, jaki wzbijały otwierane drzwi.
Ta czerwień przyciągnęła uwagę szczupłej czarnowłosej kobiety w sukience w czerwone kwiaty. Widocznie lubiła tę barwę. Delikatnie dotknęła chusty i pozwoliła frędzlom ślizgać się po jej dłoni.
***










Na ulicy Bedford róg 144 North 7, na opuszczonym, zamkniętym sklepie z metalowymi roletami jeszcze widać było graffiti
z wulgarnym napisem. Brooklyn rdzewiał, rozpadał się powoli
i systematycznie. W tej jego części, widać było nieuchronny koniec dzielnicy tętniącej kiedyś życiem. Polaków było już coraz mniej. Wyprowadzali się do lepszych dzielnic dorobiwszy się nieco na pierogach, wędlinach i innych interesikach.
Jeszcze nad zamkniętymi opuszczonymi sklepami wisiały gdzieniegdzie szyldy z polskimi nazwami. Można było nie znać angielskiego i mieszkać tu zupełnie swobodnie. Pracować też można było u Polaka. Powstała dziwna Polska z dzielnicą Greenpoint, o pół kuli ziemskiej od tej prawdziwej, w której pierogi, twaróg i ogórki kiszone to codzienne jedzenie, na którym majątku zrobić się nie dało.

Kilku rodaków odwiedzało bar „Polonia”. Ciągnęło ich do tego substytutu ojczyzny, aby zjeść pyzy z mięsem, popić piwem z Polski, pogadać z kimkolwiek nie wyginając gęby i języka ich mową. Można było posłuchać jak Henry Kosik (Kosicki), po polsku opieprza personel baru. W rogu wisiał telewizor z zawsze włączoną polską stacją. 
Od rana padał deszcz. Tak drobno, siąpliwie i natrętnie. Woda zmyła kurz i brud, rozświetliła asfalt, rozmazała bliki świateł samochodów
i wystaw.
W barze było prawie pusto. To jeszcze nie ta pora. Będzie ruch za jakieś dwie godziny. Wtedy kończy się dniówka pracujących,
a ponieważ nikt nie gotuje w domu, tu przyjdą na coś na ząb, popiją piwem i pójdą spać, by od rana znów zacząć ten sam kierat.
Mokra szyba baru rozmywała światła, tworząc obraz, który tak interesująco wygląda na fotografiach z nowojorskich zakątków.                                                    

- Tak ładnie to wygląda, dopóki się na to patrzy z ciepłego baru – pomyślała Jenny, ścierając stolik.

Co dwa dni była kelnerką od dziewiątej rano do ostatniego gościa, czyli do około północy.  Potem nocnym autobusem jechała kilka przystanków do swojego domu.
Większość domów była chyba pusta, z odpadającym tynkiem, czarnymi czeluściami okien i pordzewiałymi konstrukcjami przeciwpożarowych schodów.

Jej dom przypominał piec. Piece jednak kojarzą się z ciepłem, gładkością. Ozdobione wypukłymi wzorami kafli zachęcają, aby je dotknąć. Ten był oschły, wpatrujący się w nią wydziobanymi w betonie dziurkami „okien”, z przyczepionymi doń maleńkimi platformami, na których mogło jedynie stanąć obok siebie dwoje szczupłych ludzi lub jeden duży pies, ale wtedy już pysk wystawał mu na zewnątrz. Tylko na takie mieszkanie było ją stać. Maleńkie dwa pokoiki, gdzie jeden pełnił rolę kuchni, garderoby i salonu. Drugi był sypialnią.

Była bardzo samotna z wyboru. Nie potrafiła zjednywać sobie ludzi. Była nieśmiała, nie umiała pogadać, zaprzyjaźnić się, zabawić. Drżała na myśl utraty pracy, bo wtedy musiałaby wykazać się umiejętnością poszukiwań innej, wśród obcych ludzi.
Aktem heroizmu stały się jej spacery dookoła domu. Podglądała ludzi grających w koszykówkę za wydzielonymi siatką małymi boiskami. Czasem ktoś interesował się młodą drobną blondynką w czerwonej kurteczce, która szeroko otwartymi oczami przypatrywała się otoczeniu. Wtedy Jenny uśmiechała się i szybko uciekała w inne miejsce, z którego znów bezpiecznie mogła oglądać „świat”.

Często siadała na ławce przy ulicy, na której stał jej dom. Patrzyła na jego fasadę z czerwonej cegły, okna ozdobione jasnym piaskowcem i na daszek nad wejściem do klatki schodowej, pokryty papą, która stercząc, strzępami po bokach potęgowała wrażenie zaniedbania i opuszczenia.
Siedząc, Jenny przypatrywała się wchodzącym do środka ludziom. Była niewidzialna. Nikt nie zatrzymał na niej wzroku nawet na sekundę. Wtopiła się w smutny krajobraz blokowiska jak jaszczurka, która dopóki nieruchoma, była niewidoczna.
Chciała zniknąć, wtulić się w pień rosnącego opodal wiązu, stać się nimfą drzewną lub kawałkiem kory z zatrzymanym na niej zapachem ziemi. Patrzyła na korzeń wrastający w trawę, potem głębiej… aż do skojarzeń z jej Tony’m. Był jej jedynym chłopakiem, którego kochała. Jedynym, przy którym nie czuła się onieśmielona, być może dlatego, że znali się od dziecka. Razem poznawali świat z perspektywy domu dziecka, w którym jako sierota wylądowała mając pięć lat . Niedługo cieszyła się „braterstwem” Tonye’go.  Zmarł jako jedenastolatek, podobno miał coś w głowie i to coś mu pękło. Nawet nie wiedziała gdzie jest pochowany.
- Teraz on tam jest! – pomyślała – a korzenie drzew głaszczą go po głowie… - co za myśli!!! – otrząsnęła się i poszła w kierunku domu.

Na fasadzie sąsiedniego budynku zauważyła nowy szyld: „Szkoła tańca. Specjalność flamenco i tango” Hiszpańska tancerka na wpół owinięta czerwoną chustą, w falbaniastej spódnicy, zdawała się tupać czarnym pantofelkiem.
Tego wieczoru, kiedy robiła sobie kolację, potem brała prysznic
i w końcu już leżała w łóżku, cały ten czas, natrętnie do jej myśli wdzierała się hiszpańska tancerka flamenco.
- A może spróbować? Przynajmniej miałabym jakieś inne zajęcie niż tylko bar i dom, bar i spanie, bar i… nikogo nie znam. Może poznam kogoś, zawsze coś zacznie się dziać! – pomyślała i uspokojona zasnęła natychmiast.

Następnego dnia obejrzała dokładnie szyld. „Zapisy dzisiaj od piętnastej”  napisano na malutkiej karteczce przyczepionej do tablicy plastrem.
- Ale do której? – pomyślała – Dziś kończę o osiemnastej, wiec pewnie zdążę!
*


Kamienica z czerwonej cegły opleciona skosami rdzewiejących schodów przeciwpożarowych, na swoim rogu miała zamknięty metalową roletą sklep z wyblakłym napisem „Grocery” i sporej wielkości mural przedstawiający zwiędłe słoneczniki. Graffiti stawało się elementem ożywiającym te smutne domy, ściśnięte jeden za drugim, budowane bez ładu i składu, jakichkolwiek ograniczeń architektonicznych, nie wymagające od właścicieli poczucia minimalnej estetyki.
Metalowe rolety stały się płótnem, wystawą, na których można było wymalować wszystko, na co tylko komu przyszła ochota. Ich porażająca kolorowość kłóciła się ze smętnym, powtarzalnym wyglądem kamienic. Hiszpańska tancerka zapraszała do środka.
Jenny pchnęła wąskie drzwi i znalazła się w wąskim korytarzu, na końcu którego, zobaczyła kartkę przyczepioną do drzwi – „Szkoła tańca”.

- Chyba zwariowałam - powiedziała - tylko tego mi potrzeba! Już miała zrezygnować, gdy drzwi otworzyły się i prawie wpadł na nią mężczyzna, który wychodząc mówił coś jeszcze do kogoś wewnątrz, odwrócony niemal przygniótł Jenny do ściany obok.
- O! przepraszam, Pani do nas?
- Nie wiem… no tak, do was.
- To proszę, już wracam, jest pani pierwszą klientką…  co ja mówię tancerką! Flamenco czy tango?
- Flamenco.
- To u mnie. Zapraszam do środka.

Środek przedstawiał się bardziej sympatycznie niż korytarz. Maleńki pokoik był biurem, recepcją i pewnie miejscem odpoczynku dla nauczycieli tańca. Na biurku stał komputer i elektryczny czajnik do gotowania wody. Dwa krzesełka i regalik dopełniały reszty. Przez duże szklane okno widać było niewielką salę, okoloną ławkami z dwóch stron i ogromnym oknem wychodzącym na ulicę. Lakierowana podłoga pięknie odbijała zachodzące słońce. Niemłoda kobieta myła ścierką stojące pod ścianą ławki.
- Jestem Tim Bountry, a pani?
- Jenny, Jenny Polansky.
- Z Polski?
- Nie, rodzice byli z Polski,
-Byli?
- Tak, już ich nie ma.
- O, przepraszam, przykro mi.
Chwila ciszy przypieczętowała ten temat. Zamknięto go zdecydowanie. Kobieta skończyła mycie ławek i zajrzała do pokoiku:
- To ja już sobie idę, skończyłam.- powiedziała, przyglądając się Jenny.
- Ok. Gwen, do jutra. – odpowiedział jej Tim, trzymając z zakłopotana miną czerwona chustę z frędzlami w ręku.
- No i co ja mam z tym zrobić? Jakaś kobieta z kursu zostawiła ją miesiąc temu i nie zgłosiła się już więcej. Może ty Jenny ją przejmiesz? Przyda ci się do tańca! Rozumiem, że chciałabyś się nauczyć?
- Tak… jestem trochę przerażona, ale mogę spróbować o ile cena nie jest zbyt duża. Jestem kelnerką w barze… to chyba jasne?
- Tak, jasne. Jako pierwszej dam rabat na pierwsze trzy lekcje, będą za połowę ceny, dobrze? Czyli za dwanaście dolarów. Chyba nie za drogo dla panienki… pani?
- Panny. – odpowiedziała speszona koniecznością opowiadania obcemu o swoim stanie cywilnym.
-No więc…  panno Jenny…- przeciągał następne pytanie – będzie pani sama czy z partnerem?
- Sama.. a jakie to ma znaczenie, przecież flamenco nie tańczy się w parze…- odpowiedziała coraz bardziej skrępowana pytaniami.
Tim pochylił się ku niej siedząc na krześle i położył ręce na jej ściśniętych dłoniach. Nie cofnęła swoich. Ciepło jego dłoni było przyjemne. Patrzył na nią dużymi tęsknymi oczami, jakie maja Hindusi. Czerń ich źrenic niemal zlewa się z tęczówką a białka przez to wydają się bielsze. To były oczy tajemnicy, chciała nagle wiedzieć o nim więcej, dlatego nie cofnęła rąk. Ciepło stawało się przekaźnikiem, czego? Nie wiedziała.

- Proszę się nie denerwować, wiem, czym jest flamenco, będę pani nauczycielem, ale najpierw musi się pani oswoić z ruchem, dotykiem, nabrać pewności siebie. Flamenco to sztuka… chyba za wcześnie na wykład. – powiedział widząc jak Jenny przypatruje się jego twarzy. – kiedyś opowiem, co to jest „Duende”, ale nie teraz… czyli do jutra?

- Tak. – odpowiedziała, już myśląc o pogodzeniu tańca i baru.
Zabrała chustę i pożegnała się z Timem. Szła nie wierząc, że odważyła się na tak śmiały krok. Długo leżała przed zaśnięciem, już widziała siebie w tańcu jak gniewnie tupie nogą wybijając rytm
z wijącą się arabeską palców rąk nad głową.
Sen zawładnął jej tańcem, czarnymi oczami Tima i pozwolił jej zasnąć z czerwoną chustą w dłoni.
*

To był jej wolny dzień. Spała dłużej, aż w momencie, gdy skojarzyła, że dziś ma pierwszą lekcję, oprzytomniała trochę przerażona zmianą, jaka nastąpiła w jej codzienności. W pewnej chwili chciała to odwołać, aby wszystko wróciło na swoje stare tory, ale zwyciężyła ciekawość.
Wieczorem włożyła na siebie jedyną czarną sukienkę, jaką miała, zarzuciła na ramiona chustę i szybko pobiegła o oznaczonej godzinie do sąsiedniego domu.

Powita ł ją Tim, ubrany w czarne spodnie i koszulę z falbaniastymi rękawami.

-Teraz wygląda jak Hiszpan, wczoraj był Hindusem – pomyślała.
Z radia stojącego na podłodze płynęło albo raczej toczyło się flamenco. Gitara, i głuche uderzenia w pudła śpiewających podkreślające rytm i drapieżność muzyki, były tak inne od melodyjek, których Jenny musiała słuchać w barze.
- O! Jesteś… mówmy sobie po imieniu, dobrze? Popatrz, zainstalowałem ogromne lustro, abyś mogła się zobaczyć! Ładnie
ci w sukience! Poczekaj! – wybiegł na chwilę i wrócił z jakimś przedmiotem. To był grzebień z przyczepionym doń dużym, czerwonym kwiatem. Jedną ręką zawinął i podniósł jej długie jasne włosy upinając je na czubku głowy właśnie tym grzebieniem.
- No, teraz możesz tańczyć! – roześmiał się, rozkładając szeroko ręce. – Ale widzę, że jesteś przyspawana do podłogi! Chodź do mnie! Nie bój się!

Jenny poczuła jak jego ręka owija się wokół jej talii, dłoń obejmuje jej rękę, potem on przytula ją do swojej piersi.
- Zaczniemy od tanga, Jenny. Musisz się oswoić z tańcem,
z partnerem… musisz się ośmielić!

Wprawdzie tango w ich wykonaniu należało do wersji podstawowej, ale to i tak był cud, że ta na wpół dzika dziewczyna tańczy a nie siedzi skurczona na sofie oglądając telewizję.
Dzięki swojej decyzji czuła, że czekanie w skorupce poczwarki nagle odnalazło sens. Rozwinęła skrzydła. Jej oczy pragnęły widzieć tylko jedno, ciało dotykać tylko tego, co tak niespodziewanie, wpadło w nią, zawładnęło jej myślą, uporządkowało wszystko nieuporządkowane, nadało sens i smak. Już nie była samotna.
Tango trwało. Tim był tuż obok. Jenny śniła na jawie.

Tańczył lekko, swobodnie, delikatnie. Tak, że sztywna z początku Jenny zaczęła mięknąć, wczuwając się w rytm tanga, tańczyła z nim tak, jakby się znali od lat.  Spojrzała w lustro. Zobaczyła dwie sylwetki i… jeden cień! Jego cień! A jej? Po obrocie spojrzała znów. Były dwa cienie. Wszystko było w porządku.

- Wydawało mi się – pomyślała.
- Radzisz sobie całkiem nieźle jak na pierwszy raz! – powiedział.
- To chyba niemożliwe, nie pamiętam, kiedy tańczyłam.
- To się ma we krwi, dziewczyno, a ty to masz! Zobacz, wypróbujemy teraz trochę śmielsze figury tanga, poddaj się!

Tim odwrócił ją bokiem do siebie, aby z wyciągniętymi do przodu złączonymi dłońmi posuwiście kroczyć do przodu, potem nagły zwrot i znów spacer w odwrotnym kierunku…
- Ale to zabawne! – roześmiała się Jenny.
- Widzisz ? Łatwiejsze niż myślisz. A teraz blisko!

Znów przytulił ją mocno… zbyt mocno. Jenny poczuła jak przez plecy przepłynęła iskra? Kawałek lodu? Cierpkość? Poczuła lekkie zaniepokojenie, znów nie wiedziała jak się zachować, ale przylgnęła ciałem do Tima.

- No, Na dzisiaj koniec. Pierwsze koty za płoty! – roześmiał się Tim
i lekko uszczypnął ja w nos. Jenny usłyszała jakiś hałas, drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich głowa kobiety.

- Tim, już skończyłeś? Pamiętaj, dzisiaj idziemy do kina, dzieciom załatwiłam opiekunkę!
- Tak właśnie skończyłem, Martha poznaj moją uczennicę, to Jenny.
Ciemnowłosa, krótko ostrzyżona, uśmiechnięta kobieta zdecydowanie podeszła do Jenny wyciągając rękę.
- Miło mi.
- Mnie też – odpowiedziała Jenny, lekko dygnąwszy nogą w trochę dziecinny sposób. To wywołało jeszcze szerszy uśmiech Marthy.
Tego wieczoru Jenny wracała do siebie, narzuciwszy na plecy chustę, która pachniała Timem. Kilka tygodni później Tim w czasie tańca owinął ich oboje właśnie tą chustą i pocałował długo, gorąco, zniewalająco. Od tego wieczoru stali się kochankami. Odprowadził ją i został na kilka godzin.

*

Kiedy wracała z pracy patrzyła już inaczej na swój dom. Ten blok betonu dawał jej schronienie. Nie zauważała jego brzydoty, bo był miejscem, do którego maleńką windą na ostatnie piętro, wjeżdżało do niej szczęście. Grymaśne, o różnych porach dnia, roku, nigdy w święta. Te były zarezerwowane dla jego rodziny.  Mimo to i tak przygotowywała maleńki stoliczek, tyko dla nich.
Czuła niemal fizycznie jego obecność. Godząc się na taką rolę, nie miała w sobie żalu ani do niego, ani do jego żony. Wiedziała, że bliskość ich świadomości jest silniejsza niż wspólne śniadanie, choć niewątpliwie oba te fakty razem dają pełnię szczęścia.
Ich sekretem stała się ich znajomość. Zwyczajna znajomość, niezwyczajna miłość, zwyczajne słowa, niezwyczajne milczenie.

Gdyby mogli, staliby się nierozłączni, tylko czasem Tim odchodził na bok, aby porozmawiać z żoną. Nie krył przed Jenny tego, że oprócz żony miał dwie córeczki i psa rasy husky. Reguły gry zostały ustalone bez słów. Nigdy nie próbowali wchodzić do swego drugiego życia. Oboje domyślali się wszystkiego poprzez drgnienie powieki, ruch ręką lub odwrócenie wzroku w stronę okna i pustki za nim.

Tego wieczoru, słońce ociągało się z zakończeniem dnia. Wysokie topole szeleszcząc swymi blaszanymi liśćmi mówiły mu, aby już sobie poszło spać, bo to zmierzch, a nie ono powoduje, że czerwony guziczek otwiera drzwi windy i do środka wchodzi mężczyzna, który wysiada na najwyższym piętrze i puka do mieszkania Jenny.
Tuż przed otwarciem drzwi zerknęła w lustro. Wiedziała, że jest piękną kobietą, ale dzisiaj chyba lśniła wewnętrznym światłem, które przez oczy uciekało rozjaśniając jej uśmiech.
To, o czym chciała opowiedzieć Timowi, było tak ważne i piękne,
że otworzywszy drzwi musiała wstrzymać oddech i bicie serca, by nie wzlecieć w niebo, i chwyciwszy przedtem jego dłonie, pofrunąć
z nim w objęciach przez klatkę schodową do okien, a potem musnąć stopami topole i wróciwszy do domu przez otwarte okna, wylądować w miękkim łóżku.
Powiedziała to szeptem, ze łzami szczęścia w oczach. Mówiła szybko o tym, że to stało się możliwe, że jest spełniona, że już nigdy nie będzie sama, a To Maleńkie będzie dla nich sensem, łącznikiem poprzez wieczność. Zapadła cisza.
Jenny zapewniała oniemiałego mężczyznę, że nigdy, przenigdy nie ujawni, kto jest ojcem tego dziecka, że nigdy nie będzie oczekiwała na jego pomoc o ile on sam jej nie udzieli, że jej macierzyńskość będzie tylko jej szczęściem i jego …  jeśli kiedyś zechce.
Mówiła coraz ciszej i ciszej, coraz wolniej, aż ucichła. Delikatnie zaczęła pieścić jego ciało. Palcami lepiła nowego człowieka, ustami utwardzała ten obraz. Rzeźbiła za każdym razem ciało kochanka, tworząc zeń posąg swojego boga, granicą uwielbienia zacierała kontury, łączące go ze światem, do którego nie miała i nie chciała mieć wstępu.
Tego wieczoru pozwoliła mu milczeć. To milczenie mogło stworzyć nową rzeczywistość, niebezpieczną dla niej i jej dziecka. Czuła to zagrożenie, ale nie mogła dokonać wyboru. Znów się poddała. Kochał ją jak zwykle, może ciszej niż zwykle, może wolniej, ostrożniej, ale był jej, z nią. Potem leżeli w milczeniu, tylko Jenny delikatnie głaskała jego pierś, tam gdzie bije serce.
Wkładał kurtkę, bez słowa, bez jednego spojrzenia, bez jednego gestu. Tylko czekając na windę spojrzał jakoś tak ukosem na wycieraczkę przed drzwiami, potem przeciągnął wzrok na szybkę
w drzwiach windy i zniknął w jej wnętrzu tak zwyczajnie, jakby właśnie wyszedł po bułki na ich śniadanie. Jenny wstrzymała oddech.
*

Tim siedział przy stoliku Vera Cruz Mexican Restaurant, gdzie znalazł sobie azyl na przemyślenie całej sytuacji. Od tygodnia do niej nie zadzwonił. Upłynął już czas, po którym nie wiadomo czy się jeszcze jest, czy już nie. Wolał nie być, a więc nie wykonał żadnego ruchu. Pozostawił nierozwiązany problem, aby skruszał, roztopił się we własnych łzach, pogrążył w kurzu zapomnienia. Im dłużej zwlekał tym szybciej problem ulegał zatarciu, w domu wszystko funkcjonowało prawidłowo, wydawało się, że Martha niczego się nie domyśla.
Było jednak inaczej. Martha wiedziała niemal od samego początku. Kobieta czuje takie rzeczy nienazwanym jeszcze zmysłem. Postanowiła czekać. To nie mogło trwać wiecznie, tylko czekając mogła wygrać.
Kończyła makijaż przed wyjściem, jeszcze raz spojrzała w lustro. Nie było widać, że prawie nie spała tej nocy. Czerwień szala dodawała kolorytu jej zmęczonej twarzy. Miała swego mężczyznę obok. W jego pięknym ciele czaiła się pustka. Zupełny brak poczucia winy. Teraz najważniejsze dla niej stały się ich córeczki i ich dom z mamą i tatą. Wiedziała, ze wygra tę walkę.
Jak zwykle delikatnie zamknęła drzwi. Tim jeszcze chwilę stał z filiżanką kawy w ręce. Cisza stała się wspólniczką jego myśli. Beznamiętnie patrzył, jak Matrha przypina samochodowymi pasami ich dwie córeczki i odjeżdża sprzed bramy domu. Była tak dobrze zorganizowana, perfekcyjna. Powiedziała mu spokojnym głosem,
że wiedziała o jego romansie, ale była pewna, że któregoś dnia wróci skruszony i będzie to dowód jego miłości. Poczuł dumę i ulgę.
Znalazł z powrotem swoje miejsce, spokojne, pewne, właściwe. Nie miał jeszcze odwagi na śmielszy gest, ale wiedział, że to tylko kwestia kilku tygodni. Martha patrzyła na niego uważniej. Odzyskany spokój był spokojem zwycięzcy. Tylko raz, w kuchni, zawiesiła rękę, w której trzymała nóż. Pies rasy husky spojrzał na nią pytająco.
*

Tego ranka śnieg sypał gęsto, zamazując białymi smugami twarze ludzi na przystanku. Jenny poczuła się źle. Ból w dole brzucha stawał się coraz bardziej intensywny. Usiadła na przystankowej ławeczce,
a śnieg wirował nachalnie wciskając się w jej oczy, mieszając się ze łzami, spływał po policzkach.
Sala mieściła pięć kobiet. Jedne karmiły swoje maleństwa, inne leżały nieruchomo z bezgranicznym smutkiem w oczach. Jenny odwróciła twarz do ściany pomalowanej olejną farbą na barchanowo-beżowy kolor. Nierówności tynku wyglądały jak ludzka skóra. Próbowała w zgrubieniach i rysach znaleźć jakiś kod, informację dla wtajemniczonej. Czekała na ten moment, w którym jej ciało, wbrew jej woli, zmęczone walką, podda się i odrzuci najpiękniejszą jego część. Czekała na poronienie.
Kiedy śnieg przestał padać, wypisano ją ze szpitala. To tylko parę dni. Zalecono wizytę u psychologa i takie tam. Mróz chrupał pod butami, nogi niosły ją w górę ulicy, schowana w kołnierz kurtki, szła sama, zaciskając dłonie w kieszeniach. Autobus wiózł ją do miejsca we wszechświecie, niechcianego mieszkania, obok  windy, która grzechocząc, postękując, wiozła jakiś ludzi gdzieś, dokądś, w górę
i w dół.
Pewnego dnia wstała z łóżka i szarość za oknem nie informowała niczym, czy to świt, czy wieczór. Musiała wyjrzeć przez okno, jeśli wieczór są ludzie, jeśli świt jest pusto. Było pusto. Był rześki, wczesnowiosenny świt.
Wyszła na maleńki balkonik, trzymając się kurczowo barierki, wychyliła się tak daleko, jak to było możliwe. Poczuła twardy ból ucisku i jednocześnie ogrom przestrzeni przed nią. Czystej, wolnej przestrzeni, jaką się ma we snach, w których latamy i jest to niewiarygodnie proste. Potem usiadła na metrowej powierzchni balkonika zdumiona swoim odkryciem.
Pewnego dnia postanowiła zadzwonić na domowy numer Tima. Kiedyś zgubił u niej rachunek za telefon. Nigdy nie przypuszczała, że wykorzysta tę okazję. Odebrała ona. Jej głos był aksamitny, soczysty, piękny.
- To ja, Jenny, chciałam z panią porozmawiać.
- O czym? O Timie?
- Tak… sama nie wiem, dlaczego zadzwoniłam… jest mi tak strasznie… przepraszam. Już kończę …
- Nie! nie odkładaj słuchawki! Jenny! Dobrze się czujesz? Powiedz coś! Proszę! Nie mam do ciebie żalu. Jenny, odezwij się.
- Jak może pani nie mieć do mnie żalu? Byłam kochanką pani męża.
- Ale już nie jesteś, chyba potrzebujesz pomocy. Spotkajmy się w tym bistro na rogu… wiesz tam gdzie szkoła, ok.?
-Teraz?
- Tak. Będę za pół godziny.
- Dobrze… i dziękuję bardzo – szlochając odpowiedziała Jenny.
Martha czekała na nią. Była pierwsza… znowu. Obie miały czerwony szal. Jak struga krwi – pomyślała wtedy Jenny.
Martha właśnie mieszała swoje cappuccino, kiedy Jenny spytała, czy może się przysiąść. Obie spojrzały na siebie czarnymi jak noc oczami. Obie noce zlały się w jedno spojrzenie. Jenny spokojnie ułożyła obie dłonie na brzegu stolika. Martha oparła je splótłszy palce, jakby tworząc barierę nie do przebycia. Palce przylegały ciasno do siebie. W miarę opowiadania Jenny, rozluźniały się tworząc małe prześwity. Kiedy Jenny opowiedziała jej o dziecku, dłonie leżały już miękko na blacie stolika.
Kiedy Jenny powiedziała, że rozumie jego decyzję, mimo swojej rozpaczy, Martha delikatnie dotknęła jej dłoni. Obie miały w sobie aksamit tej samej czułości, tego samego zapachu tego samego mężczyzny, tę samą rozpacz.
- Chyba nie jest wart żadnej z nas, tylko ja mam z nim dzieci, a on ma tylko siebie i chyba tylko siebie kocha najmocniej. Daj mi swój adres Jenny. Będę do ciebie wpadać czasami. Wiem jak ci ciężko. Chciałabym ci pomóc jakoś przetrwać, a może obie sobie pomożemy…
- 231 Bedfort Avenue, dziękuję...
*


Po tamtej rozmowie, Jenny żyła jak automat. Plakat z Hiszpanką zniknął z kamienicy obok. Wyglądało to tak, jakby sieć została zarzucona w innym miejscu, przynajmniej tak to odbierała Jenny,
a może po prostu Tim zlikwidował swoją szkołę tańca? Przechodnie mijali ją obojętnie.
Nie miała nikogo, tylko cień zawsze jej towarzyszył, poza tym jednym przypadkiem w czasie tanga…
Wszystko, co ją otaczało było tęsknotą.  Dom, ulica, chińska restauracyjka Red Bowl, w której czasem jadali, sukienka i łóżko, w którym jeszcze zamykał się zapach Tima. Czuła, że jeszcze chwila a zwariuje. Martha nie pojawiła się, ale to może i lepiej. Jenny nie mogła znieść myśli, że teraz to ona jest z nim i to jej mówi jak bardzo ja kocha.
- Jenny – mówiła do swojego odbicia w lustrze – zrób coś z tym! Musisz, bo oszalejesz! Z lustra patrzyły na nią podkrążone oczy. - Musisz coś zmienić! Zostaw to wszystko, znajdź inne miejsce na ziemi! Ludzie tak robią! Odważ się!
Powoli palcami rozczesywała włosy. Zaczerpnęła trochę wody
o przemyła oczy. Znów spojrzała na swoje odbicie.
- Wyjechać stąd jak najszybciej! Pracę sobie znajdę! Tutaj już nie mogę być.
Zeszła po schodach wolno, aby obejrzeć wszystkie mijane drzwi sąsiadów. Obejrzała wszystkie spękania tynku, nieudolne graffiti
na klatce schodowej.
Usiadła na ulicy na niewielkim murku oddzielającym chodnik od schodów do sutereny. Patrzyła na ulicę, ludzi, nieliczne drzewa, żegnała się z codzienną wędrówką na przystanek autobusowy,
z mijanymi szyldami, grupkami chłopaków, którzy nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, biedakiem pchającym sklepowy wózek z całym dobytkiem, z całym tym jej dotychczasowym życiem. W jej kamienicy kwitło życie. Słońce oświetlało fasadę, która nawet wydała się jej ładna! Można było słyszeć mieszaninę dźwięków wydostających się z okien. Jenny wstała z ławeczki i wolno podeszła do klatki schodowej. Nie zawołała windy. Postanowiła, że da sercu szansę na duży wysiłek. Wolno, miarowo, zaczęła wspinać się po schodach do mieszkania. Zabrała stamtąd czerwona chustę do flamenco i  powędrowała wyżej, aż na dach.
Stanęła w jego środku. Podniosła ręce, w których trzymała dwa rogi chusty. Wiatr, ucieszony zabawką rozpostarł ją nad głową dziewczyny. Na szarej papie dachu, wyostrzył się cień dziewczyny i powiewającej chusty. Jej furkot mieszał się ze stłumionym dźwiękiem żyjącego miasta.
Jenny wypuściła chustę z rąk. Po dachu przebiegł cień chusty z uczepionym doń cieniem dziewczyny… Jenny jeszcze zobaczyła ich jak ślizgają się po dachu kościoła  i frontowej ściany dalekiego budynku. Potem straciła ich z oczu.
- Nie szkodzi - powiedziała – Jeszcze do mnie wróci… musi!
Powoli zeszła do swojego mieszkania i zaczęła pakować rzeczy.
***




Dziewczyna w sukni w czerwone kwiaty, podeszła z chustą do lady. Zważyła ją na stojącej osobno wadze i zaakceptowawszy jej cenę, szybko zapłaciła i wyszła ze sklepu. Była asystentką kostiumologa. Często zaglądała do lumpeksów, miała bowiem ten dar wyławiania ze stosu szmat coś wyjątkowego.
- Zobacz Renata, co wyczaiłam w lumpeksie! Cudna, dla naszej „cyganki”, prawda?
- Ty masz nosa! Rewelacja, to jedwab! zobacz! – powiedziała pokazując metkę.
***


Brak komentarzy: